Strony

czwartek, 14 stycznia 2016

Trzy zimowe dni w Górach Kaczawskich. Dzień trzeci


060116

Spakowałem wszystkie drobiazgi do torby, zaparzyłem herbatę w termosie, na pierwsze śniadanie zjadłem dwa jabłka, popiłem mocną kawą, w drzwiach jeszcze omiotłem wzrokiem pokój i świecąc sobie zapaloną latarką czołową, cicho wyszedłem z uśpionego domu „Zaczarowanego ogrodu”. W kwadrans później zaparkowałem na szerokim poboczu szosy w Rzeszówku, wiosce pod Świerzawą. Ten dzień miał być taki, jak dwa poprzednie: bez określonych celów, spędzony na włóczeniu się, tym razem między Kondratowym Wzgórzem a Jastrzębną. Parę lat temu zauroczyły mnie wschodnie zbocza tej góry, najwyższej w okolicy. 


Chciałem wrócić tam, zobaczyć górę w zimowej scenerii, chciałem też odwiedzić nieodległe wzgórze, które nazywam Dębowym nie wiedząc, czy ma swoją nazwę.

Będąc wcześniej w tej okolicy, na szczyt Jastrzębnej nie wchodziłem – do dzisiaj. Wiedziałem, że nic tam nie ma, ani skał wychodnych, ani widoków dalekich, ale mnie też tam nie było, a być chciałem. Skrajem pól i lasu doszedłem w znany mi zakątek, gdzie między rozłożystym dębem a pniem martwego buka zaczynała się zarastająca dróżka, którą mogłem dojść pod szczyt góry. Lubię chwile, gdy gdzieś na odludziu trafiam, kierując się ukształtowaniem terenu, drzewem albo kamieniem, na znaną mi dróżkę ukrytą między drzewami. Tym razem pamiętałem każde jej rozwidlenie i w rezultacie byłem pod szczytem nim rozwidniło się na dobre. Las był jasny, bez zarośli i tak uprzykrzonych maliniaków, i chociaż nachylenie pokrytego śniegiem stoku rosło, szło mi się  dobrze. Im wyżej, tym więcej kamieni omijałem i więcej spotykałem świeżych legowisk dzików. 



Świerki i brzozy zostawiłem niżej, szedłem lasem dębowo-bukowym. Pod samym szczytem kątem oka spostrzegłem ruch, usłyszałem szelest liści i trzask łamanych gałęzi – i nim zdążyłem się przestraszyć, zobaczyłem dzika uciekającego niemal spod moich nóg, najwyraźniej mocniej przestraszonego ode mnie. Jeszcze parę kroków, zbocze zmieniło się w obły wierzchołek, zatrzymałem się i rozejrzałem. Leśne pustkowie, do najbliższej drożyny pół kilometra, wiele drzew powykręcanych wiatrami, zębiska skał wystające ze śniegu i cisza. Byłem na Jastrzębnej.  dróżka na Jastrzebną

Zszedłem do drogi, a nieco dalej, na rozdrożu, skręciłem w drogę obiecującą wyprowadzić mnie na tamte odsłonięte wschodnie zbocza. Obietnicy dotrzymała, chociaż nie od razu, bo za pierwszymi łąkami znowu były lasy. Przesmyk między nimi okazał się być gęstym młodniakiem brzozowym, nie do przejścia, a droga gdzieś sobie poszła zostawiając mnie samego. Nie mam jej tego za złe, wszak i ja z nimi też tak postępuję, jeśli z jakichś powodów pasuje mi taka niewierność. Znalazłem inną, chyba chciała mnie wypróbować, bo kluczyła po lesie (żeby mnie zgubić?), ale w końcu poddała się wyprowadzając na otwarte przestrzenie. Byłem tam, gdzie być chciałem. Za pierwszej tutaj bytności świeciło słońce, była zielona jeszcze jesień, wzrok leciał po odległe horyzonty, a dzisiejszy dzień jakby nie w pełni się rozpoczął: krajobraz był jak obraz na starym telewizorze - mało kontrastowy, biało-czarny, nieostry i zaśnieżony. Prószył drobny śnieg, coraz gęstszy i gęstszy, widoczność spadła do kilometra. 




Ledwie widoczny szczyt góry wystawał ponad linię lasów podnóża, był surowy, szarogranatowy, miejscami przyprószony śniegiem. Góra wydawała się zimną, większą i trudniejszą do zdobycia. Czyniła wrażenie. Szedłem dróżką aż zobaczyłem, że chce uciec w las, wtedy porzuciłem ją dla drugiej, później trzeciej i następnej. Szwendając się po okolicy zszedłem do wioski, do Kondratowa, wróciłem na łąki i szedłem bezdrożami tam, gdzie oczy poniosły. Czasami na ten śnieżący, smutny, mało wyraźny i pozbawiony kolorów obraz nakładał się inny, słoneczny i kolorowy, ciepły i uśmiechnięty. Chciałem go i jednocześnie nie chciałem widzieć, bojąc się zmian odbioru dzisiejszego dnia, tak odmiennego od tamtego. Chciałem dostrzegać zimowy urok tego mojego przecież dnia, przeżywanego tutaj i teraz. Dnia nie do powtórzenia, więc nie powinienem widzieć go gorszym od tamtego słonecznego. Takie myśli miewam często w czasie zimowych wędrówek. Bywa, że wyobraźnia wespół z pragnieniem wygrywają ciągnąc mnie za sobą, ku słońcu i kwiatom na łąkach; bywa, że poddam się i pójdę za nimi, ale gdy na progu odwrócę się i spojrzę na ten zimowy dzień, łzy stają mi w oczach, bo mam wrażenie jego zdrady.

Idąc w stronę Dębowego Wzgórza, doszedłem do lokalnej szosy wysadzanej jesionami. Widząc dwa szpalery tych drzew, a były wśród nich okazy naprawdę duże (najgrubszy miał ponad metr średnicy), schowałem się za pniem jednego z nich zarządzając przerwę. Padał gęsty śnieg, na szczęście suchy, więc nie groziło mi przemoknięcie. Otrzepałem siebie i plecak z białego puchu, napełniłem kubek herbatą i zadarłem głowę na korony jesionów. Kiedyś nieopatrznie uznałem, że odmiana wyniosła gubi nasiona, czyli samary, a pensylwańska nie. Później raz i drugi zobaczyłem jesiony niewątpliwie wyniosłe z gęstymi wiązkami samar, więc tamten wniosek był błędny. Tutaj, nade mną, niektóre osobniki nadal trzymały samary, inne nie. Starałem się wychwycić różnice między nimi, do kilku drzew nawet podszedłem i naginałem do oczu ich gałęzie, ale do niczego nie doszedłem. Mimo dość wyraźnych różnic w pokroju i w uformowaniu gałązek, wszystkie zidentyfikowałem jako wyniosłe, a to po wyglądzie ich pąków: były bardzo, bardzo czarne. Nadal nie wiem, jak odróżnić odmiany jesionów nie widząc koloru ich pąków, bo różnice w wyglądzie nie są jednoznaczne.

Na wschód od szosy rozciągają się rozległe pola, w paru miejscach nabrzmiewające wzgórzami. Według encyklopedii to najwyższe nie jest Kondratowym Wzgórzem, jak wcześniej sądziłem, a sąsiednie, nieco niższe. Pewności nie mam do dzisiaj, ale że byłem na obu wzniesieniach, na pewno byłem na Kondratowym. Szedłem wprost na Dębowe Wzgórze – małe wzniesienie na rozległości pól z zagajniczkiem na szczycie. Śnieg ustał, widoczność poprawiła się, wiatr był niewielki. 
51.033753, 15.985865 Dębowe Wzgórze 



Źle się idzie zamarzniętymi polami, zwłaszcza gdy są pokryte cienką warstwą śniegu. Grubsza wyrównuje nierówności, cienki śnieg tylko je maskuje, a że są zmrożone, nie poddają się pod naciskiem buta, które wykręcają się na boki, zjeżdżają z wierzchołków grud, wpadają w bruzdy. Kije pomagają, ale i przeszkadzają, bo lubią swoimi końcami klinować się w szczelinach.

Na Dębowym rośnie kilka brzóz, jedna sosna, którą przywiało nie wiadomo skąd, i kilkanaście dębów, kilka z nich okazałych. Miedzy drzewami jest czysto i jasno, w ciepłe dni chciałoby się położyć na trawie pod drzewami, posłuchać skowronka i popatrzeć na rozległy świat wokół. Z jednej strony widać Jastrzębną, z drugiej Czartowską Skałę, do której kiedyś pędziłem chcąc zdążyć zobaczyć zachód słońca ze szczytu. Dzisiaj dostrzegłem słupek na szczycie Dębowego, typowy betonowy lub granitowy słupek ustawiany na wzniesieniach i górach; może więc ma ono swoją nazwę? Nie wiem tego.

Drogą biegnącą brzegiem lasu wracałem do wioski. Ciszę tak charakterystyczną po opadach śniegu przerywały odgłosy odległych wystrzałów, a słyszałem je cały dzień i to z różnych kierunków. Wystrzelają wszystkie jelenie i sarny – niechętnie pomyślałem o myśliwych, zwłaszcza po wyobrażeniu siebie jako przypadkowego celu jakiejś zabłąkanej kuli. Dzisiaj widziałem jelenia: wyszedł z lasu sto metrów ode mnie, chwilę patrzyliśmy na siebie, nim spokojnie, bez paniki, pobiegł dalej. Duże, ładne, niemal dostojne zwierzę. Sarnom brakuje dostojeństwa, ale nie brakuje wdzięku. Ilekroć uciekają przede mną, chcę wołać za nimi, żeby nie uciekały, nie bały się mnie. Gdyby podchodziły do mnie, napełniałbym sarnimi smakołykami połowę plecaka. Jak im to wytłumaczyć? W powietrzu krążyły kruki (tak mi się wydaje, pewności nie mam) – czarne krzyże powoli zataczające koła i kraczące głośno. Ten ich głos jest niesamowity, jakby lodową śmierć wzywały.

Byłem zmęczony, wracałem więc do samochodu, mimo iż do zmierzchu brakowało jeszcze trzech godzin. Na brzegu lasu usiadłem na pniaku kładąc nań płat specjalnej gąbki otrzymanej kiedyś w prezencie od Tomka; w zimie bardzo się przydaje. Wyciągnąłem nogi i rozglądałem się wokół. Anonimowe miejsce w zastygłym lesie, ostatnia przerwa, ostatnia godzina trzydniowego włóczenia się po kaczawskich pagórkach. Ostatni kubek herbaty i stała towarzyszka tych trzech dni – cisza, której nie przerywały odległe wystrzały lub szum samochodu, a nawet podkreślały ją. Cisza zimowego świata. Patrzyłem na przysypane śniegiem gałązki świerku rosnącego przede mną; zza nich wychylał się mały dąb pokazujący mi brązowe liście – jedyny chyba kolorowy akcent w czarno-białym lesie. 



Dobrze mi tam było, nie chciałem wracać. Po głowie plątały mi się samopas myśli o samotności wśród ludzi, o przeżywaniu piękna i miłości, tych dwóch najważniejszych stanów ludzkiego ducha, o takich miejscach jak to – bezludnych i istniejących tylko dla siebie, bez rozterek i pragnień niemożliwych do spełnienia. Na koniec przyszły myśli o czasie, moim czasie. Chyba uśmiechałem się zapatrzony w swoje myśli.

W końcu zimno wstrząsnęło mną, wstałem więc, założyłem plecak i poszedłem do wsi.

W samochodzie nagle zrobiło mi się szkoda tych dwóch godzin pozostałych do zmierzchu. Jechałem nieuważnie, wzrok uciekał mi na boki, myszkując po mijanych wzgórzach. Raz i drugi, widząc coś ładnego, chciałem się zatrzymać, jednak jechałem dalej. W końcu zatrzymałem się na parkingu w Nowej Ziemi, zobaczywszy miedzy drzewami wielką wyrwę w skalnym zboczu. Poszedłem tam, ale droga nagle skończyła się na brzegu Kaczawy. Lustrowałem rzekę, jednak nie znalazłem miejsca do przejścia dnem, nawet w moich wysokich i masywnych butach. Trzeba by szukać gdzieś mostu – westchnąłem i zawróciłem. Później znalazłem to miejsce na mapie, kiedyś wrócę tam.









2 komentarze:

  1. (...)o takich miejscach jak to – bezludnych i istniejących tylko dla siebie, bez rozterek i pragnień niemożliwych do spełnienia(...)
    Te słowa przywiodły mi na myśl pewne wspomnienie. Wiele lat przed erą komputerową idąc brzegiem Kaczawy podniosłem z trawy kartkę wyrwaną z zeszytu, na której ładnym charakterem pisma ktoś napisał parę strof wiersza. Długo nosiłem ten karteluszek i gdy czułem samotność zaglądałem do jego treści. Kartka z wierszem gdzieś zaginęła, a ja niepocieszony na innym skrawku zapisałem wyczytane gdzieś sekwencję. Mój zapisek po jakimś czasie podzielił los znalezionej kartki z zeszytu. I wtedy z pamięci spróbowałem odtworzyć słowa wiersza i tamtego zdania.

    Szkoda kwiatów kwitnących gdzieś na ustroni,
    gdzie nikt nie zna ich barw ani woni.
    Szkoda młodości, którą wiek przegoni.
    szkoda miłości, którą czas roztrwoni.
    Szkoda wysiłku, który nic nie znaczy,
    szkoda życia w żałości i rozpaczy.
    Najdroższym skarbem człowieka jest życie. Dane mu jest ono tylko jeden raz. Więc należy je teraz przeżywać tak, aby w przyszłości nie odczuwać męczącego żalu po latach spędzonych bez celu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znalezienie kartki, jej noszenie i czytanie w trudnych chwilach, w moim odbiorze było uroczym spotkaniem z nieznaną osobą, która kartkę zgubiła. Niezamierzony i przedziwny związek zawiązał ten ktoś z Tobą. Bardzo mi się spodobała ta historyjka i Ty w niej.
      To, co dalej piszesz, jest prawdą i tylko prawdą, wszak o tym pisała do mnie Diana z ostatnich swoich dniach. To pole moich nieustających zmagań ze sobą – żeby wyrwać się wyżej i żyć jaśniej.

      Usuń