240116
Śnieg
i deszcz - przeczytałem prognozę. Ale pogoda na całodzienne łażenie bezdrożami!
– westchnąłem w przeddzień wyjazdu.
Ten
tydzień był w pracy wyjątkowo ciężki, bo z temperaturami poniżej zera. Po
jedenastu godzinach pracy w zimnym warsztacie wracałem tak zziębnięty, że,
bywało, nie mogłem opanować dygotania ciała, a gdy już rozgrzałem się w ciepłym
pokoju, przychodziła senność. Więc zostać? Nie, nawet przez chwilę nie myślałem
o dniu w fotelu, a przeczytana prognoza pogody wywołała efekt odwrotny, coś w
rodzaju zaciśnięcia pięści: pojadę, niechby sypało, lało i wiało – pojadę, bo
zostało mi tylko kilka niedziel do końca zimy, czyli do ponad półrocznej
przerwy w wędrówkach. Gdy w maju lub we wrześniu poczuję tęsknotę, wiem, że
będę mieć do siebie żal o każdy dzień, który mogłem spędzić w górach, a który
spędziłem w fotelu jak jakiś dziadek…
Zaraz,
zaraz, przecież jestem nim. Wczoraj zadzwonił telefon, obcy numer; któż to może
być?
-Dziadek?
– w pierwszej chwili głosu nie poznałem, wydał mi się nazbyt dorosły, ale
przecież jest jedna osoba na świecie, jedna jedyna, dla której jestem
dziadkiem.
-Heleno!
Mała
nie jest dla mnie Helcią ani Helenką, a właśnie Heleną. Lubię tak do niej mówić
i tak o niej myśleć. Wnuczka miała zarecytować mi wiersz, ale… zapomniała. Na
szczęście nie jest z tych osób, które przejmują się takimi drobiazgami i miło
się nam rozmawiało. Już ułożyliśmy zarys planu zajęć na nasz najbliższy wspólny
weekend.
Tak,
miałem pisać o wyjeździe, ale wszak zarówno Helena, jak i zimny warsztat, a
także tyleż innych osób, zajęć, sytuacji i fascynacji, składają się moje życie.
Gdzie
jechać? Tym razem wystarczył jedno spojrzenie na mapę, zobaczyłem Stromca i
uświadomiłem sobie, że byłem tam tylko raz, kilka lat temu na szczycie tej
góry, a okolic nie poznałem. Zaniedbanie, które postanowiłem naprawić. Drogę
wybrałem przez Sokołowiec i Rząśnik, bo wydawała się najkrótszą, chociaż wcale
nie krótką: kilkanaście kilometrów bocznymi, nienumerowanymi dróżkami łączącymi
wioski, a po drodze przełęcz. Wyjrzałem na dwór, sypał drobny śnieg; jej, jak
ja przejadę Rząśnicką Przełęcz po zaśnieżonej drodze?
Po
minięciu Rząśnika droga wspina się dość ostro i meandruje zmierzając ku
przełęczy, z której roztacza się piękny widok na masyw Leśniaka i na
Chrośnickie Kopy, a tuż za nią opada gwałtownie ku Janówku, niemal zawracając w
zdradliwym zakręcie. Pojadę drugim biegiem i bez gazu, a gdy szosa będzie
wyjątkowo śliska, zaparkuję gdzieś wcześniej i tam się poszwendam–
zdecydowałem.
Gdy
w Sędziszowej wjechałem na boczną drogę, raz i drugi nacisnąłem hamulec,
samochód nieźle zwalniał, było lepiej, niż się podziewałem, ale najwyraźniej
nie dla wszystkich, bo gdy minąłem jeden z zakrętów szosy pod przełęczą,
zobaczyłem 20 metrów przed sobą nieoświetlony samochód stojący na środku
wąskiej jezdni. Wyminąłem go zamiatając prawymi kołami po poboczu; w jednej
chwili zrobiło mi się gorąco.
W
centrum Płoszczyny jest spory placyk manewrowy i przystanek autobusowy, idealne
miejsce na zostawienie samochodu; stamtąd o zwykłej godzinie wyszedłem w
szarość kończącej się nocy. Przez chwilę szukałem na śniegu śladu dróżki
zaznaczonej na mapie, w końcu machnąłem ręką i poszedłem na przełaj zachodnim
zboczem. W wiosce mgły nie było, a ledwie kilkadziesiąt metrów wyżej czekała na
mnie, szara i brzydka jak noc listopadowa, ale przyjąłem ją bez protestów.
Trudno, za to w lesie będzie ładnie. Las właściwie przy każdej pogodzie może
się podobać, a we mgle potrafi być naprawdę ładny; tutaj go nie brakuje,
ponieważ tylko dolne partie zboczy wokół góry są odkryte, a wyżej, po sam
szczyt, rosną lasy. Na mapie wypatrzyłem strumień mający swoją nazwę, Biały Potok, a wszelkie miejsca nazwane ciekawią mnie, więc mgle mogłem pokazać język.
Śnieg był ciężki i mokry, chociaż świeży. Taki śnieg działa na buty jak drobny
papier ścierny albo ostra szmatka do czyszczenia: błyskawicznie usuwa ze skóry
wierzchnią warstwę ochronną. Jeśli buty były tylko pastowane, po kilometrze
drogi na ich bokach i przedzie pasty już nie będzie i skóra szybko przepuści
wilgoć. Buty natłuszcza się; taki preparat wnika w głąb skóry czyniąc ją
odporną na przemakanie, natomiast pasta zostaje na wierzchu. Kiedyś robiło się
taką miksturę z pewnego rodzaju tłuszczu zwierzęcego, teraz wyręcza mnie w tym
niemile pachnącym zajęciu pewna hiszpańska firma. Miałem na stopach buty
średniej masywności, ale solidnie zrobione z wyjątkowo grubej skóry, buty,
które jeszcze nigdy mi nie przemokły. Wieczorem, po powrocie, z ciekawością wkładałem
dłonie do środka badając je, były suche. Dlaczego tak? Z powodu używanych
skarpet. Nie jestem fanem nowinek technicznych, stanowczo nie, ale do skarpet z
włókna coolmax przekonałem się szybko i teraz tylko takich używam. Otóż
skarpetki z niego wykonane nie mokną, tak po prostu. W bucie może być wilgoć,
ale na stopie nie czuje się jej, bo też i pozostaje sucha. Ciekawie myje się
takie skarpetki: one nie chcą zrobić się mokre, dopiero przy jednoczesnym
polewaniu wodą i mydleniu można je zmoczyć.
Rozgadałem
się? Wracam na szlak. Mgła ograniczała widoczność do kilkuset metrów i
pozbawiła świat resztek kolorów. Pierwszy plan, bliskie drzewa i śnieg na
łąkach, były matową, przygaszoną bielą i czernią, a w miarę sięgania wzrokiem
dalej, biel ciemniała, czerń szarzała, by w końcu stopić się z jednolitą
szarością starej opończy naciągniętej na świat smutny, ale nie pozbawiony
uroku. Tak, uroku. Trudno mi go opisać, wskazać, w czym się ukrywał... Myślę,
że mógł tkwić we wrażeniu samotnego i dalekiego wędrowania pustymi
przestrzeniami o dzień drogi od najbliższych sadyb, a przecież gdyby nie mgła,
zobaczyłbym na wprost wioskę odległą o kilometr. Odbierając widoki, mgła dała
mi wrażenie traperskiej wędrówki, które wzbogaciło się połączeniem - jak
nierzadko u mnie - z nostalgicznym nastrojem.
Łagodne
stoki przecięte są tam głębokim jarem, jego dnem płynie Biały Potok, a przy nim
biegnie droga leśników. Poznałem jej wylot, zawróciłem i poszedłem dalej, chcąc
obejść górę i dojść do Srebrnej, wydłużonej górki przytulonej do Stromca od
południa. Pamiętając urokliwą dróżkę biegnącą wzdłuż grzbietu, chciałem przejść
nią raz jeszcze; był to jedyna część dzisiejszej trasy poznana wcześniej, cała
reszta była do dzisiaj moją terra incognita – rzadkość coraz większa w tych górach. Doszedłem do szosy i ostatnich domów Płoszczynki, a wtedy zdarzyło się coś, co
nieco wyjaśnia działanie naszej pamięci. Może widok lasu na wprost i sąsiednich
domów, może wznoszącej się szosy, przypomniał mi chwilę, gdy dwa lata temu
schodząc lasem ze Skowrona, wyszedłem na brzeg wiejskiej uliczki i zobaczyłem
parę domków nieznanej mi wsi. Gdzie to było? Dlaczego teraz przypomniała mi się
tamta wędrówka? – pomyślałem. Po chwili przyszło olśnienie i zdumienie: to było
właśnie tutaj! Wyszedłem z lasu na wprost mnie, a tam jest wzniesienie Skowron!
Pamiętałem nie pamiętając. Pamiętałem podświadomie. W tamtej chwili
postanowiłem wrócić tutaj i pójść drogą przez las na Skowron. Roztacza się z
niego rozległy i ładny widok, kiedyś oglądałem go o wschodzie słońca, na
początku pogodnego, słonecznego dnia.
Szedłem
i stawałem próbując przebić wzrokiem mgłę. Patrzyłem na krople wody wiszące na
gałązkach drzew i na brązowe liście małych buków; zadzierałem głowę pod
drzewami i dotykałem owoców głogów, a krople wody ściekały mi po nadgarstku pod
sweter.
Wchodziłem między drzewa popatrzeć na czarne kamienie wystające spod
otuliny bukowych liści, albo na wielkie, umięśnione pnie tych drzew. Pod jednym
z nich przyszła mi do głowy dziwna myśl, nie wiem, na ile trafna: że kobietom
bardziej niż mężczyznom powinny podobać się buki, właśnie z powodu wrażenia ich
siły i umięśnienia sylwetki. Jeśli tak jest, to inny widziany tam buk
niewłaściwie się przystroił: prosty i równy pień na wysokości twarzy otaczały
gałązki odrostów z licznymi liśćmi, wyglądając jak brązowa spódniczka otulająca
kibić drzewa.
Szedłem
grzbietem Srebrnej.
Może
dwieście metrów od szczytu na południe stok góry pęcznieje odkrytym wzniesieniem, stoi tam ławka, najwyraźniej często używana – i nie bez powodów,
bo widoki z tego miejsca warte są zobaczenia: w dole widać niemałą część
Kotliny Jeleniogórskiej i miasta z mrowiem małych górek bliskich i dalekich, po
prawej Karkonosze, obok Rudawy, a blisko rozsiadła się szeroka Szybowcowa. Po
lewej zza drzew wystaje szczyt Stromca. Chciałbym być w tamtym miejscu o
wschodzie słońca, miałbym je na wprost, wschodziłoby nad Rudawami. Kiedyś będę
i zobaczę.
Tylko
przez chwilę szedłem drogą, wyznaczonym szlakiem rowerowym, ale zaraz, widząc
ładnie falujące łąki tuż poniżej linii lasów, porzuciłem ją idąc tam, gdzie
ładniej. Mgła podniosła się, niebo jaśniało. Pasmo Chrośnickich Kop powoli
wynurzało się zza Stromca, a gdy ten schował mi się za placami, a Kopy ustawiły
się na wprost pokazując mi wszystkie swoje siedem szczytów, od Czernickiej Góry
po Skibę, zaświeciło słońce. Piłem herbatę patrząc na te moje góry: na Lastek,
na wąwóz Przełęczy Chrośnickiej, na nitki dróżek wybiegających spomiędzy domów
wioski i pędzących ku lasom Kop. Po lewej widziałem kropkę na szczycie odległej
góry – zamek nad Wleniem odległy stąd o 9 km (sprawdzałem na mapie), a po
prawej, zza odkrytego grzbietu Skiby, wystawała moja brzoza, wyraźnie widoczna
na tle błękitu nieba, mimo dwukilometrowej odległości. Brzoza na zboczu
Ptasiej? Spojrzałem na Kopy, góra stała niemal na wprost mnie, ale przecież
tamta brzoza jest po drugiej stronie pasma. Tamta góra to Lastek, w dwie
godziny, może w trzy, mógłbym być na nim… - kalkulowałem drogę. Nie, będę tam
zapewne jeszcze nie raz, ale nie dzisiaj.
Niemal
całe podnóże Stromca można obejść odkrytymi stokami, a jedynym utrudnieniem są
liczne ogrodzenia pastwisk. W zimie nie są przeszkodą, bo bez prądu, a bydła
nie ma, chyba gorzej byłoby w zielone miesiące roku. Tutaj uwaga: prąd włącza
się samoczynnie po dotknięciu drutu gołą częścią ciała, nieprzyjemnie uderza,
ale nie jest niebezpieczny. Łatwo uniknąć „kopnięcia”: ja przyciskam drut do
ziemi kijem, oczywiście trzymając go za izolowaną, bo korkową, rękojeść.
Doszedłem
do zachodnich stoków, tych samych, które oglądałem rankiem, we mgle; jakże
inaczej teraz wyglądały! Ładnie tam jest, po prostu ładnie.
Przyszła pora na
poznanie widzianej wcześniej drogi i strumienia. Dwa razy przeszedłem
południowe stoki góry, poznając tamtejsze drogi; idąc pod górę brzegiem
strumienia, doszedłem do jego źródła w górnej części Jeżowa. Na całej poznanej
długości płynie jarem, miejscami głębokim i stromym, ciemnym i dzikim. Ładnym.
Wrócę tam, bo chyba nie jedyny to jar na stokach Stromca.
Płynąc
na zachód, po opuszczeniu lasów góry, strumień mija odkryte wzgórze, niewielkie
i bezimienne, ale z ładnymi widokami. Wszedłem na nie gdy słońce dotykało koron
drzew.
Patrzyłem na kończący się dzień, ale po chwili zapragnąłem raz jeszcze
zobaczyć Kopy nim zapadnie ciemność. Przeszedłem nieco dalej, na stok opadający
ku Płoszczynie, Kopy stały wyraźne na tle czystego, jasnego jeszcze nieba, mimo
iż dołem już szarzało. Obok biegła dróżka, przy niej rosło kilka brzóz, czekały
już na mnie, ale jeszcze zwlekałem z zejściem. Oglądałem się patrząc na łunę zachodu,
patrzyłem w głąb Przełęczy Chrośnickiej i do góry, na białe, a bliżej słońca
perłowe, linie kreślone samolotami na czystym niebie. Tak odmienny był koniec
dnia od swojego początku!
Wszedłem
na dróżkę, musnąłem opuszkami palców pień mijanej brzozy i zszedłem do wioski.