Strony

niedziela, 5 kwietnia 2015

Buki we mgle


Ledwie wyjechałem w coroczną delegację, a już z obawą myślę o siedmiomiesięcznej przerwie w wędrówkach, a już obiecuję sobie – jak co roku - w przyszłym sezonie górskim nie opuścić żadnego weekendu, niechby deszczowego. Zapewnienie o tyleż daremne, że najwyraźniej wpadłem w pułapkę: im więcej czasu spędzam na wędrówkach, tym bardziej mi ich brakuje. Gdy zaczynałem swoją przygodę z górami, w Sudetach spędzałem kilka dni w roku, tej zimy włóczyłem się prawie miesiąc.

Jadę odczuwając tęsknotę, ale wyjazd gasi ją na kilka dni, a później czuję się jak ten motyl pędzony feromonami kochanki.

Pojechać gdzieś, tam kłapnąć drzwiami samochodu, zostawić wszystko za sobą, założyć plecak i po prostu iść. Nieważna pogoda i trasa, byleby droga rozwijała się przede mną.

Pojechałem z kolegą w Góry Kamienne, ściślej w ich część nazywaną Górami Suchymi, które dzisiaj suche nie były - dzień był mglisty i deszczowy.

Budzik nastawiłem na 1.45, a na myśl o zawirowaniach związanych ze zmianą czasu, dla pewności ustawiłem dodatkowy budzik w drugim telefonie. Obudziłem się o pierwszej, bezskutecznie próbowałem usnąć, w końcu wstałem i zaparzyłem mocną kawę zaczynając długi dzień, ostatni dzień mojego sezonu górskiego.

W Sokołowsku, najwyraźniej biedniejącej i pustoszejącej miejscowości na krańcu Polski, byliśmy o szóstej. Kwadrans później szliśmy niebieskim szlakiem wiodącym po szczytach kolejnych gór w stronę Waligóry, a tam, ledwie dwieście metrów wyżej, chmurna wiosna ustąpiła miejsca zimie. Wiał porywisty, mroźny wiatr, śniegu leżało dużo, miejscami nogi zapadały się wyżej kostek. Jeszcze w połowie zbocza Włostowej, pierwszej naszej góry, zdążyliśmy zobaczyć w oddali Stożek Wielki, górę na którą muszę kiedyś wejść, później weszliśmy we mgłę i do końca dnia nic dalekiego nie widzieliśmy. Trudno. W nagrodę dużo widzieliśmy obok nas, a pierwszym widokiem był rzadko spotykany las jaworowy na zboczu Włostowej. Po raz drugi w życiu szedłem wśród jaworów (pierwszy był gdzieś w Górach Bialskich), a las taki czyni duże wrażenie. Młode jawory oglądane zimą są trudno rozpoznawalne, dość tuzinkowe, ale duże drzewa, z ich tak charakterystycznie łuszczącą się korą, nierzadko porośniętą mchami, wydają się drzewami bardzo, bardzo starymi. 


Mnie czasami kojarzą się z bajką, w której zgubione dzieci – tak sobie wyobrażam – błądzą w zaczarowanym lesie, wśród straszących je drzew.

Góry Suche mają charakterystyczną budowę. Kolega, niezły znawca Tatr, dostrzegał ich podobieństwo do zachodniej części naszych najwyższych gór. Nieba nie dotykają, najwyższe niewiele przewyższają 900 metrów, ale ich zbocza są strome, miejscami nawet bardzo, a całe góry podobne są do stożków – jak miano wspomnianej góry wznoszącej się nad sąsiednim Unisławem Śląskim.

Mimo mgły i deszczu, kilka razy mijaliśmy grupki turystów; widziałem ich więcej, niż w najładniejsze dni kaczawskich wędrówek. Na myśl o pustych drogach moich gór, poczułem zazdrość z odrobiną smutnego zawodu, ale i dziwną satysfakcję: drogi Gór Kaczawskich są moje, nie muszę się z nikim dzielić.

Widzieliśmy kilka wielkich kęp śnieżycy wiosennej; to właściwie nie były już kępy, skoro gęsto rosły na sporych połaciach stoków. Sporo spędziliśmy czasu na ich kontemplacji i fotografowaniu. Tomek śmiesznie wyglądał klęcząc przy kwiatkach, z głową przy ziemi; na pewno ja wyglądałem równie pociesznie.




 Gdy patrzy się na te rozległe dywany kwiatów, zadziwia ich delikatność, czystość, chciałoby się powiedzieć czystość dziewicza i bezbronna, ujmuje ich zwiewność omalże niematerialna, a krótkość ich istnienia budzi nie tylko rozczulenie, ale i zadziwienie bliskie fascynacji ich pędem ku spełnieniu, życiowej sile każącej rozkwitać i wydawać owoce bez względu na okoliczności. Trudno nie zwrócić uwagi na kontrast między urokiem tych małych i niskich kwiatów, a martwymi szczątkami zeszłorocznego życia, wśród których rozkwitają. Uschnięte badyle (niektóre z nich mogły być równie piękne w czasie swojego kwitnienia), żółte trawy, butwiejące szczątki drzew, a wśród tego cmentarzyska białe kwiaty wystrojone kropelkami deszczu i nadzieją przyszłego życia.

Coraz częściej dostrzegam w przyrodzie ów przemożny, nie liczący się z niczym, pęd do życia. Nie bacząc na przeszkody, na niekorzystne warunki, na brak nadziei spełnienia, pąki rozwijają się w kwiaty, nasiona pęcznieją kiełkami, a liście wychylają się ku słońcu. Na jednej z mijanych skał oglądałem zielony mchami pień dawno przewróconego drzewa, które rosło wczepione korzeniami w pęknięcia skał, a w końcu uległo wiatrom. Gdy widzę takie resztki drzew, czasami zupełnie irracjonalnie konstatuję, że gdyby rosło w lepszym miejscu, pewnie żyłoby jeszcze, czemu więc rosło tutaj? Jedyną odpowiedzią i sensem wszystkiego są jego potomkowie - małe drzewka rwące się do słońca obok martwego przodka, bo najpierwotniejszym celem życia jest podanie go dalej.

Co ciekawe: chyba podobne myśli miewa mój towarzysz, skoro opowiadał o pielęgnowanych przez siebie śliwach będących wnuczkami śliwy zasadzonej przez dziadka.

Każdy rodzaj lasu we mgle jest ładny… Może inaczej: każdy czyni wrażenie, bo bywa, że urodę przewyższa niesamowitość scenerii – na przykład lasów łęgowych, zwłaszcza wierzbowych. Dość łatwo przeżyć wrażenie zupełnego odludzia, przeniesienia się o tysiące lat wstecz, silnego osamotnienia; wystarczy w listopadowy mglisty zmierzch być na łęgach.

Więc każdy las we mgle może się podobać, ale ostatnio najładniejszym wydaje mi się być las bukowy. 


W przeciwieństwie do świerkowego boru, niemal czarnego i niedostępnego, albo przeraźliwie smutnych wierzbowych zarośli, taki las jest czysty i przestronny, jasny nawet w chmurny dzień, jest lasem zapraszającym między swoje drzewa. Idąc, próbuję dostrzec moment wyłaniania się drzew z mgły. Gdy pojawiają się, zrazu są ledwie domysłem (czarodziejska to chwila, bo wydaje się, jakby drzewa istniały w naszym świecie dopiero od momentu zobaczenia ich), później są leciutkim cieniem rzuconym na szarość ściany mgieł, cieniem zapełniającym się szczegółami i rosnącym w miarę zbliżania, nabierającym realności i masywności. Oglądane z bliska, wyglądają inaczej: mokra skóra na ich naprężonych mięśniach traci swoją zwykłą barwę szarego ołowiu czerniejąc i błyszcząc, ich sylwetki są ostro zarysowane i wydają się większe – grubsze i tak wysokie, że ich szczyty giną we mgle. Gdy do mgły dołączy zmrok, ich widok może czynić duże wrażenie. Te drzewa wydają się być zastygłymi monstrami, które przecież zaraz mogą się obudzić, wystarczy spojrzeć na ich niesamowicie powyginane, a przy tym wyciągnięte w moją stronę, ramiona. Gdy w chmurny dzień patrzę z bliska na duże drzewo, zwłaszcza na buka, wyraźniej niż w słoneczny dzień odczuwam jego tajemniczą aurę samotnego i niepojętego życia.

Gdy minie już chwila niepokoju lub fascynacji, wzrok przyciąga uroda gładkich, mięsistych pni, także ich wielkość, czasami majestatyczna, a chyba najbardziej piękny kolor liści. W słoneczny dzień zimowy liście buków, mimo iż wtedy bardziej są nasycone kolorami, zwłaszcza gdy się przez nie ogląda słońce (aparat tego nie potrafi, to urządzenie ślepnie od słońca wtedy, gdy ja jestem nim olśniony), nie przyciągają tak wzroku rozbieganego między obudzonymi kolorami wokół, natomiast pod chmurnym niebem, gdy wszystko szarzeje, a już zwłaszcza we mgle tonującej nie tylko resztki kolorów, ale i kontury, liście na małych bukach wydają się skupiać w sobie wszystkie kolory świata. Są jak bukiet świeżych kwiatów w brzydkim pokoju, albo jak uśmiech kobiety widziany wbrew spodziewaniu w ponury dzień.




Zejście z Waligóry do schroniska łatwe nie było. Stromizna stoku miejscami chyba przekracza 45 stopni, a ścieżka była oblodzona. Bez raków nie było szans przejść nią; ileż to razy mój kolega czynił sobie wyrzuty z powodu nie zabrania swoich leciutkich, przyczepianych raków! Zeszliśmy bez perturbacji tylko dlatego, że szliśmy obok szlaku, po śniegu, ale i tak kilka razy wisiałem na kijach wbitych swoimi widiowymi grotami w zlodowaciały śnieg. Po przejściu tej trasy uznałem, że dopiszę takie raki do listy swojego obowiązkowego wyposażenia górskiego.


Idąc żółtym szlakiem doszliśmy do Skalnych Bram i zamku Rogowiec, a wracaliśmy niebieskim, prowadzącym nieco inną drogą. Bramy podobały mi się: kilkunastometrowe, pionowo wbite w ziemię, złomy skał sterczą po obu stronach ścieżki, uzasadniając nadaną im nazwę. Wierzchołkami niektórych prowadzi ścieżka, stałem na krawędzi urwiska podziwiając poszarpane kształty skał i drzewa wdzierające się na nie. Mgła dodawała im wielkości i dzikości.


Wracając, w Andrzejówce zjedliśmy dobrą, aczkolwiek nie tanią, szarlotkę. Godzinę później wspólnie uznaliśmy, że ruinom wieży zamku Radosno można nadać nazwę kebabu, a to przez jego podobieństwo do pionowo kręcącego się na rożnie mięsa widzianego w przybytkach serwujących to danie. 


Okolica tych ruin warta jest zobaczenia: resztki budowli wzniesionej siedemset lat temu, strome stoki, wychodne skały, dorodne drzewa lasów wokół, a w dole strumień, przy którym można spotkać salamandrę. Ciekawostka: to ładne zwierzę ma dłuższy genom od ludzkiego.



Szedłem oglądając się nie tylko dlatego, że kończyła się ostatnia wędrówka tego sezonu; otóż do głowy przyszła mi przejmująca myśl: może jestem tutaj po raz ostatni?.. Nie wiem, skąd ta myśl. Może w związku z niepewnością mojej pracy (a jej zmiana byłaby pożegnaniem z Sudetami), może przez niespodziewane wspomnienie osoby kiedyś mi bliskiej.



Stukający i grzechoczący tłumik mojego forda przypomniał moją ekonomiczną rozterkę: złomować tego staruszka i kupić następny samochód, czy dalej reanimować? Gdybym miał kierować się li tylko ekonomią, już parę lat temu powinienem wymienić samochód, ale nie bardzo potrafię tak postępować. Ten samochód już sześć lat wozi mnie, służąc mi wiernie, jakże więc mogę zdać go na złom, zastąpić nowszym? Czy nie będzie to zdradą? Niegodziwością? Skończyłem nie tylko sezon górski, ale i sezon jeżdżenia swoim samochodem. Do jesieni jeździć będę (równie starą) scanią, służbową ciężarówką, a po powrocie oddam mojego forda do załatania zardzewiałych miejsc. 
Przejdzie w stan spoczynku wtedy, gdy nie będzie miał sił wozić mnie. Nie wcześniej.

Ja przestanę chodzić po górach wtedy, gdy zabraknie mi sił. Nie wcześniej.


13 komentarzy:

  1. Pięknie opisałeś mgłę.... tak jest w niej czarowna siła przyciągania, świadomość wszechogarniającej pustki samotności. Ma się wrażenie nieistnienia świata. Uwielbiam zarówno mgłę izerską, gdy przed sobą widzę jedynie zarys najbliższych drzew i traw, jak i mgły nadmorskiej, gdy woda i morze stanowią jedność. Tylko mgły na drodze nie lubię, bo wiem, ze jako rowerzystka jestem wtedy duchem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Anno.
      Czasami widuję mgły nad morzem i faktycznie, nie widać granicy między powietrzem a wodą, nie ma horyzontu, ale jakoś inaczej niż na lądzie. Ta inność chyba jest w nieco widocznej, a może tylko przeczuwanej, głębi, zwłaszcza gdy blisko widać trochę wody, a gęściejsza mgła jest dalej.
      Rowerzyści we mgle… Oni i bez mgły są bardziej narażeni na potrącenie. Powiem Ci tutaj, że mój starszy syn jest rowerzystą. Swoim giant’em przejechał niemal całą Europę, od koła podbiegunowego, przez Alpy, na koniec włoskiego buta. Wiele razy opowiadał mi o samochodach, zwłaszcza ciężarowych, mijających go o grubość lakieru, jak się wyraził.
      Uważaj na siebie, Anno. Im więcej odblasków i światełek, tym lepiej.

      Usuń
    2. Znam to uczucie wyprzedzania na lakier, gdy czuje się ciepło silnika i zapach opon...
      Europa na rowerze... to musiało być przeżycie... My planujemy po kawałeczku objechać Bałtyk.

      Usuń
  2. I jeszcze drugi komentarz- nie pasował do pierwszego- w czasie, gdy studiowałam w Opolu, stawałam na największym skrzyżowaniu w mieście i zafascynowana obserwowałam przejeżdżające ciężarówki. Ogromne, majestatyczne, a ulubioną marką były właśnie scanie o klasycznej linii. Zawsze marzyłam o podróży takim krążownikiem i tylko raz udało mi się "załapać" się na podróż autostopem (jakieś 10 km), ale nie była to scania...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nowe ciężarówki są po prostu ładne, a i wrażenie czynią niemałe, fakt:)
      Ta klasyczna linia to teraz scanie w wersji top line. Mają wysoką kabinę, ponad pół metra nad górną krawędź przedniej szyby; jest tam drugie łóżko. Wyglądają tak, jakby miały wysokie, nachmurzone czoło. Do kabiny wchodzi się po kilku schodkach, drogę widzi się z trzech metrów wysokości. Pod tym względem renault magnum bije konkurentów, bo wielki jest naprawdę. Moja scania jest mniejsza, to staruszka z małym silnikiem. Ciągnie duży ciężar i ciężko jej. Ona, jak żartuję, widzi górkę wcześniej niż ja, a widząc, od razu słabnie. Ten mój zestaw (czyli ciężarówka i ciągniona przyczepa) jest długi, ma 28 metrów, to około 9 metrów więcej niż ma typowy zestaw tirowski. Koniec przyczepy widać w lusterkach hen, daleko.
      Jest dość hałaśliwa, chociaż odgłos jej silnika nie jest uprzykrzonym brzęczeniem, a raczej chrapliwym odgłosem wysiłku, ale w nowych ciężarówkach wygoda jazdy niewiele ustępuję wygodzie jazdy samochodem osobowym. Ciężarówka wisi nad kołami na poduszkach sprężonego powietrza, częstokroć kabina ma swoje własne poduszki, a i fotele, z licznymi regulacjami, też amortyzowane są powietrzem. Gdy wszystko działa jak powinno, płynie się po nierównościach.
      W Anglii, gdzie trochę jeździłem zawodowo, miewałem nową scanię, jej silnik było nieco słychać tylko w czasie rozpędzania się, później już nie, a kierownica, pedały i dźwignia zmiany biegów pracowały leciutko. Tutaj ciekawostka: typowa nowa scania ma 12 biegów, a wiele innych ciężarówek ma ich 16, nawet 17, oczywiście plus wsteczne. Do przełączania służą dwa przełączniki, no i klasyczna dźwignia. Trzeba trochę czasu dla oswojenia się z tą ilością biegów i przełączników.
      Swoją drogą: zauważyłem, że wielu kobietom podobają się duże ciężarówki. Ciekawe to:)
      Jutro w nocy pojadę scanią po raz pierwszy w tym sezonie. Krótki przejazd, 85 km do Poznania, akurat na oswojenie się z maszyną po pięciomiesięcznej przerwie w jeździe.

      Usuń
    2. Mnie właśnie ta wielkość fascynuje i możliwość oglądania drogi z takiej niesamowitej perspektywy ( kupując samochód osobowy, zwracaliśmy uwagę, bym w ogóle widziała drogę, dlatego jeżdżę renault scenic 4X4)
      Ależ ciekawe są informacje, które podałeś.
      Szerokiej drogi !

      Usuń
    3. Naprawdę ciekawe? Nie żartujesz?
      Jeśli nie, to zdradzę Ci sposób rozpoznawania typu scanii i wielkości silnika.
      Najmniejszy silnik ma pojemność 8.5 l (ale w symbolach podaje się 9), następne mają kolejno 11, 12, 14 i 16 litrów. Scania wypuściła cztery modele, czy raczej serie, na przestrzeni kilkudziesięciu lat, numerując je od 1 do 4. Wiesz, modeli ciężarówek nie zmienia się tak szybko, jak samochodów osobowych. Tych najstarszych scanii, z numerem 1, w zasadzie już się nie spotyka. Nowsze, od dwójki, tak. Nad prawym reflektorem jest liczba, w której te dane są prosto zakodowane. Ostatnia cyfra oznacza serię, wcześniejsze pojemność silnika. Scania którą jeżdżę, ma symbol 92, czyli ma najmniejszy silnik o pojemności 8,5 litra, druga seria (produkcja w latach osiemdziesiątych). Współczesne mają na końcu 4. I tak najmniejsza nowsza scania będzie miała symbol 94, największa, prawdziwa królowa szos, symbol 164. Ma ona największy, szesnastolitrowy, silnik (8 cylindrów w układzie V, taki też jest nieco mniejszy silnik – czternastolitrowy; mniejsze silniki są rzędowymi szóstkami). Na końcu jest jeszcze litera określająca m.in. rodzaj kabiny, ale to już mniej ważne.
      Nad lewym reflektorem podana jest moc w koniach mechanicznych. Czasami, w przypadku dwóch największych silników, przy liczbie określającej moc, dodawana jest litera V – symbol układu cylindrów.
      Gdy zobaczysz scanię 164, będzie to najsilniejsza ciężarówka z największym silnikiem. Jego moce są różne, zaczynają się w okolicach 500 koni, kończą powyżej sześciuset. Ostatni zakup mojego szefa, to właśnie scania 164 o mocy 620 km z kabiną top line, oczywiście czerwona. Śliczna. Niestety, nie ja ją dostałem:(
      Odgłos pracy widlastej ósemki jest boski. Gdy przegazuje się taki silnik, jego ochrypły ryk może powodować drżenie ciała:) Nie z powodu hałasu, a wrażeń. To tak, jakbyś lwa łaskotała w czułe miejsce, a on rozdziawia paszczę i ryczy – wkurzony król sawanny.

      Dla ćwiczenia: scania 114 ma sześciocylindrowy rzędowy silnik o pojemności 11 litrów, czwarta seria, czyli dość nowy samochód. Scania 113 ma taki sam silnik, ale jest starszą wersją, produkcja gdzieś z końca lat 80 lub początku 90, z nieco inaczej wyglądającą kabiną.
      Czy dobrze wyjaśniłem, Anno?

      Kuba, mój pierworodny, ojciec Heleny, mojej wnuczki, kilka lat temu okrążył Bałtyk. Na liczniku miał coś około trzech tysięcy kilometrów. Jeśli byłabyś zainteresowana, to poszukam jego tekst z opisem wyjazdu, chyba jest gdzieś w internecie.

      Usuń
    4. Chętnie przeczytam relację Twojego syna, a scaniom będę się teraz jeszcze baczniej przyglądać :)

      Usuń
    5. Więc proszę, Anno, oto strony drugiego Gduli:)
      http://www.jgdula.friko.pl/index.html

      Usuń
  3. Krzysztofie, Twoje opowieści o wyprawach w góry (które dla mnie pozostaną chyba obce) są jak osobiste filmy przyrodnicze. Ty vidzisz - czujesz, doceniasz, rozumiesz i kochasz. Dzięki temu i ja mogę zajrzeć w góry i podziwiać je - oglądam je Twoimi oczami, rozumiem je Twoimi słowami. Dziękuję i pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Aniko.
      Zapewne wiesz, jak jest z naszym kochaniem: bardziej pragniemy kochać (i być kochanym), niż kochamy naprawdę. Natomiast rozumienie (a tutaj także podobanie się i docenianie aż do fascynacji) jest związane z wiedzą: im więcej wiemy, tym więcej widzimy i widzimy świat piękniejszym. Ty widziałabyś w górach więcej niż ja, bo Twoja wiedza przyrodnicza jest większa, a więc widziałabyś górską przyrodę także piękniejszą.
      Dlaczego piszę o tym?
      Może góry przestaną być dla Ciebie obce?..

      Usuń
    2. Pisz, pisz, a ja będę się przyzwyczajać, oswajać, poznawać, rozumieć i podziwiać. Już teraz żałuję, że nie mam sposobności wybrać się w tamte strony.

      Usuń
    3. Będę pisać, ale do listopada o górach wiele nie napiszę, może jeden czy dwa teksty wspominkowe, jak ten o dotknięciu horyzontu, poza nimi mam jeszcze garść starszych tekstów do opublikowania, ale niezwiązanych z górami.
      Myślę, że gdy Twoje pragnienie osiągnie pewien krytyczny poziom, znajdziesz możliwość:)
      U mnie było niejako odwrotnie: pięć lat temu, po długiej przerwie, pojechałem w góry, bo miałem możliwość. Później okazało się, że była to pułapka, o czym powinienem ostrzec Cię, Aniko. Więc ostrzegam: pojedziesz tam raz czy dwa razy, i możesz zostać ubezwłasnowolniona przez góry. Albo góry, wędrówki i dróżki – jak ja.
      Co prawda nie odczuwam chęci wyzwolenia się:)

      Usuń