Strony

niedziela, 1 listopada 2015

Kaczawskie wędrowanie


251015

Gdy nie mam określonego planu wędrówki, gdy nie mogę się zdecydować gdzie iść, zwykle wybieram jedno ze swoich ulubionych miejsc; tak było i dzisiaj: poszedłem na Chrośnickie Kopy i via zbocza Leśniaka wróciłem do wioski. Pętla niewielka, ale powtarzająca bieg Meandra w ojczyźnie Hektora; gdy po dziesięciu godzinach doszedłem do samochodu, czułem w nogach kilometry, ale też sam się przyczyniłem swoim gapiostwem do meandrowania, o czym napiszę później.

Ciemno jeszcze było, gdy w Janówku zostawiłem samochód na swoim zwykłym miejscu i poszedłem na Ptasią. Kołatała się we mnie nadzieja na powtórzenie wczorajszego słonecznego dnia i chciałem być wyżej, na moich ulubionych stokach, żeby z nich oglądać wschód. Byłem o czasie, ale słońce nie wyszło mi na spotkanie, schowane za chmurami. Trudno, ale przecież byłem w jednym z najpiękniejszych miejsc moich gór. Nieśpiesznie włóczyłem się.



Stoki tej góry same w sobie są urokliwe, urozmaicone nitkami dróżek ocienionych drzewami, ozdobionymi różami i głogami; wyżej łąki wchodzą w leśny masyw tworząc schowany wśród drzew zaułek, o którym zapomniały nawet polne dróżki kończące się niżej; tylko cienka ścieżka przecina go wychodząc z lasu i znikając po drugiej stronie między drzewami. Patrzę na nią z zaciekawieniem: kto nią chodzi i gdzie zmierza? Tam wyjątkowo rozłożysta czereśnia stoi na miedzy, pyszna swoimi kolorami, a przy niej stara, pochylona ambona niczym wiekowy dom drewniany. Nieco dalej dochodzę do dróżki zakręcającej ostro pod kępą drzew i znikającą za nimi; gdy kilka lat temu zobaczyło to miejsce po raz pierwszy, byłem nim oczarowany. Czaruje mnie i dzisiaj, chociaż inaczej, spokojniej, bez ówczesnego zachłyśnięcia się, ale za to cieplej, bo wspomnieniem i poczuciem bycia moim miejscem. Dla ścisłości geograficznej zaznaczę, iż te moje ulubione stoki są dwóch gór, Ptasiej i Czernickiej Góry; trudno mi je rozdzielać granicą, przywykłem do jednego ich miana.

Na całym niemałym obszarze północnych stoków tych gór widuje się duże, przyciągające wzrok, samotne drzewa - wiele rośnie czereśni, o tej porze wspaniale kolorowych – albo małe zagajniczki. Wchodzę między drzewa, czasami bywa tam głęboki cień, plątanina suchych gałęzi, omszałych pni i czarnych kamieni, czasami wśród kępy drzew jest zielono, widno i jasno, zawsze pociągająco kontrastem przestrzeni. Gdzieś tam wzrok zaplątał mi się w gałęziach dużego drzewa z liśćmi… z różnymi liśćmi. Jej, jakie to drzewo? Dopiero gdy wszedłem pod nie, zobaczyłem nie tyle rosnące obok siebie, co zrośnięte pnie czereśni i buka. Miłośnicy na zawsze. Zazdrościć im?

W dole nitka wioski, a dalej i ponad nią, po drugiej stronie doliny, stok przecina zygzakiem szosa schodząca z przełęczy; nieco na lewo widać rozległe łąki Babińca, jeszcze dalej, w kierunku Modrzewi, moje małe wzgórze, na którym parę już razy siedziałem snując fantazje o domu tam postawionym.

Po prawej widzę w oddali lasy na stromym stoku Wywołańca, są wyspami kolorów jesieni na tle ciemnej zieleni świerków – jak w Bieszczadach, podpowiada mi pamięć - a tuż przy mnie maleńki krzaczek dzikiej róży dzieli się swoim miejscem z równie małą rudą jarzębinką. Idę słuchając szelestu liści pod nogami. Zatrzymuję się i wsłuchuję się w ciszę podkreślaną cichym szumem wiatru i delikatnym szelestem liści na drzewach; z oddali, od strony przełęczy, dobiega mnie szum samochodu. Uświadamiam sobie, iż bezwiednie, nieświadomie, próbuję z tych wszystkich drobiazgów dostrzeganych wokół siebie złożyć coś, co wymaga sięgnięcia w głąb – pełny, przetworzony moim duchem, obraz chwili mojego życia.

Dopiero po upływie czasu pamięć powie mi, czy udało się, bo takich chwil nie zapomina się, są wyróżnione pamięcią i prawdziwie moje.

Zszedłszy nieco niżej, doszedłem do ostatniej polany wrzynającej się w las i bezbłędnie (warto zaznaczyć ten fakt wobec późniejszego zdarzenia) odnalazłem ścieżkę przecinającą w poprzek jęzor lasu schodzącego aż do wioski. Zaczyna się tam strumień, właściwie dwa strumyczki łączące się niżej, na mapie nie mają nazwy, a ten większy rodzi się w głębokim i ciemnym jarze porośniętym gęstym lasem; efektownego źródła nie ma, woda wycieka z czarnej ziemi wśród czarno-zielonych głazów. Lubię to miejsce, podoba mi się jego ponura dzikość. Gdy szedłem tamtędy pierwszy raz, nie znałem dobrych przejść przez las, wszedłem na mokradło i wypaciałem się błotem jak dziecko w kałuży.

Wyszedłem na stoku Lastka, góry w pewien sposób mi najbliższej. Pod lasem, dość wysoko, blisko szczytu góry, usiadłem na moim, kolejnym moim miejscu robiąc dłuższą przerwę. Piłem herbatę, patrzyłem i słuchałem dziwnych wrażeń tworzonych na połączeniu dwóch światów. Lastek: pragnienie i tęsknota próbujące przebić mur czasu i miejsc.


Zataczając koła nieśpiesznie szedłem w kierunku Chrośnicy, a że droga wypadała blisko lasu i skał zwanych Skalisko, postanowiłem zobaczyć je. Patrząc na te niewielkie kamienie, ponownie, jak i za pierwszą tutaj bytnością, uznałem za dziwne nadanie nazwy kamieniom tak niepozornym. Dzisiaj jednak nie skończyłem na zdziwieniu, a postanowiłem pomyszkować po lesie. Ciężko się tam chodzi, stok jest miejscami dość stromy, zarośnięty jeżynami, pod którymi chwieją się niestabilne kamienie, ale miałem rezerwę czasu i determinację, więc szukałem innych skał w pobliżu. Znalazłem dwie grupy okazałych skał, czyniących wrażenie dzikością i pionowymi, a nawet przewieszonymi, ścianami. Ładne skały, będę do nich wracać; skały niewątpliwie zasługujące na własne miano, ale dlaczego nie znalazłem ich wcześniej?




Schodziłem ku wiosce idąc wzdłuż szpaleru klonów; większość z nich była jaworami, ale parę drzew wyróżniających się paletą barw było klonami zwyczajnymi. Nawiasem mówiąc, ktoś, kto nadawał tę nazwę, zapewne nie widział klonu jesienią. Za mało znam nazw poszczególnych kolorów, żeby udanie opisać całe bogactwo jesiennych barw liści tego drzewa. Gdy stałem pod nim, jeden liść, wyjątkowo duży, oderwał się i upadł mi pod nogi. Podniosłem go, zrobiłem mu zdjęcie i chciałem zabrać, ale zostawiłem go tam, gdzie jego miejsce.




Przeszedłem w poprzek wieś i obok ładnego kościółka wszedłem na żółty szlak prowadzący do Orzechowic. Na przełęczy pod Wywołańcem usiadłem i patrzyłem na stoki Lastka, tam, gdzie byłem dwie godziny temu. Poznawałem dróżki, a nawet niektóre drzewa; patrząc, po raz pierwszy w tych górach poczułem, że nie chcę wracać do Leszna, do pracy, do tamtych ludzi, że chciałbym zostać gdzieś tutaj. Na brzegu wioski oglądałem pięknie wyremontowany stary dom…

Poszedłem dalej, zbyt pewnie się tam czując. Gdy szlak wszedł w las, wyszedłem na otwartą przestrzeń łąk, a gdy te skończyły się, znalezionym duktem poszedłem w stronę szlaku. Tak mi się  wydawało. Dukt skręcał w niewłaściwą stronę i końca nie miał. Wszedłem w pierwszy poprzeczny dukt na tyle wyraźny, że miałem nadzieję, iż nie skończy się po stu metrach. Szedłem i szedłem, słońca nie widziałem, nawet jego śladu na chmurnym niebie nie było. Skoro jestem w lesie, może znajdę grzyby? Rozglądałem się wzdłuż drogi, ale znalazłem tylko kramik dla zwierząt; na pniu drzewa wisiała wielka kostka soli, polizałem ją, była szorstka i słona. Później wszedłem w piękny las bukowy. Duże i proste drzewa stały rzadko, widać było głębię lasu; dołem gładkie, ołowiane pnie, wyżej oszałamiające kolory liści.


 Łaziłem między drzewami, dotykałem je i robiłem im zdjęcia, w końcu poszedłem dalej. Gdy wyszedłem z lasu, w oddali zobaczyłem mały domek na stoku góry. Poznawszy ten dom i wzniesienie ucieszyłem się, ale zadowolony z siebie nie byłem, bo okazało się, że odszedłem od właściwego miejsca wyjścia z lasu o trzy, raczej o cztery kilometry. Obiecałem sobie wrócić tam przy najbliższej okazji i dowiedzieć się, gdzie popełniłem błąd, w którym miejscu przeciąłem szlak nie zauważając go. Szukając grzybów, gapiąc się na buki, czy dłubiąc w nosie? Stanowczo nie nadaję się na przewodnika.

Czasu na dokładniejsze poznanie stoków Wywołańca już nie miałem, tamte miejsca dopisuję do tegorocznej listy zamierzeń. Zerknąłem tylko na zbocza dla nabrania większego apetytu i wszedłem na dróżkę do Janówka, gdzie miałem samochód. Już w wiosce na chwilę zobaczyłem słońce: znalazło dla siebie lukę między zwałami chmur a grzbietem Kop, rozświetliło liście sąsiedniego buka i zgasło nim zdążyłem wyciągnąć aparat.

Chmurny to był dzień, ale ładny widokami i myślami, także świadomością następnego bycia na szlaku dopiero w połowie listopada, a myśl o tym wszystko wokół mnie czyniła cenniejszym i piękniejszym.





6 komentarzy:

  1. Ilekroć bywałam w Izerach jesienią, nachodził mnie wiersz Puszkina "Jesień". Uczyliśmy się go w szkole podstawowej w oryginale i jakoś tak został w zakamarkach pamięci: "Унылая пора! Очей очарованье! Приятна мне твоя прощальная краса - Люблю я пышное природы увяданье, В багрец и в золото одетые леса, В их сенях ветра шум и свежее дыханье, И мглой волнистою покрыты небеса, И редкий солнца луч, и первые морозы, И отдаленные седой зимы угрозы."

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, naukę rosyjskiego zakończyłem czterdzieści lat temu; przez te lata nigdy nie miałem okazji skorzystać z tej swojej szkolnej wiedzy, a teraz mam kłopoty nawet z przeczytaniem liter. Proszę o tłumaczenie.

      Usuń
    2. Melancholijne dni! oczarowanie oczu!
      Lubię przyrody pożegnalny strój,
      Gdy się wspaniale krasy jej roztoczą.
      W purpurze, w złocie więdniesz, lesie mój...
      W gałęziach wiatr i świeży dech w przeźroczu,
      I mgieł na niebie białopłynny zwój,
      I rzadki słońca blask, i pierwszy podmuch mroźny,
      I oddalonej Siwej Zimy groźby. (tłumaczenie J. Tuwim)
      i jeszcze transliteracja (bo tłumaczenie Tuwima nie oddaje melodyjności tekstu)
      „Unyłaja para! Ociej aciarawanie!
      Prijatna mnie twaja praścialnaja krasa
      Ljublju ja pysznaje prirody ujadanie
      W bagriec i w zołata adetyje ljesa
      W ih senjah wietra szum i swjeżeje dyhanie
      I mgłaj wałnistaju pakryty niebiesa
      I riedkij sołnca łuć, i pjerwyje marozy
      I atdaljonnyje sjedoj zimy ugrozy”

      Usuń
    3. Aniu, chyba wiem, dlaczego podoba Ci się ten wiersz. On jest prawdziwy w tym sensie, w jakim Puszkin prawdziwie doceniał urok jesiennej aury. Wiersz jest plastycznym i ciepłym jej opisem. Ta wspaniale kolorowa i słoneczna aura sama się chwali i jest podziwiana, ale późnojesienna już niekoniecznie, a autor i ją dostrzega.
      Wspomniałem ciche chwile sam na sam z taką przyrodą gdzieś z dala od dróg i ludzkich siedzib, w listopadowy wczesny ranek lub w grudniowy zmierzch. Nawet mało mając kolorów, widoki te potrafią przydać chwili swoistego uroku.

      Usuń
  2. Jesień

    Jesienny czas! Cudownych blasków czas!
    O, dęby, buki, klony i platany,
    Ciepłych odcieni stubarwne organy,
    Na których złota symfonie gra las!
    O pełne słońca przepychów i kras
    Melancholijnie milczące polany,
    Kędy przez liści ogniste dywany
    Przechodzi piękna bóg ostatni raz!
    Dusza ma, zda się, o tysiące lat
    W przeszłość cofnęła się na czasu zdroju,
    W wiek ziemi błogi, szczęśliwy i młody,
    I patrzy z żalem, jak ginie ten świat,
    Jak kona z boskim uśmiechem spokoju
    Olimp radości, piękna i pogody...

    Leopold Staff

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci, Janku, za ten ładny jesienny wiersz. Podobne, zdawałoby się, te dwa wiersze, jednak zwraca uwagę granica pięknej jesieni stawiana przez Staffa – w domyśle: póki jest jeszcze kolorowa. Puszkin raczej nie dzielił jesieni na część kolorową i tą późniejszą.
      Przy okazji poprawię Staffa: w naszej europejskiej kulturze, piękno ma swoją boginię, nie boga. Co znamienne, jest także boginią miłości. Czyż nie mądre i jednocześnie urocze połączenie? Piękno i miłość…

      Usuń