Strony

środa, 28 października 2015

W kolorach jesieni


241015

Gdybym sprawdził prognozę pogody w piątek, zapewne wybrałbym inną trasę, ale w czwartek zapowiadali duże zachmurzenie, uznałem więc, że dobry to będzie dzień na poznanie lasów między Jelenią Górą a Siedlęcinem, a już szczególnie zachwalanego Borowego Jaru. Aura mile mnie zaskoczyła (synoptyków zapewne bardziej): na długo przed obudzeniem się Eos widać było, że dzień będzie słoneczny. W czasie jazdy znowu widziałem Wenus; nie była tak wielka jak poprzednio, ale nadal przyciągała wzrok urodą i jasnością. Pojechałem do Jeleniej Góry, na parkingu przed wielkim marketem zostawiłem samochód, oczywiście wracałem się nie będąc pewny wyłączenia świateł, a niewiele minut po siódmej zostawiłem domy miasta za sobą, idąc stokiem wzniesienia Gapy. Zgodnie z mapą, na brzegu lasu jest punkt widokowy, chyba wyjątkowy, skoro ma swoją nazwę: „Złoty widok”. Czas wyliczyłem dobrze, bo w kwadrans po dojściu na miejsce wzeszło słońce udowadniając adekwatność cech miejsca do nazwy.

Będąc tam nie stoi się wysoko, ale widok ma się rozległy: niżej miasto, wyżej i wokół niego Karkonosze, Rudawy i Kaczawskie, a wschodzące słońce na wprost. W powietrzu wisiała delikatna mgiełka, która trafiona słońcem zabarwiała niebieskości dali kolorami wschodu. Próbowałem uchwycić aparatem te subtelne i piękne zmiany kolorów, ale po obejrzeniu zdjęć stwierdziłem, że widziałem je ładniejszymi niż widział aparat.




Kręciłem się tam długo, zmieniając miejsca, patrząc w dal przez bajecznie kolorowe liście buków i robiąc zdjęcia; trudno mi było tak po prostu odwrócić się od słońca i wejść między drzewa lasu. Gdy w końcu zdecydowałem się, trochę lasem, trochę szosą, doszedłem do Siedlęcina; średniowieczna wieża mieszkalna, chluba wioski, była już otwarta. Kupiłem bilet, dwoma zdjętymi swetrami wypchałem plecak i wszedłem do środka. Potężne, kamienne mury; oryginalne, kilkusetletnie, drewniane stropy; komnaty wielkości paru sporych mieszkań w bloku; skomplikowane belkowanie dachu wysokiego na parę pięter. 



Nie wyblakłe, chociaż szacowne wiekiem, malowidła ścienne, a właśnie ta drewniana, wielce rozbudowana, konstrukcja dachu zrobiła na mnie największe wrażenie. Obiektem zajmuje się lokalna fundacja; niech się jej dobrze wiedzie, bo warto dbać o tak stary i rzadki u nas obiekt. Przy wejściu otwierano stragany, na jednym ze stoisk kupiłem… ciastkowego podgrzybka łudząco podobnego do oryginału. W smaku okazał się też być udany. Dla zainteresowanych podaję szczegółowy przepis jego wykonania. Otóż kapelusz był okrągły, wypukły i brązowy; kolor dobrany idealnie, prawdziwy brąz podgrzybkowy, a smak taki… słodko-ciastkowy. Pod kapeluszem była, jak to u podgrzybków, delikatnie seledynowa warstwa czegoś, co kojarzyło mi się z budyniem. Noga, lekko wygięta i pogrubiona u dołu, też była z ciasta, ale twardszego od ciasta kapeluszowego, czyli tak, jak być powinno. Na końcu poprószona była… ziemią? Sprawdziłem w sposób nie zostawiający wątpliwości, bo organoleptycznie: to był mak. Sprzedawczyni gratuluję pomysłowości i perfekcji wykonania.



Miałem nadzieję zobaczenia z bliska urządzeń elektrowni wodnej stojącej w wiosce, nad Bobrem, bo takie miejsca są dla mnie czarodziejskie, ale teren jest ogrodzony. Kilometr dalej jest druga elektrownia, też ogrodzona, przy jej bramie kończy się droga, za nią zaczyna się Borowy Jar. Z jednej strony rzeka, z drugiej strome, miejscami prawie pionowe, stoki, szlaku ani ścieżki nie ma. Zapytałem przechodnia, usłyszałem o ścieżce między garażami prowadzącej w poprzek góry, na drugą stronę.

-Jak się zna drogę, to się przejdzie – dodał na końcu.

Poruszyły mną te słowa. Siedemdziesiąt już dni łażę po tych górach, a mam nie znać tego przejścia?? Poszedłem. Garaże znalazłem, a za nimi… dwie ścieżki. Jak on mówił? W poprzek góry, o tej porze iść na słońce. Poszedłem prawą ścieżką. Po stu metrach doszedłem do skrzyżowania ścieżek w kształcie litery T, na nim kończyła się moja dróżka. Kręciłem wokół próbując znaleźć jakieś ślady, w końcu poszedłem na przełaj. Po kwadransie trafiłem na przecinkę pod linią energetyczną. Najbliższy słup stał na szczycie wzniesienia, za nim przewody stromo opadały, zaintrygowany podszedłem i… ojej, jak tutaj ładnie!



Kilkadziesiąt metrów niżej zobaczyłem zakole rzeki, a nieco z boku, po drugiej stronie wody, wielki budynek. Dobiegły mnie podniesione dziecięce głosy – kontrast z moim dość odludnym miejscem. Tuż obok i parę metrów niżej sterczały skalne złomy opadające ku rzece pionowymi, poszarpanymi skałami. Wszedłem na płaski wierzch najbardziej wystającej skały i zarządziłem przerwę; za ładnie tam było, żeby szybko odchodzić, i to nie tylko z powodu słońca i kolorów jesieni, ale też z powodu widoków i rzadkiego zestawienia wysokich skał, lasu i rzeki w dole. Miejsce czyniło wrażenie także rzadko spotykaną w tych niskich górach ekspozycją; gdy stałem przy krawędzi skalnego obrywu i patrzyłem na wierzchołki drzew w dole, czułem mrowienie w nogach. Parę godzin później przeczytałem na tablicy informacyjnej, iż wniesienie to nazywa się Wieżyca; moja mapa podaje inną nazwę; nie pierwszy ani nie setny jej błąd.

Dobrze, ale gdzie jest ta ścieżka z wioski do jaru? Przecinką zszedłem do elektrowni, znalazłem mało używaną ścieżkę trawersującą stromiznę ściany wznoszącej się nad zabudowaniami, wróciłem pod garaże i poszedłem drugą ścieżką. Zrazu wyraźna, później coraz bardziej była zarośnięta, aż w końcu przedzierałem się przez jeżyny i gęstwinę nawłoci; za nimi zobaczyłem mostek: szedłem dnem wyschniętego strumienia. Mostkiem biegła wygodna, szutrowa droga, poszedłem nią. Później uznałem, że za bardzo skręca w lewo, w stronę szczytu Gapy, więc wszedłem w jeden z duktów prowadzących bardziej w prawo; ładnie tam, ale jaru nie było, szedłem równolegle do niego, jednak za wysoko. Las się skończył i wyszedłem tam, gdzie podejrzewałem: przy Złotym Widoku. 



A może jednak zostawić poszukiwania ścieżki, a przejść jar? – pomyślałem. Drogi ku niemu nie ma, ale odległość jest mała, kierunek łatwy do określenia, poszedłem więc na przełaj ku rzece i po kwadransie, bez przygód, stanąłem na początku Borowego Jaru.

Dlaczego borowego? Od boru? Nie ma tam boru, jest las mieszany z przewagą drzew liściastych. Najwięcej rośnie lip, w większości wielopiennych, rekordzistce naliczyłem 14 pni, wszystkie rosnące na jednym głazie – wyjątkowy okaz. Sporo też jest buków, klonów i jaworów, tu i ówdzie spotykałem graby i wiązy, wyżej świerki. Lipy są już niemal bez liści, ale za to buki stoją w bajecznie żywych kolorach żółci, czerwieni i brązu, ściślej w kolorach będących tak płynnymi połączeniami czerwieni i brązu, że zacierającymi granice między tymi barwami. W słońcu drzewa te wyglądały zjawiskowo pięknie. Jeden z nich, rosnący na stromym zboczu, wykształcił wielkie, nawet jak na buka, korzenie. Te drzewa często chwytają się ziemi plątaniną pazurów, ale takich jeszcze nie widziałem; przypomniały bulwiaste  nacieki skalne w jaskini.


Na całej swojej parokilometrowej długości jar czyni wrażenie urodą i rozmaitością szczegółów, miejscami dzikością. Rzeka, tu spokojna, ale tam głośno szumiąca na głazach wystających z jej wód; ścieżka meandrująca między skałami lub zwalonymi drzewami, wysypana kolorowym kobiercem liści; wychodne skały sterczące na stromych zboczach jaru wydają się balansować w stanie chwiejnej równowagi; drzewa w rozmaitości swoich gatunków, w nieskończoności kształtów i odcieni kolorów; dzikie kaczki biegnące po wodzie i z głośnym furkotem, zostawiając za sobą drżący kilwater, podrywające się do lotu…





Doszedłem do podstawy wzniesienia wcześniej poznanego od góry, do Wieżycy; tuż za nią ścieżka kończy się skałą wyrastającą z wody i zagradzającą przejście; ładna skała, wygląda jak maczuga Heraklesa wetknięta w wodę. 



Niewiele dalej jest elektrownia i wioska Siedlęcin, ale brzegiem rzeki przejścia nie ma. Jedną drogę tam prowadzącą znalazłem, tą wiodącą przez szczyt Wieżycy, ale drugiej, zaczynającej się przy garażach, nie. Do wielkiego budynku schroniska po drugiej stronie rzeki można przejść po kładce. Przeszedłem na drugą stronę, ale do schroniska nie wchodziłem. Nie wchodzę do schronisk, chyba że muszę. Na kamieniu posiedziałem kwadrans, wypiłem herbatę, pogapiłem się na oszałamiającą feerię światła i kolorów wokół mnie, w końcu zarządziłem powrót. Gdy minąłem skały, zobaczyłem mężczyznę idącego lasem od strony wioski. Droga! Mało była widoczna, ale była; poszedłem nią, dowiadując się gdzie niepotrzebnie skręciłem kilka godzin temu, poznałem ją całą i zawróciłem, żeby jar przejść jeszcze raz, tym razem w stronę miasta. Znam już drogę przez las z Siedlęcina do Borowego Jaru, a nawet dwie znam drogi; przy najbliższej okazji pójdę tam przejść je jeszcze raz, bo z moją pamięcią…

Borowy Jar widziałem w kolorach jesieni, chciałbym zobaczyć w mroźny i śnieżny dzień zimy. Na pewno zobaczę go takim.

Po raz pierwszy w tym sezonie byłem na dwudniowej wędrówce; na nocleg pojechałem do znanego mi i lubianego domu „Konopka” w Czernicy. Gospodyni zaprosiła mnie na kolację, ale usnąłem nim się zaczęła. Przepraszam, Bożeno.











poniedziałek, 26 października 2015

O papierze toaletowym i o Prouście


W połowie pierwszej części szopenowskiego koncertu e-moll jest wyjątkowe miejsce: orkiestra milknie, a po chwili ciszy słychać ciche dźwięki fortepianu, cudne jak nie z tego świata. Kiedyś pomyślało mi się, czy może gdzieś usłyszałem, już nie pamiętam, że pojawiające się tam te najdelikatniejsze tony są jak dźwięk pereł osypujących się na boską membranę, i teraz mam niewinne natręctwo skojarzeniowe – te perły właśnie. I chociaż tak naprawdę nie wiem, jaki dźwięk wydawałyby perły, a nawet myślę, że nie byłby on tak cudny jak ten wydobywany palcami Zimermana, to jednak podoba mi się to porównanie.
Tak, tak, pamiętam: miałem pisać o papierze toaletowym. Już to robię.

Jak umyć szklankę po kawie nie mając wody, lub mając jej kilka kropel? Jak odkurzyć półki i jak wytrzeć zaschnięte plamy po herbacie na blacie stolika nie mając zlewu i tych wszystkich cud-płynów?

Żeby umyć szklankę należy... nie, przecież pisałem, że zlewu nie mam, kranu też, jeden i drugi wynalazek naszej cywilizacji jest daleko, w tamtym budynku, albo jeszcze dalej, nie wiadomo gdzie. Tutaj mam papier toaletowy i odrobinę wody przyniesionej w butelce. Więc żeby umyć szklankę po kawie, należy wybrać fusy łyżeczką, a ich resztkę na ściankach szklanki wykorzystać jako środek czyszczący, całkiem jak w tej reklamie o mikrogranulkach z poczwórnie aktywnym tlenem czy czymś tam: po prostu kawałkiem papieru i resztką fusów wytrzeć ścianki szklanki. Efekt gwarantowany, można sprawdzić piszcząc palcem po szkle – jak w innej reklamie - o ile fusy zachowały resztkę wilgoci potrzebnej tutaj do rozmiękczenia zaschniętych śladów. Z tego samego powodu łyżeczkę, aby była czysta i bez nalotu, należy natychmiast po użyciu wytrzeć mocno... czym? Wiadomo: kawałkiem papieru toaletowego. Jeśli fusy w szklance wyschły, nie obędzie się bez odrobiny wody, niestety, ale pracuję nad udoskonaleniem swoich metod. Podobnie jest z nożem, a jeśli na kilkakrotnie złożony papier wyleje się parę kropel wody, uzyska się wygodną szmatkę jednorazowego użytku, dobrze usuwającą kurz i plamy z gładkich powierzchni. Niestety, niezbyt dobrze czyści się taką szmatką ekran laptoka, bo zostają smugi, tyle że łatwo je usunąć rąbkiem podkoszulka wyciągniętego spod swetra, więc w sumie też może być.

Kilka lat mojej pracy z przełomu wieków opisać można opisując sposoby radzenia sobie z niedoborem wody przy wielorakim zastosowaniu papieru toaletowego, uniwersalnego materiału pierwszej potrzeby.

Gdy podniosę głowę z nad klawiatury, widzę rolkę papieru stojącą na stoliku; na ogół jest zwykłą rolką, ale czasem, gdy poczuję tę drugą połowę wrażenia zanurzoną we mnie, rolka nabywa możliwości mieszczenia w sobie wspomnień tamtych lat: mojego włóczenia się po kraju, dni spędzonych w kabinie sterowniczej lunaparkowego urządzenia, nocy przespanych w kabinie scanii lub w nieprzytulnych motelach przydrożnych, i drogi. Drogi przede mną.

Drogie mi lata, bo moje lata.

Gdy powiemy niepogoda, postój fiakrów, albo papier, wszyscy wiedzą co chcę powiedzieć, ale moja własna realność jest ledwie w połowie związana z przedmiotem, z białą rolką papieru toaletowego; ta druga połowa jest tylko moja i ona jest ważniejsza, wiążąc mnie tysięcznymi wspomnieniami z moim światem i z moim czasem.



Mówi się o artystach tworzących swoją indywidualną wizję świata, i tak jest, ale prawdę tę można rozszerzyć na nas wszystkich mówiąc, iż każdy z nas widzi świat inaczej. Nie tyle z powodu różnic naszej spostrzegawczości, albo z nieco odmiennego działania naszych zmysłów (ktoś kiedyś zwrócił słuszną uwagę, że tak naprawdę nie wiemy, czy odcień czerwieni, na który patrzymy, jest tak samo widziany przez kogoś innego; w innym wymiarze te różnice są wyraźne na zdjęciach robionych różnymi aparatami), w gruncie rzeczy są to drobiazgi. To, co przyczynia się do tworzenia prawdziwie odmiennych obrazów świata, czasami diametralnie odmiennych (vide przykład rolki papieru), jest w nas: nasze przeżycia i nasza pamięć, nasze myśli i nasze wartościowanie, nasz duch.

Tyle jest obrazów świata, ilu jest ludzi.


wtorek, 20 października 2015

Wrześniowe dumania. Wspomnienie i samotność.


201015

W niedzielę wyjechało nas ośmiu małym busem; miałem kierować, ale upiekło mi się, bo za kierownicę usiadł kolega i kierował aż do celu, pod tor Stegny w Warszawie; stał tam drugi lunapark mojego pracodawcy, nazajutrz mieliśmy spakować go i przewieźć do bazy. Po przyjeździe zjadłem kolację i wszedłem do przydzielonego mi na tą jedną noc pokoju w przyczepie mieszczącej osiem klitek z łóżkiem, szafą i szafką. Pół metra wolnej przestrzeni, brak krzesła. Nieświeża pościel wydzielała przykry zapach. Zza jednej ściany dobiegała mnie telefoniczna rozmowa, zza drugiej skrzeczące dźwięki hip hopu po ukraińsku. Usiadłem na brzegu łóżka i spojrzałem na telefon, była godzina pół do ósmej. Nie wiedząc gdzie będę spać, a mogło tak być, że i w kabinie ciężarówki, nie wziąłem książki ani czytnika e-booków. Co robić, nim położę się? Rozejrzałem wokół z tym przeraźliwym poczuciem obcości, jakie czasami dopada mnie w tej pracy. Poczułem pragnienie znalezienia się daleko stąd i dojmującą samotność. Najgorszą samotność człowieka wśród ludzi. Położę się; nie wiem kiedy usnę, ale wsłucham się w siebie, może uładzę się ze sobą i z miejscem – postanowiłem. Położyłem się, po kwadransie przestałem czuć smród pościeli. Kłapnęły drzwi, później drugi raz, trzeci i dziesiąty; ktoś tupał buciorami po blaszanym podeście wejściowym; ktoś klął po ukraińsku, obrzydliwie przeciągając zgłoski; ktoś kogoś wołał waląc pięścią w drzwi. Zacisnąłem powieki starając się nie słyszeć otoczenia. Co ja tutaj robię?? Zarabiam pieniądze. Muszę zarabiać pieniądze.

Nie wiem która była godzina, gdy w końcu ucichło i litościwie usnąłem.

Przyjechałem dzisiaj, we wtorek nad ranem, jadąc starą, rozklekotaną scanią, w której dźwignia biegów chodzi jak ramię kieratu, a szybkościomierz nie chodzi wcale. Dojechałem łapiąc po drodze tylko jednego kapcia, czyli szybko.

Teraz jest wieczór, siedzę w moim zimowym pokoju w bazie. Trwa finał konkursu, słuchałem koncertu e-moll w wykonaniu Szuszkina, Rosjanina, ale żeby skupić się na muzyce, musiałem zamknąć oczy, nie patrzeć na jego dłonie, bo gdy je widziałem, wracałem myślą do pięknych dłoni Kate Liu. Posłucham jej gry później, teraz otworzyłem dopiski, zaraz zajmę się nowym tekstem przeznaczonym do opublikowania na blogu. Przede mną cichy i samotny wieczór z książką lub laptokiem na podołku. Zwykły mój wieczór.

We wrześniu po prostu zapomniałem o tym tekście, niech więc teraz będzie wspomnieniem końca lata i ówczesnych moich rozmyślań.



Słońce na powiekach budzi mnie. Otwieram oczy i przez otwarte okienko dachowe widzę liście lipy, poruszają się lekko, jasne i ciepłe słońcem. Przez okno nad głową opada na mnie drgająca mozaika słonecznego światła i cieni liści. Jest letni poranek. Jeszcze jest lato.

Mam chwilę czasu, siedzę przy oknie, czytam, a słońce zagląda mi do otwartej książki; gdy próbuję je złapać, oświetla mi dłoń, ale nie pozwala się dotknąć, uciekając na firankę lub na szafę i ciągnąc za sobą mój wzrok. Myśl biegnie za nim, gubię wątek czytanej książki, patrzę na słońce.

Lipa stoi jeszcze zielona, ale pod nią nie widać już trawy spod żółtych liści; lekki podmuch wiatru odrywa niezdecydowane liście i kręci brązowymi kulkami owoców uwieszonych pod skrzydełkami. Na ziemi, wśród żółci liści, leży ich mnóstwo; biorę jeden i oglądam chcąc rozpoznać gatunek lipy. Podnoszę głowę i znowu widzę wirującą kulkę opadającą na ziemię w nadziei stania się drzewem; jakże rozrzutna jest Natura w swoim dążeniu do tworzenia życia!

Stoły jadalni stoją pod drzewem sypiącym do talerzy swoje liście, a ja wspominam tego, który ukochał język polski.



Gościu, siądź pod mym liściem, a odpocznij sobie!

Nie dojdzie cię tu słońce, przyrzekam ja tobie…



Rok temu miałem za sobą pierwszy po karuzelowym sezonie wyjazd w góry, szykowałem się do tygodniowej wędrówki po Bieszczadach; w tym roku sezon rozpocznę nie wcześniej jak w połowie listopada, nie zobaczę więc kolorowej jesieni w górach; zapewne dlatego znowu siedzę w kampingu z butami górskimi na gołych stopach.

Tak: gdy je założę, wydaje mi się, iż bliżej jestem górskich wędrówek.

Brakuje mi włóczenia się, wędrowania, drogi przede mną i horyzontu dalekiego; brakuje możliwości wyrwania się z kieratu codzienności na wolność marszu przed siebie, zostawienia za sobą ludzi i świata, z którymi radzę sobie coraz trudniej, ludzi i świata coraz bardziej mi obcych i mniej zrozumiałych. Brakuje mi polnego wiatru i rozległych przestrzeni przede mną, swobody oddechu piersi nie tłumionej cywilizacyjnym zniewoleniem, a nade wszystko brakuje mi uroku dróżki niknącej za szczytem wzniesienia.



Bernard Shaw pisał o skutkach darwinizmu, iż (cytuję z pamięci) redukują piękno i inteligencję, siłę i celowość, honor i ambicję.

Poruszyły mną te słowa, ponieważ nie zgadzam się z nim, mimo iż rozumiem ich autora.



Całkiem możliwe, iż Shaw nie może pogodzić się z amoralnością natury, która faktycznie jest niepojęta. Jej poznanie bywa wstrząsające, ale wcale nie dlatego, że jest taka zła, obojętna na cierpienie i śmierć, mordercza, bo takich cech natura nie ma. To, co w niej nieludzkie, to nawet nie obojętność, bo aby być obojętnym na cierpienie, potrzebna jest świadomość jego istnienia jako czegoś złego, a natura świadomości nie ma. To coś więcej: w całkowitym niezważaniu na śmierć i cierpienie istot żywych, jeśli tylko życie przekazały dalej, jest właśnie amoralność natury, a więc brak tejże, a nie amoralność rozumiana jako moralność zła – i to właśnie trudno nam przyjąć.

My odruchowo szukamy sprawcy dziania się i równie odruchowo doszukujemy się motywów, a tutaj nie ma ani tego, ani tego, ponieważ mamy do czynienia z bezrozumnymi siłami do których przykładamy ludzkie normy moralne. Coś podobnego, ową nieludzką obojętność, można odczuć patrząc na kręcący się niebezpieczny mechanizm, który bez żadnej zmiany będzie się kręcić po wciągnięciu nas w swoje zębatki: nasza śmierć nie wzruszy go ani nie zatrzyma.

Nie bardzo wiem, co ma mieć honor do ewolucji, chyba że dla autora tych słów za niehonorowe jest uznanie szympansa i kaszalota za naszych kuzynów; jeśli tak, to właściwie dlaczego? Dla mnie niehonorowe byłoby uznanie Stalina czy Pol Pota za moich kuzynów, a przecież są nimi bardziej niż tamte zwierzęta.

Przyjęcie do wiadomości naszego kuzynostwa ze zwierzętami powinno pomóc nam w dostrzeżeniu w człowieku nie pana świata, ukoronowanie aktu tworzenia czy nawet ewolucji (bo tak nie jest), a jednego z wielu mieszkańców Ziemi, od innych różniącym się jedynie posiadanymi możliwościami, które winien wykorzystać dla bycia dobrym gospodarzem dbającym o naturę i o żywe istoty naszej planety. Ta wiedza powinna pomóc, ale na ogół nie pomaga.

Dla wielu ludzi fakt pochodzenia ludzi od przodków wspólnych z innymi zwierzętami przeciwstawiana jest przekonaniu o boskim pochodzeniu człowieka, co nierzadko skutkuje odarciem człowieka z nimbu wyjątkowości, z przekonania bycia kimś z zewnątrz, niepodległym ogólnym prawom życia na Ziemi, kimś zasadniczo odmiennym od zwierząt, zwłaszcza poprzez posiadanie celu swojego życia, które ma mieć ostateczny związek z transcendencją. Takie przekonania tkwią w nas głęboko i są nam bardzo potrzebne. Tak bardzo, że gdy okazują się być bezpodstawne, świat wali się nam na głowę i wszystko traci sens.

Niemniej jednak jeśliby uznać, iż Shaw myślał tutaj o zrównaniu człowieka z innymi zwierzętami w swoim pochodzeniu i ostatecznym celu życia, życia dla jego kontynuacji, a przez to o ograbieniu go z idei uchodzących za szczytowe osiągnięcia ludzkości i jej tylko właściwych, to w pierwszej chwili można zgodzić się z nim, jednak w drugiej chwili przychodzą do głowy myśli zupełnie odmienne.

Jeśliby dopatrywać się w człowieku boskiego odblasku, cząstki Jego wielkości i mądrości, to należałoby uznać, iż odbicie nie jest zbyt udane, co przecież i pisma religijne to potwierdzają, uznając człowieka za istotę słabą, pełną wad, grzeszną i niedorastającą do pięt Stwórcy (jeśli wspomnieć potop, to należałoby uznać, że chyba też do Jego zamierzeń, z jakimi rozpoczął lepienie gliny). Nie wiem, gdzie tutaj miejsce na honor, piękno, siłę i ambicję, ale przecież miliony ludzi to miejsce tutaj znajdują. Tylko tutaj i nigdzie więcej.

Wiedza o ewolucyjnej historii człowieka pozwala, poprzez tworzoną zupełnie inną perspektywę, widzieć bardziej zalety człowieka, niż jego wady. Bardziej cieszyć się z osiągniętej niezależności od dyktatów instynktów, z intelektualnych i moralnych osiągnięć, niż gnębić się (ocenianymi jako grzesznymi) wadami i potknięciami. Ta wiedza umożliwia dostrzeganie i docenianie osiągnięć, ponieważ są nasze i tylko nasze, uzyskane wbrew temu wszystkiemu, co w nas zwierzęce w pejoratywnym znaczeniu tego słowa; także widzieć nasze losy jako historię istot, które bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz mozolnie wspinają się ku wysokim szczytom moralności i intelektualizmu z dolin wypełnionych pazurami, głodem, strachem i ogryzionymi kośćmi.

Przebytą przez nas drogę widzę często i w różnych sytuacjach. Gdy widzę wypielęgnowane dłonie kobiece, pięknie wykonane a mało użyteczne drobiazgi, gdy sięgam po jedno z tysięcznych urządzeń naszej techniki, czytam poezję lub filozofię, oglądam eleganckie wnętrza biur czy banków, słucham subtelnych dyskusji lub takich wywodów logicznych, a ostatnio silnie to odczułem czytając o wielkich serwerowniach: jak daleko są twórcy czegoś takiego od swoich odległych przodków, skoro mieliby kłopoty wytłumaczyć swoim dziadkom (po co sięgać dalej) co robią te dziwne urządzenia zapełniające długie rzędy regałów.

Czy piszę tutaj o dumie z ludzkich osiągnięć? Raczej nie, a na pewno nie bezpośrednio; piszę o swoim zadziwieniu odległością od życia, jakie przez tysiąclecia wiedli moi przodkowie, życia niebezpiecznego, znojnego, przygniecionego do ziemi, jakże często upodlającego (według aktualnych standardów) i krótkiego; piszę o naszej znacznej niezależności od natury z jej głodem, chłodem i podległością instynktom. Owszem, teraz też jesteśmy im podlegli, ale łatwiej nam sprzeciwić się im, co potwierdza chociażby powszechna antykoncepcja.

Nie, nie chwalę człowieka, staram się tylko wyjaśnić obraz widziany z innej perspektywy. W chwaleniu przeszkadza mi wiele, chociażby widywana na mojej mapie Sudetów nazwa Gross-Rosen. Nota bene: zawsze zadziwia mnie skłonność części Niemców do patrzenia na Polaków z góry, jako na naród mniej cywilizowany, Niemców, których dziadkowie tworzyli to i tyleż innych miejsc równie przerażających.

Przeczytawszy ten tekst pomyślałem, że z jego lektury można odnieść wrażenie, iż wszystko mam przemyślane i poukładane na wysokich półkach – tam, gdzie nie sięgają żadne wątpliwości i trudne myśli. Stanowczo tak nie jest.

Od kilku lat, od czasu poznania dzieł Prousta, często wracają do mnie jego słowa z „Pamięci i stylu”:

“... jednostka, to co w osobie ludzkiej, w jej myśli najbardziej niezwykłe, nie umiera, pozostaje w pamięci Boga i będzie wskrzeszona”.

Słowa zawsze pociągające i urokliwe wyrażaną ideą, a taki ich odbiór jest oczywistym dowodem na moje kłopoty z sensem życia, które kiedyś skończyć się ma definitywnie i bez żadnego ciągu dalszego. Odruchowo nie zgadzam się z takim końcem, w czym, jak sądzę, jestem podobny do większości ludzi. Pomaga dopiero włączenie do pomocy umysłu z jego racjonalnym myśleniem wspomaganym wiedzą, ale to długotrwały proces, w którym zdarzają się zwątpienia, a z nimi ciężkie dni.

Ten tekst jest jednym z etapów tego procesu.



----------

Może dla odmiany coś lekko humorystycznego. Stoi ta nieużywana (przez ludzi) budka obok hali warsztatowej, widzę ją ilekroć wchodzę tam. Któregoś dnia wziąłem aparat i zrobiłem zdjęcie drzewku, które… poszło za potrzebą.




środa, 14 października 2015

Dzień złotej jesieni


111015

Gdy minąłem ostatni dom wioski, po lewej zobaczyłem odkryte wzgórze obiecujące ładne widoki. W jednej chwili zmieniłem plan i brzegiem pasa drzew, zapewne pozostałością zapomnianej drogi, poszedłem w stronę szczytu. Kilka godzin później szedłem po raz drugi takim samym śladem drogi mogąc iść obok, łąką, ale takie miejsca mają urok kontrastu z otwartymi przestrzeniami zaczynającymi się o krok, urok dzikich zakątków wypełnionych rozmaitością drzew i krzewów tam rosnących, a bywa, że ptasią wrzawą. Znając je, inaczej patrzy się na nie z daleka, gdy ze szczytu widzi się w dolinie nitki zarośli na fałdach łąk lub pól.

W miarę zdobywania wysokości, zza drzew, z niebytu, w dole wyłaniała się wioska, a za nią i jakby  ponad nią, otwierała się przestrzeń coraz rozleglejsza, bliżej zielona i złota, dalej coraz bardziej niebieska, przestrzeń wypełniona rozsianymi tu i tam wzgórzami, z nitkami wiosek i kolorowymi kępami miasteczek. Gdy byłem blisko szczytu, na wprost mnie, ponad garb stoku, wyrastało dalsze wzgórze, a im byłem wyżej, tym głębszą i ładniejszą stawała się dolina między moim wzgórzem a tamtym.

Na łagodnym wybrzuszeniu szczytu stoi ławka w cieniu zielonych jeszcze drzewek i kosz wypełniony… przez moment spodziewałem się kufli, ale nie było ich tam, przeważały puszki po piwie.

Byłem na Kuflu, wzgórzu wyrastającym na północnym stoku Blizbora na Pogórzu Izerskim.





Mając dłuższą drogę do przejechania, wyjechałem wcześnie, o 3.40. Przed szóstą minąłem Złotoryję wjeżdżając z nieznane mi okolice, a jechałem przez Lwówek, Gryfów i Mirsk; za tym miasteczkiem miałem skręcić w boczną drogę, a dalej w nienumerowaną dróżkę szerokości samochodu. Trasę obejrzałem na google maps, zmiany numerów dróg i ważniejsze skrzyżowania pamiętałem na tyle dobrze, że tylko raz wracałem, ale ledwie parę kilometrów. Jechałem z północy, więc na wprost miałem wielką, na pół horyzontu, ścianę gór. Patrzyłem doznając ambiwalentnych wrażeń, bo w jednej chwili widoki wydawały mi się swojskie, podobne do kaczawskich, w drugiej uderzała mnie ich odmienność, chwilami granicząca nawet z obcością. Później doszedłem do wniosku, że zbytnio przyrosłem do moich gór i chociażby z tego powodu odmiana była mi potrzebna.

Była siódma, gdy zaparkowałem przy wiejskim sklepiku w centrum Gierczyna, w pięć minut później rozciągnąłem kije, naciągnąłem czapkę na uszy i ruszyłem. Z jutrzenką było podobnie, jak w czasie poprzednich wyjazdów: noc i cały dzień były pogodne, chmury były tylko o świcie i tylko na wschodzie. Poszedłem zielonym szlakiem chcąc pomyszkować po odkrytych północnych stokach Zamkowej, a po zatoczeniu koła wrócić do wioski i z niej ruszyć ku następnym wzgórzom. Uroda Kufla i moja niecierpliwość zmieniła mi plany.

Idąc na szczyt tego wzgórza, szedłem wprost na słońce chowające się za pasem niskich chmur, jednak gdy już wyskoczyło ponad nie, zostało ze mną do końca dnia. Szron pokrywał suche, szeleszczące trawy, wiał dość silny wiatr. Nim dotarłem na szczyt, założyłem drugą parę rękawic i zapiąłem kaptur pod brodą. Wspomniałem spędzony na kaczawskich drogach dzień tak wietrzny, że kij swobodnie wiszący na pasku ustawiał się skosem do ziemi, a herbatę laną z termosu do kubka porywał wiatr. Dzisiejszy był tylko zefirkiem przy tamtym boreaszu.

Widoki ze szczytu czynią wrażenie urodą i urozmaiceniem. Na północy wzrok sięga Gryfowa, po bokach wznoszą się stoki Granatów i Zamkowej, a tak są ładne, jak najładniejsze kaczawskie; stojąc tam myszkowałem po nich głodnym wzrokiem; za mną była niewielka przełączka, a za nią i wyżej zaczynały się bezkresne lasy Izerów. Na samym horyzoncie, ledwie widoczna, o ton tylko ciemniejsza od niebieskości nieba, stała… Ostrzyca? Północno-zachodni kierunek się zgadzał, najwyraźniej to Ostrzyca. Przyznam jednak, iż wypatrzyłem ją tylko dlatego, że powiedziano mi o możliwości zobaczenia jej stamtąd.

Powiem tutaj, że na początku mojej bytności w nowym miejscu nie potrafię tak swobodnie przypisywać nazwy górom, jakby wynikało to z moich opisów. Kręcę mapą, kręcę się i jakże często nic mi nie pasuje. Góry, wioski i miasteczka bawią się ze mną w chowanego, uciekając mi w dziwne, nieoczekiwane miejsca; dopiero gdy nieco poznają mnie, uspokajają się i pozwalają poznać siebie; wracają na miejsca przypisane im od zawsze, porządkując świat wokół mnie.

W którą stronę iść? Stoki na lewo i na prawo były równie pociągające, skręciłem w stronę Blizbora, a gdy doszedłem do ściany lasu, skręciłem w lewo, na wschód, chcąc wyjść na otwartą przestrzeń na początku doliny oglądanej ze szczytu. Dukt uciekał mi za bardzo w prawo, skręciłem w jakiś boczny i tam spełniło się moje marzenie… grzybobrania.

Ktoś mi mówił o grzybnych miejscach na Blizorze, jak się okazało nie kłamał:) Pierwsze zobaczyłem opieńki, kilka ich sporych kęp; stałem nad nimi nie wiedząc co robić. Zabrać je do plecaka? Do samochodu nie było daleko, ledwie parę kilometrów, ale co zostanie w grzybów wciśniętych między termos, butlę wody, a moje plecy? Z ciężkim sercem zostawiłem grzyby i poszedłem dalej. Właściwie zrobiłem tylko parę kroków, bo zobaczywszy dwa podgrzybki, zdjąłem plecak i nachyliłem się ku nim. 


Nie wiem jak zrobię, ale nie zostawię tych grzybów – postanowiłem. Nieść w kieszeni? Wyjąłem kanapki z reklamówki i chodząc wokół plecaka w promieniu kilkunastu metrów, w ciągu połowy godziny zebrałem 16, słownie: szesnaście podgrzybków i drugie tyle młodych opieniek. Zapewne szukałbym dłużej, ale między drzewami świeciło słońce wołając mnie na otwarte przestrzenie, a mróz do bólu wyziębił mi odsłoniętą dłoń; niektóre grzyby były zmrożone na kość. Reklamówkę ostrożnie zapakowałem do plecaka i ruszyłem. Kilkadziesiąt metrów dalej zobaczyłem pierwszy dom na brzegu lasu – byłem na górnym krańcu Gierczyna, na początku doliny oglądanej z Kufla. Szedłem zachłystując się urodą dnia i okolicy; doprawdy, nie wiem czym bardziej, bo dzień był z tych najpiękniejszych, najbardziej świetlistych i kolorowych, a dolina, miejscami może do starego jaru bardziej podobna, z jej zielonymi stokami podzielonymi wstążkami miedz i drzew, z nitkami dróżek kończących się przy domkach wrośniętych w zbocza, w słońcu złotego dnia jesieni, wyglądała bajecznie. 







Gdy wyszedłem zza pałacu, zobaczyłem jeszcze jeden jej atrybut, urodą nie ostatni: wąziutką, falistą wstążkę asfaltu biegnącą zachodnim zboczem. Dwa razy przeszedłem tę drogę w ciągu dnia, a gdy już miałem odjeżdżać, wróciłem i przejechałem samochodem – po prostu szkoda mi było rozstawać się z nią. Gdy z góry patrzyłem na jej meandry, wydawało mi się, że ta droga ledwie dotyka ziemi, że na tamtym zakręcie zaraz oderwie się od trawy i poleci w zielono-złocistą przestrzeń. Asfalt jest tym dla drogi, czym bywają dziesiątki lat dla kobiety – czynią je statecznymi, spokojnymi i przewidywalnymi; jednak ta droga wymyka się regułom, pozostając zwiewną i uroczo kapryśną.

Stojąc przy pałacu, miałem na wprost wzgórze Kufel, a niżej, na jego stoku, jeden z tych gierczyńskich domków wtulonych w zbocze. Patrzyłem na niego, bo wydawało mi się, że gdzieś, w jakimś innym świecie, widziałem taki domek.

Może w moim marzeniu posiadania domu w górach? Może.

Zszedłem do wioski, w samochodzie zostawiłem grzyby, a że sklep był otwarty, na chwilę zapomniałem o liczeniu kalorii kupując po 20 deko kruchych ciasteczek i nadziewanych cukierków. W drodze zżarłem je wszystkie; co dziwne, nawet wyrzutów sumienia nie miałem. Były dobre.

Zielonym szlakiem poszedłem na stoki Zamkowej mając nadzieję znalezienia dróżki wypatrzonej z Kufla. Ze szczytu tego piwnego wzgórza widziałem przy tej dróżce charakterystyczny, wysoki modrzew z gałęziami rosnącymi w jedną stronę; teraz stałem w jego pobliżu, w kolejnym miejscu, które powinno być na mapach zaznaczone wielkim słoneczkiem punktu widokowego. Głęboka dolina u stóp Blizora, jej poznanie zostawiam na swój następny przyjazd tutaj, oczywiście Kufel, rozległe przestrzenie pogórza na lewo, a na prawo lesiste, wysokie i szerokie góry izerskie: Dłużec i Niedźwiednik. 



Znalazłem tam parę innych punktów widokowych i chyba nie tylko ja, bo są tam ślady biwaków. Szedłem według mapy chcąc dojść do szosy, która biegnie blisko szczytu Zamkowej; znalazłem i zszedłem nią do Kotliny, mijając z rzadka rozsiane domki, niektóre bardzo ładne, niemal wszystkie w ładnych miejscach stojące. Na tej trasie po raz kolejny przekonałem się o nieaktualizowaniu mapy od wielu lat, mimo zapewnień wydawcy: droga na mapie zaznaczona jako polna, dorobiła się asfaltu, w wielu innych miejscach na leśnych duktach rosną niemałe już drzewa, a polany stały się lasem.

Równolegle do szosy biegnie ścieżka edukacyjna, poszedłem nią w stronę wioski, dowiadując się po drodze o starych kopalniach kiedyś tam funkcjonujących, a po wyjściu z lasu znowu zgubiłem ścieżkę. Nie wiem, czy to moje gapiostwo, czy przyzwyczajenie z moich gór, po których chodzę nie zważając na szlaki i drogi, może niechęć kierowania się wyznaczoną drogą, dość, że oznakowane szlaki gubię często.

Poszedłem według słońca i nachylenia stoków, przed samą wioską szlak dołączył do mnie i wspólnie doszliśmy do domu nazwanego jakże a propos Gierczynówka. Idąc uliczkami wioski spotyka się kamienne mury, a stare kamienie domów i ogrodzeń, drewno i rosnące na nich rośliny pnące, tworzą wyjątkowo ładne połączenie. Nie raz zastanawiałem się, dlaczego podobają mi się takie miejsca, ale przyczyn nie doszedłem. Może ukrywają się w połączeniu martwej materii i żywej tkanki? Może tkwią we wrażeniu patrzenia na stare ludzkie siedziby, odporne na zawirowania naszego świata, a nawet na narodziny i śmierć swoich właścicieli? Możliwe, bo budzą we mnie poczucie stałości i bezpieczeństwa, ale też ich widok pobudza mój zmysł estetyczny.

Chcąc jeszcze obejść Granaty, wypatrzyłem na mapie dróżkę biegnącą równolegle do szosy w kierunku wzniesienia Prochownia w pobliżu wioski Przecznica. Droga miała wcześniej skręcać ku szosie, ale że były tam zaznaczone łąki poprzedzielane zagajnikami, postanowiłem pójść tamtędy licząc na znalezienie dogodnych przejść. Droga była ledwie widoczna, wyżej już nieużywana i zarastająca, ale była. Gdy skręcała do szosy, wszedłem w las w wypatrzonym na mapie miejscu i… udało mi się trafić. Dalej było trochę gorzej, bo zagajniki zdążyły połączyć się tworząc plątaninę poprzerastanych łączek, ale przedzierania się przez chaszcze nie miałem. Kierując się słońcem, idąc w miarę jasnym lasem, szybko doszedłem do duktu, którym wiedzie ścieżka przyrodnicza, jednak nie mając pewności dotarcia do Prochowni; to drugie miejsce, które musi poczekać na mój ponowny przyjazd. W pobliżu Granatów znaki kazały mi skręcać w prawo, ale zbuntowałem się, bo z mapy i ukształtowania terenu wnioskowałem, że szczyt jest na lewo; posłuchałem się mapy i poszedłem na przełaj prosto przed siebie, łąką śródleśną, a nieco dalej obniżający się garb ziemi odsłonił mi ładny i oczekiwany widok… Kufla. Wiedząc, że idę dobrze, postanowiłem wrócić i sprawdzić, dokąd zaprowadzi mnie porzucona ścieżka. Według mapy miała to być stara kopalnia F. Wilhelm. W lesie znalazłem wyraźne ślady ludzkiej działalności: resztki kamiennych murów, usypiska, jakieś nasypy i rowy. Uznając, iż one właśnie są pozostałości tej kopalni, nie schodziłem już niżej, a wróciłem na łąkę Granatów. Gdy zaczęła opadać, znalazłem przejście w jęzorze lasu schodzącym w dolinę i oto byłem na odkrytym, widokowym, zachodnim stoku Granatów. Była pora obiadowa, zrobiło się dość ciepło, ubranie miałem rozpięte, rękawice w kieszeni, widoki i słońce kusiły, usiadłem więc na trawie robiąc przerwę. Słońce świeciło na mojej godzinie dziesiątej, więc raczej nie do fotografowania, ale jak najbardziej do popatrzenia na wyraziste cienie drzew w dole i ich kolory w pobliżu. 







Dwa z nich w bogatej palecie jesieni wyróżniały się: żółć liści brzóz i czerwień liści czereśni. Tu i ówdzie dołączały do nich stonowane i nieliczne jeszcze brązy liści dębów, a bliżej wioski intensywna czerwień liści sumaków i o ton różniąca się czerwień nieznanej mi rośliny pnącej. W wiosce zapytałem się właściciela posesji z ogrodzeniem tak ładnie czerwonym, ale nie wiedział, co rośnie na jego płocie.

Trawersem doszedłem do pałacu i znaną uroczą szosą zszedłem do wioski, ale nie od razu. Zatrzymywałem się i patrzyłem. Na szosę, na stoki, na domki, na słońce i kolory, na jesień.

Swoistego uroku chwilom i miejscom dnia dzisiejszego nadawało połączenie cyfrowego świata internetu, świata jakby nie do końca prawdziwego, niedotykalnego i na poły nierealnego sztucznego świata istniejącego jako wytwór naszej cywilizacji i będącego jej wyrazem, ze światem jak najbardziej prawdziwym i materialnym, dotykalnym. Chwilami odczuwałem coś bliskiego zdumienia, znajdując wokół siebie potwierdzenia wieści i obrazów pochodzących z tamtego świata – jakbym nie do końca wierzył w jego prawdziwość. Podobne odczucia miewam czytając mapę i znajdując potwierdzenie tysięcznych jej szczegółów w otoczeniu, ale tutaj i dzisiaj odczucia były intensywniejsze, bo dotyczące także i ludzi: ci, których istnienie objawiało mi się li tylko paciorkami znaków pisma na ekranie, mają swoje miejsca w realnym świecie, a ja widzę je.

Poszedłem też pod domek wtulony w stok Kufla, popatrzyłem, posiedziałem chwilę na pieńku, uśmiechnąłem się czytając napisy na rynnie, rąbnąłem właścicielom garść orzechów (niech mi wybaczą ten czyn) zaciekawiony ich migdałowymi kształtami i zszedłem do samochodu.

Miałem już wracać, ale zobaczywszy na sąsiednich drzewach światło niskiego słońca, pojechałem  na górę, powyżej pałacu wysiadłem i patrzyłem na ostatnie chwile dnia.

W drogę powrotną ruszyłem po zachodzie, a za Mirskiem wjechałem w mrok kończący dzień złotej jesieni.

Post scriptum z dnia 211015.
Dzisiaj dowiedziałem się, jaka roślina tak pięknie czerwona rośnie na murach we wsi: to winobluszcz, czyli dzikie wino, a dowiedziałem się tego na blogu Aniki "Chwile ZaChwycone".

 Kilka zdjęć pod wspólnym tytułem "Kolory jesieni".:











Na zakończenie przyrodnicza ciekawostka, połączenie dwóch gatunków drzew w jedno.



poniedziałek, 5 października 2015

O chorobie i o znikaniu rzeczy


051015

Gdy czternaście lat temu zacząłem pisać pierwszą swoją powieść, zacząłem też pisać komentarze do niej - teksty tłumaczące moje decyzje i wątpliwości dotyczące powieści. Nazwałem je dopiskami i mimo iż powieść dawno została odłożona na półkę, zwyczaj pisania dopisków pozostał, chociaż ich treść zmienia się w zależności od aktualnych zainteresowań. Ponieważ te pierwsze zacząłem w październiku, rokrocznie pierwszego dnia tego miesiąca zaczynam nowe, nadając im kolejny numer. Tymi słowami zaczynam czternaste swoje dopiski. Są w nich moje fascynacje, zainteresowania, spostrzeżenia, uwagi dotyczące czytanych książek, moje żale i radości, są i sprawy osobiste. Cały mój blog to wybrane teksty z dopisków; wybrane, ponieważ część z nich pomijam uznawszy je za zbyt słabe, marudne lub zbyt osobiste.

Miałem nadzieję rozpoczęcia tych dopisków opisem kolejnego dnia w górach, ale dwa weekendowe dni spędziłem w łóżku. Dopadło mnie przeziębienie. Jeszcze w sobotę rano poszedłem do pracy, ale po dwóch godzinach poddałem się: wróciłem do pokoju, wziąłem leki, podniosłem do pionu poduszkę i opatuliwszy się kołdrą, zamierzałem spędzić dzień nad czytnikiem książek. Czytałem dopóki mogłem, później oczy zaczęły mnie boleć, na policzkach czułem łaskotanie łez.

-Może więc wypastuję buty górskie? Poza tym łzawieniem w zasadzie dobrze się czuję, więc może jednak uda mi się wyjechać? – myślałem.

Wstałem, ale źle się poczułem i usiadłem.

-Buty wypastuję mimo wszystko. Pojadę, wiatr mnie owionie i wypędzi choróbsko. – zdecydowałem, ciągle wierząc w poprawę zdrowia do jutra.

Ściśle mówiąc nie pastowałem butów, nie używam pasty, a specjalny tłuszcz do butów robiony według starej receptury z łoju końskiego. Na szczęście nie muszę sam go topić, bo pewna hiszpańska firma robi to za mnie. Buty wchłaniają taki tłuszcz powoli i nie błyszczą się jak po pastowaniu, ale są porządnie uodpornione na przemakanie. Mimo że po wyjściu z łóżka założyłem bluzę polarową, dopadło mnie kichanie, takie męczące, całymi seriami. Wizja jutrzejszego wyjazdu znowu się oddaliła. Obejrzałem prognozę pogody, na następny weekend zapowiadano pełne słońce, może więc za tydzień pojadę na dwa dni? Jak to?… Więc cały jutrzejszy dzień mam leżeć w łóżku??

Włączyłem laptoka, odruchowo zajrzałem do bloga, cisza tam panowała, więc kliknąłem relację na żywo z konkursu szopenowskiego. Obiecałem sobie słuchać gry i czytać o konkursie ile tylko będę mógł, a to dla poczucia atmosfery tego rzadkiego i wielkiego wydarzenia muzycznego, posmakowania mistrzostwa grających. Półleżąc w łóżku patrzyłem i słuchałem. Nie jestem znawcą muzyki klasycznej, mimo iż niemal tylko takiej słucham od… odkąd? Właściwie od zawsze, bo pierwszych oczarowań doznałem będąc w wojsku, czterdzieści lat temu. Brakuje mi wiedzy teoretycznej i muzycznego słuchu, co wyraźnie słyszę w rozmowach z młodszym synem mającym za sobą muzyczną maturę, jednak te braki niewiele przeszkadzają mi w delektowaniu się muzyką.

Patrząc na muzyków w okienku you tube, jak teraz, czy na żywo, w filharmonii, na wdzięk ich ruchów, na ich dłonie i twarze, gdy słucham ich perfekcyjnej gry i smakuję tę wyjątkową atmosferę, częstokroć doznaję poczucia zadziwienia nie tyle wysublimowaniem umiejętności, co wielkim oddaleniem się człowieka od najpierwotniejszych powodów posiadania umysłu i słuchu. To, co powstało i rozwinęło się w nas dla przeżycia w otoczeniu pełnym śmiertelnego zagrożenia, zostało tak dalece przetworzone przez nas, że nabrało zupełnie innych cech w całkowicie odmienionym przez nas świecie. Patrzę na piękne dłonie pianistów czując estetyczną przyjemność ich oglądania i jednocześnie czuję dumę z ludzkich osiągnięć. Wyszliśmy z jaskiń (co prawda nie wszyscy) i niewiele czasu zabrało nam zbudowanie czegoś tak wyrafinowanego technicznie (powtórzę słowo wysublimowanego) jak fortepian steinway’a i skomponowania tak pięknego utworu jak sonata fortepianowa b-moll. Konkurs jest dla mnie nie tylko ważnym wydarzeniem muzycznym nobilitującym nasz kraj, jest także świętem ludzi. Człowieczeństwa.

Bywa, iż wrażenia płynące ze słuchania muzyki i takie moje myśli przenoszą mnie w jakiś wysoki świat nieskończenie odległy od prozaiczności dnia powszedniego, w inny wymiar, ku idei piękna. Szkoda, że tylko tak bywa.

Usnąłem zaraz po zakończeniu przesłuchań, a budziłem się bez budzika. Okno pokoju wychodzi na wschód, więc słońce miałem w pokoju. Słońce! Taki ranek, a ja leżę w łóżku!

-Jadę! Za trzy godziny będę na miejscu! – myśl jak piorun.

Wstałem wsłuchując się w swoje ciało. Nie było źle. Nachyliłem się i.. straciłem równowagę. Usiadłem na brzegu łóżka i gapiłem się przed siebie, chyba trochę otępiały, w końcu sięgnąłem po telefon. Żona kategorycznie zabroniła mi wyjazdu. Poczułem ulgę. Odkładając telefon zobaczyłem moje buty-maskotki, pięknie zrobione klasyczne hanwagi dziecinnego rozmiaru, kupione na allegro za grosze, mimo iż nowe. Wodziłem wzrokiem i palcem po skórze i szwach czując, że w końcu pogodziłem się z niemożnością wyjazdu na włóczęgę. Pokręciłem się trochę w łóżku nie mogąc czytać z powodu łzawiących oczu i znowu usunąłem na kilka godzin. Spełniłem swoje marzenie wyspania się: od sobotniego wieczoru do niedzielnego popołudnia spałem 16 godzin, zwykle śpiąc około sześciu i chodząc permanentnie niewyspany.

Jest poniedziałek. Na łóżko już nie mogę patrzeć, przeniosłem się w fotel, a na podołku położyłem laptoka. Chciałem posłuchać relacji na żywo z konkursu, ale znaturzył mi się internet, otworzyłem więc czternaste swoje dopiski. Czuję się lepiej, chyba jutro trzeba mi będzie iść do pracy. Póki co, mam kilkanaście wolnych godzin.

Kiedyś, gdy oglądałem zdjęcia serwerowni z niekończącymi się regałami zastawionymi komputerami, przyszło do głowy, że technikowi sprzed stu laty nie dałoby się wytłumaczyć co to jest i do czego służy. W swojej funkcji łączącej internet jest nieco podobny do sieci telefonicznej, ale jeśli dodać do niej ogromną, przekraczającą wszelkie wyobrażenie, zasobność informatyczną szybko osiągalną dzięki genialnemu oprogramowaniu googli, powszechną dostępność tej bazy danych i jej aktualizacje na bieżąco, także codzienne używanie internetu jako narzędzia komunikowania się ludzi na różne sposoby, pojawia się obraz iście monstrualnej sieci o możliwościach i zasięgu – także w głąb naszego życia – trudnych do objęcia wyobrażeniem. To, co dla mnie jest w internecie najtrudniejsze do wyobrażenia sobie, to jednoczesna jego wszechobecność i… stan jakże bliski nieistnienia. Tak, nieistnienia, bo gdy przyjrzeć się mu bliżej, cóż zobaczymy? Nitki szkła którymi pędzą impulsy świetlne, talerze anten satelitarnych i krocie tysięcy metalowych pudeł w serwerowniach. Jak to się ma do internetu rozumianego potocznie? Nijak, bo tego, co najważniejsze, nie widać: oprogramowania i danych zapisanych na dyskach serwerów. Bo wpisując hasło w przeglądarkę googli, lub adres w okienko, nie myślimy o całym ciągu procedur uruchamianych naszym kliknięciem. Jest tutaj podobieństwo do naszego umysłu: nie mamy świadomości dokonywania wielu działań matematycznych, gdy wyciągamy dłonie do lecącej ku nam piłki, albo gdy tłumaczymy tekst napisany w obcym języku.

Są w internecie moje zdjęcia z gór, ale też jest sfilmowana moja zabawa w Heleną na wielkiej piłce, jest moja poczta i blog, są relacje z moich wyjazdów, a wszystko to powtórzone miliony razy dla milionów osób i do tego dodana góra najróżniejszych informacji. Moloch. Poznać internet rozbierając serwery i rozplatając nitki światłowodów, to trochę tak, jakby anatom rozkroił mózg chcąc poznać źródło ludzkich namiętności. To, co najistotniejsze w internecie, nie jest rzeczą, właściwie nie jest już materialne, albo materialności ledwie dotyka, będąc nieskończonym ciągiem zmian stanu materii na poziomie atomowym w twardych dyskach serwerów i w moim własnym komputerze. Zmian tak drobnych, że niewidocznych nawet pod mikroskopem.

Dzięki internetowi znam parę osób, o niektórych wiem całkiem sporo, ale ta znajomość utrzymywana jest dzięki owej istniejąco-nieistniejącej sieci. Czasami dziwnie się czuję, gdy uświadomię sobie ten fakt.

Pisząc o subatomowych zmianach materii twardych dysków, dotarłem do drugiej rzeczy, która znika ze świata materialnego, do pieniądza.

Kiedyś pieniądzem były drogie metale: złoto, srebro, miedź. Nie było wtedy żadnej umowności, ponieważ moneta miała wartość sama w sobie – wartością metalu użytego do jej wybicia.

Później ustalono wartość symboliczną: macie tutaj monetę z aluminium lub niklu, ale my, Wielce Ważny Bank, gwarantujemy, że ta moneta ma wartość 0,05 g złota. Później wyszło, że łatwiej postawić pieczątkę gwarantującą wartość na kawałku papieru. Nota bene: na taki pomysł nie tylko zwykli ludzie, ale i bankowcy sprzed stuleci, wzruszyliby ramionami albo puknęli się w czoła. Jeszcze później zaczęto rezygnować z ustalenia wartości monety w stosunku do złota, a ustalano ją w stosunku do możliwości jej zamiany na towary i usługi; nie złoto więc, a dostępność dóbr decydowała (i decyduje) o jej wartości. To kolejny poziom umowności, przeniesienie wartości z prostego porównania wartości monety i metalu, do skomplikowanego i niejednoznacznego, ale jednak obecnie precyzyjnego porównania do stanu gospodarki kraju emitującego tę symboliczną wartość.

Ostatnio dochodzimy do kolejnego piętra symbolizmu i umowności: rezygnujemy z monety i z banknotu przyjmując, że ten złoty ekwiwalent, ta drobina umożliwiająca dostęp do dóbr, to nic innego, jak zapis dokonany na twardym dysku komputera stojącego gdzieś tam. W nim mamy swoje złoto, swoje pieniądze, w których zaklęta jest wartość ludzkiej pracy i jej owoce – usługi i towary. No i w ten sposób równowartość zagranicznych wycieczek i samochodów stała się niematerialna, tych pieniędzy właściwie nie ma, są czystą umownością. Znikają z materialnego świata.

Podobnie znikają zabezpieczenia naszych pieniędzy. Kiedyś były to kamienie zakrywające skrytkę, kłódki i schowki, sejfy z wyrafinowanymi zamkami, teraz są hasła bankowe, loginy i kody potwierdzające. Kłódki, których w świecie przedmiotów nie ma.

Co dalej? Co jeszcze zniknie z naszego świata przedmiotów, mimo iż będzie nadal?