Strony

wtorek, 14 kwietnia 2015

O dotknięciu horyzontu


Fascynuje mnie poplątanie ludzkich ścieżek, ich bezmierne rozgałęzienia i wzajemne zależności przemieszane z przypadkowością. Fascynuję mnie splot naszych decyzji i ich dalszych skutków. Splot naszej karmy z przypadkiem, który też jest wszechogarniający i wielopiętrowy, skoro nasza decyzja - rezultat świadomego wyboru i jednocześnie przypadku - uruchamia ciąg, którego rezultaty znowu mieszać się będą z przypadkami, teraz już innymi, i wspólnie wpływać na nasze kolejne wybory. Gdy wniknąć myślą w chwilę naszego życia, w jakąkolwiek naszą decyzję, możemy dostrzec oszałamiającą sieć, której krańców nie widać.

Chodzę po Górach Kaczawskich i czasami myślę o wszystkich swoich decyzjach – uwarunkowanych okolicznościami - które doprowadziły mnie na ich ścieżki, a wtedy, poszukując praprzyczyny, sięgam głębiej i głębiej w swój czas, do lat i decyzji, które, zdawałoby się, już nie mogły mieć nic wspólnego z kaczawską drogą, którą idę. Jednak po wnikliwej analizie okazuje się, że miały. Każda nasza decyzja, każde spotkanie z innym człowiekiem, nieomal każdy nasz krok, może wyryć ślad w naszym życiu – jeśli nie teraz, to za dziesięć lat.






Sezon górskich wędrówek skończyłem ledwie dwa tygodnie temu, a już układam plany na jesień. Właśnie uświadomiłem sobie, że w minionym sezonie ani razu nie byłem w tak lubianej przecież Trzmielowej Dolinie, nie odwiedziłem Lipowej Dolinki i Wysoczki. Nie widziałem też tej kępy brzóz i głogów na stoku Ogiera, z którą łączą mnie dziwnie poplątane więzy rzeczywistości i fikcji literackiej. Nie znalazłem widzianej i podziwianej rok wcześniej drogi pod brzozami na stoku Uliny. Jak co roku uświadamiam sobie swoje nienasycenie drogą.

Kaczawskie drogi…

Jeśli tylko nie są rozjeżdżone przez maszyny leśników zostawiających za sobą wyrżnięty las, podobają mi się wszystkie, ale oczywiście mam w tych górach dróżki wyjątkowo lubiane i pamiętane. Nawet nie muszę oczu zamykać, żeby stanąć na brzegu lasu i zobaczyć jedną z nich, jak dwoma wąskimi śladami opasuje zbocze wzgórza przy brzozowym zagajniku. Wzrokiem biegnę za nią, a ona celuje w niebo i na jego tle kończy się. Czuję w sobie ciekawość i pragnienie poznania jej, idę więc za nią po stoku, a gdy jestem wyżej, tam, gdzie droga dotyka nieba, gdy wydaje mi się, że i ja zaraz go dotknę, horyzont ucieka otwierając przede mną dolinę. To czarodziejska chwila, chwila nagłego otworzenia się rozległego widoku – jakby ta pojawiająca się przede mną dolina została stworzona właśnie w tej chwili.

Moja droga czekała na mnie za szczytem, a teraz, widząc mnie, wbiega między szpaler głogów i róż, przeskakuje cienie dzikich czereśni i wpadając między domy wioski, znika mi z oczu. Szukam jej po drugiej stronie doliny, ale nie znajduję. Po chwili uśmiecham się, bo wydaje mi się, że spomiędzy domów słyszę jej radosny śmiech.

Ta droga przynajmniej doprowadziła mnie do wioski, a ileż to razy szedłem prowadzony którąś z nich, ufając jej, a ona zostawiała mnie samego gdzieś na polach lub w lesie! One są płoche i figlarne, bywają oszukańcze, ale dla ich uroku godzę się na każdy ich psikus. Z właściwym dla nich wdziękiem wołają mnie, a ja, widząc ich uśmiech, zapominam o wszystkim i idę wpatrzony w nie.






Wróciłem z wieczornego spaceru; po słonecznym dniu jest piękna, gwieździsta, prawdziwie wiosenna noc kwietniowa. Bardzo chciałbym wędrować po moich górach wiosną i latem, ale nie mając takiej możliwości, mogę tylko próbować wyobrazić sobie ich kwiecisty i rozsłoneczniony wygląd. Czasami, gdy patrzę na nie w zimie i widzę je tak ubogie w kolory, pod chmurnym niebem, gdy odzywa się we mnie chęć oglądania je zielonymi pod błękitem nieba – oglądania ładniejszymi - wydaje mi się, jakbym zasmucał je. Szkoda mi się ich wtedy robi i upycham ich letnie wyobrażenie w głąb siebie, przepraszając je i zapewniając o ich podobaniu się. Irracjonalne i egzaltowane? Na pierwsze zgodzę się, skoro mało jest we mnie racjonalności i mam skłonność do personifikowania przyrody, a na drugie… Na drugie wzruszę ramionami. Tak naprawdę wszystko, co piszę tutaj, jest o moich wrażeniach, o chwilach odczuwania. Piszę o swoim związku emocjonalnym z określonym miejscem, ze skrawkiem Ziemi. 


Mojej Ziemi, skoro zostawiam na niej swoje ślady. Dla mnie to wszystko jest prawdą i jest mną.






Dlaczego Góry Kaczawskie? Dlaczego te pagórki, na wyrost nazywane górami?

Może przywiódł mnie tutaj ten chłopak, który kiedyś biegał po polnych drogach i miedzach podlubelskiej wsi, drogach nieco podobnych do kaczawskich? Może chodzę tymi drogami, bo mało jest we mnie zdobywającego mężczyzny, a w tych górach nie ma co zdobywać? Może chodzę nimi, bo więcej we mnie Amfiona niż Zetosa?.. Te góry przemierza się, poznaje, kontempluje, w tych górach zakochuje się, ale nie zdobywa się je. To one zdobywają wędrowca. Czarują swoim urokiem, ale tak, jak nieświadomie, a nawet niechcący, czyni to kobieta śliczna swoją kobiecością; kobiecością, którą najpierw trzeba odkryć, żeby zostać nią olśniony, bo ta jej cecha nie jest na pokaz, nie rzuca się w oczy, będąc dla mężczyzn potrzebujących nade wszystko ciepła. Nie przypadkiem piszę tutaj o kobiecie: kaczawskie wzgórza i drogi mają dla mnie cechy niewieście, myślę o nich i piszę jak o kobietach. Szczerze mówiąc, to i o zorzy porannej, o strumieniu i o mojej mirabelce myślę jak o niej. Cóż, w końcu jestem facetem, a w moim odczuciu istotną cechą męskości jest zauroczenie kobiecością. Jest we mnie jakaś nić łącząca fascynacje kobiecym uśmiechem z kaczawskimi drogami. One uśmiechają się do mnie, gdy idę nimi, a gdy jestem od nich daleko, wołają mnie. Słyszę ich głos w sobie; jest dziwną, bo przyjemną w odczuwaniu, tęsknotą, jest nieugaszonym pragnieniem, a ostatnio i oczekiwaniem jesieni wyznaczającej początek moich wędrówek. Gdy po raz pierwszy poczułem w sobie to oczekiwanie, byłem nie tylko zaskoczony, ale i rozbawiony: czekać na listopad!:)






Są i inne powody.: Dziwnie silne identyfikowanie polnych dróg z drogami życiowymi i wędrówki nimi jako synonimu życia; także poczucie swobody i jednocześnie prostoty życia na szlaku, skoro wystarczy iść, a iść można gdzie oczy poniosą. Odczuwam też pragnienie najzupełniej irracjonalne, ale przecież najpiękniejsze: pragnienie dotknięcia horyzontu. Nie jestem pięknoduchem ani poetą, wcale: najgłębszym źródłem tego pragnienia jest inne pragnienie - zostawienia tego i tamtego za sobą, więc ucieczki, ale i oczyszczenia. Będąc wyrazem mojej potrzeby kontaktów z przyrodą i z pięknem, moje wędrówki są więc też swoistym katharsis.



Raz jeden widziałem miejsce wsparcia tęczy o ziemię, raz jeden dotknąłem horyzontu. Naprawdę! W górach jest to dość proste: wystarczy podejść pod wyraźny, ostro zarysowany grzbiet, przy jego szczycie kucnąć albo położyć się i wyciągnąć rękę do najwyższego miejsca – tego, które dotyka nieba. Dotknąłem. W dotyku horyzont do złudzenia przypominał … trawę:)

























8 komentarzy:

  1. Krzysztofie, zdjęcia Twoich pięknych ścieżek oraz kolejny opis wędrówki po Górach Kaczawskich zaintrygował mnie do tego stopnia(!), że zainteresowałam się ich położeniem. Hm, one znajdują się dość niedaleko, jak na moje dotychczasowe wyobrażenie. Czy można powiedzieć, że są to góry położone najbliżej Poznania?
    I jeszcze chciałabym zapytać o to, jak długie są Twoje piesze wycieczki? Startujesz z jakiegoś miejsca, idziesz, ale potem wracasz w to samo miejsce, prawda? Ile km pokonujesz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniko, ucieszyłaś mnie swoim zainteresowaniem i pytaniami, naprawdę!
      Tak, te góry są najbliżej Poznania.
      W zimie mieszkam w Lesznie, około 85 km od Twojego miasta, w Góry Kaczawskie mam 150 km, dwie i pół godziny jazdy. Z Poznania byłoby około czterech godzin. Wstaję o trzeciej nad ranem, albo nieco później, a o świcie, albo i przed świtem, jestem na wybranym miejscu. W plecaku mam kanapki na cały dzień i wielki termos herbaty z sokiem malinowym. O zmroku wracam do samochodu i jadę do Leszna. Myję siebie, buty i nie mam kłopotów z uśnięciem. Ostatnio miewam wolne całe weekendy, wtedy wyjeżdżam na dwa dni (czasami na trzy lub nawet cztery), a nocuję w paru stałych i znanych miejscach, w agroturystycznych gospodarstwach w Górach Kaczawskich. Plan trasy tak układam, aby zrobić pętlę, oczywiście z powodu samochodu i powrotu, chociaż chciałbym iść, nocować gdzie wypadnie i dalej iść. O ile w lecie można by tak próbować, to w zimie raczej nie; nie jestem zwolennikiem zimowego nocowania w namiocie.
      Trasy oblicza raczej moja zachłanność, nie ja. Rekordowa miała ponad 40 km, ale to wynik wyjątkowy, w czerwcowy dzień od około drugiej w nocy do dziesiątej wieczorem; wtedy w noc świętojańską oglądałem wschód słońca ze szczytu Ślęży. Średnio trasa ma 20 lub nieco więcej kilometrów. Szacuję, że w 67 dni kaczawskich wędrówek przeszedłem blisko półtora tysiąca kilometrów. Bywa też, że przejdę mniej, łażąc gdzieś po jednym, urokliwym miejscu, nigdy jednak nie śpieszę się, chyba że zmierzch zastanie mnie dalej niż spodziewałem się, bo przecież nie dla kilometrów tam jeżdżę.
      Te góry są dla włóczykijów, nie zdobywców. Chodzi się tam dla kontemplacji, dla posłuchania siebie i ciszy na szlaku, dla swojskich, ciepłych w odbiorze widoków. Bardzo chciałbym poznać je w czas kwitnienia głogów i róż – tych roślin jest tam dużo. Zdarzało mi się widzieć całe laski różane lub głogowe. Wyobrażasz sobie ich widok w czas kwitnienia? Widzisz to zbocze porosłe setkami krzewów, a każdy w bieli kwiatów; czujesz ten oszałamiający zapach, buczenie pszczół, swoje oszołomienie?
      A ileż roślin jest na łąkach kaczawskich, czasami dzikich, zarastających. Ileż źródeł, strumieni, skał ukrytych wśród drzew, ileż uroczych zagajników brzozowych, ileż kęp kwiatów najróżniejszych.
      Tak, Aniko, namawiam Cię na Góry Kaczawskie, bo one są dla takiej osoby jak Ty: kontemplacyjnej, wrażliwej na piękno przyrody i nie pędzącej ku szczytom.
      Dużo miałabyś tam fotografowania:)

      Usuń
  2. Och, te zdjęcia... :)
    Na mnie z wielką siłą działają drogi w wyższych górach, gdy będąc na szczycie, lub pod nim, widzę ścieżkę biegnącą na sąsiednim wzniesieniu, widzę, jak przecina ją inna, jak się zbiegają i rozbiegają. Patrzałam zachwycona z Grzesia w kierunku Rakonia, tam szlak, którym miałam iść, biegł przed siebie, upstrzony kolorowymi figurkami turystów, by zginąć w kosodrzewinie. Uwielbiam kosówkę! Takie nitki dróg widziałam także na połoninach jadąc do Ustrzyk Górnych. Gdy wyszłam na połoninę Caryńską to czułam się szczęśliwa widząc, ile tej drogi między płowymi trawami jeszcze przede mną, hen, aż po horyzont, cała Caryńska przede mną, a za nią Wetlińska, a ja mogę iść i iść, taka mała, taka z dala od domu i pracy i męczącej codzienności, taka lekka mimo ciężkiego plecaka, taka... swobodna? Wolna?
    L.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętam te ścieżki oglądane z kilometrowej odległości – nitki z malutkimi mrówkami ludzkimi na nich – a pamiętam ze swoich dawnych wyjazdów w Tatry i z późniejszych w Bieszczady.
      Latorosłko, właśnie wspominałem bajecznie piękny wschód słońca oglądany spod Chatki Puchatka…
      Jednak tamte ścieżki są inne od kaczawskich. W moich górach są to głównie drogi i są blisko mnie. Wybiegają mi spod nóg i raczej nie oddalają się ode mnie tak, że z człowieka robi się mrówka.
      Tamte ścieżki obrazują wielkość gór, nawet ich majestat, w moich nie ma wielkości, ale jest ten uśmiech, o którym pisałem. Jest zaproszenie do spaceru nimi. Chociaż po namyślę napiszę, że niektóre ścieżki bieszczadzkie też miały takie cechy; tatrzańskie nie.
      Jak czytam, odczuwasz podobnie, Latorosłko: zostawienie czegoś za sobą i swoboda wędrówki, radość drogi przed sobą.
      Ech, pojechałbym…

      Usuń
  3. Ludzkie ścieżki... tak, pokręcone, wydawałoby się przypadkowe. Często myślę o tych drogach, które latami biegną niejako równolegle , z dala od siebie, by nagle z początkowo niezrozumiałego dla nas powodu przeciąć się, zakręcić, biec blisko obok siebie , a potem oddalać się. Tylko po takim spotkaniu, zawirowaniu dróg nic już nie jest takie samo. Przypadek? Przeznaczenie? A może Bóg?
    Za półtora tygodnia wracam na maratonowe drogi, do ludzi, którzy jeszcze niedawno byli mi nieznani, obojętni. A teraz ... tworzymy rodzinę...
    A w pobliże Leszna też w tym roku zawitam- do Nietążkowa,skąd będzie ruszał jeden z maratonów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobry wieczór, Anno.
      Maratonów rowerowych? Wiesz, gdy czytałem Twój opis jazdy z Wybrzeża w Sudety, byłem zadziwiony Twoją kondycją: jak to drobnej kobiecie przejechać 200, czy niewiele mnie, kilometrów w ciągu dnia?! Na dokładkę rowerem? Mężczyźnie przecież łatwiej, ale ja spadłbym z roweru na pięćdziesiątym kilometrze!
      Oj, masz kondycję niemałą, kobieto:)
      Któregoś dnia w czasie pracy przyszły mi do głowy myśli o tej równoległości światów; później myśli przelałem na papier…, ech, co ja piszę: zamieniłem na nieskończony ciąg jedynek i zer w moim komputerze. Dla Ciebie, Anno, zaraz zamieszczę je jako nowy post.
      Dziękuję Ci. Napisz, proszę, parę słów o tych maratonach.

      Usuń
    2. Krzysztofie, o maratonach, to ja mogłabym dużo i długo opowiadać. Od kilku lat jeździmy we trzy- wspólnie z córkami, z roku na rok zwiększamy dystanse (teraz jest to ok. 200 km). W ciągu roku uczestniczymy w kilkunastu imprezach. O każdym z naszych maratonów piszę na blogu- wystarczy w chmurze tagów znaleźć "maraton", a otworzą się wpisy z moimi emocjami, przemyśleniami z wielogodzinnej nieraz samotnej trasy.

      Usuń
    3. Zajrzę i przeczytam, Anno:)

      Usuń