170816
Siedziałem
na progu kampingu z puszką piwa w ręku, słuchałem Zimy Vivaldiego i patrzyłem
na zmierzch wypełzający z krzaków rosnących między drzewami nowotomyskiego
parku; na tle jaśniejszego nieba drobne listeczki brzóz wydawały się czarne,
ale ładne nadal były. Nieco później, gdy na wozach zapaliły się neonowe światła
nocne, ich barwa dodała do znowu widocznej zieleni liści nieco metalicznej
poświaty.
W
głowie kotłowały mi się zdarzenia ostatnich dwóch dób, a gdzieś dalej, na
obrzeżu świadomych myśli, czaiły się góry. To dzięki prysznicowi: kwadrans temu
po raz pierwszy od trzech dni mogłem wziąć porządny, gorący prysznic, a po nim,
jak wiele już razy, zmęczenie znikło i z satysfakcją poczułem, że mógłbym
założyć buty, wziąć mój plecak i pójść na łazęgę.
A
przecież dzisiaj wczesnym rankiem padałem…
Poniedziałek
skończył się późno, po kilkunastu godzinach prac przygotowawczych do demontażu
urządzeń. Gdy szedłem do kampingu, spojrzałem na telefon: była 23.35. Zimna
woda ledwie ciurkała z kranu (nie miałem czasu naprawić uszkodzenia), wieczór
też był zimny; zniechęcony, toaletę zrobiłem mocno okrojoną: twarz, dłonie i
stopy. Powinienem od razu położyć się spać, wszak wiedziałem, że nazajutrz
położę się dopiero po przyjeździe do nowego miasta, więc zapewne pojutrze nad
ranem, ale szkoda mi było kłaść się. Cichy był i spokojny ten ostatni wieczór w
Ustroniu, więc siedziałem przy laptoku, coś napisałem i przeczytałem, zajrzałem
na blog, a położyłem się dopiero po pierwszej, spałem więc pięć godzin.
Jakiś
sen obudził mnie przed budzikiem, przez chwilę próbowałem gonić umykające mi
wrażenia, ale nie dogoniłem. Rozbudzony, leżałem czekając na sygnał rozpoczęcia
maratonu. Z przyjemnością przeciągałem się, odczuwając dobrostan mojego ciała.
Dotykałem swoich ud i bioder, prężyłem mięśnie czując pod skórą ich twardość i
gotowość słuchania mnie przez całą dobę. Szczupłość i sprawność mojego ciała
sprawia mi satysfakcję, ponieważ, mając skłonność do tycia, od wielu, wielu lat
zwykłem oszczędzać na jedzeniu, ponieważ – powód drugi - kopa lat już za mną.
Minione
tysiąclecia istnienia naszego gatunku wykształciły w nas mechanizmy, które
zupełnie nie pasują do całodobowych sklepów, lodówek w mieszkaniach, do
powszechnej dostępności jedzenia. Głód odczuwamy z wyprzedzeniem w stosunku do
rzeczywistych potrzeb organizmu, a poczucie sytości pojawia się z opóźnieniem;
kiedyś ten mechanizm mobilizował nas do szukania pożywienia i najadania się po
dziurki w nosie, teraz każe otwierać drzwi lodówki; to, co wtedy pomagało,
teraz zwróciło się przeciwko nam. Ludzie mają zdolność pokonywania dużych
odległości pieszo, a nie jest to przypadek, lecz konieczność wykształcona w
toku rozwoju naszego gatunku; nasi przodkowie musieli sporo się nachodzić, żeby
znaleźć jedzenie. Ponieważ ruch nie tylko zapewnia sprawność organizmu, ale i
zużywa kalorie, mamy teraz dwa nieszczęścia: siedzącą pracę i jedzenie pod
ręką. Efekty widać na ulicach.
Nam,
ludziom, odczuwanie umiarkowanego głodu jest pisane. Kiedyś głodowaliśmy nie
mogąc upolować czy znaleźć jedzenia, teraz powinniśmy głodować aby zrównoważyć
braki w wydatkowaniu kalorii i nie utopić się w tłuszczu. Któregoś wieczoru
wyszedłem na dwór i zobaczyłem kolegę siedzącego na progu swojego pokoju i
jedzącego kurczaka.
-O
tej godzinie jesz kolację? – wyrwało mi się. Dochodziła północ, minęło sześć
godzin od kolacji, też byłem głodny, ale jeść kurczaka o tej porze?
Kolega
rozłożył ręce w geście bezbrzeżnego zdziwienia i odpowiedział pytaniem:
-A
jak to iść spać na głodno?
Nie
podjąłem się wyjaśnienia. Może jemu brzuch nie przeszkadza? Ja bardzo nie
chciałem go dźwigać.
Za
kierownicą scanii usiadłem zgodnie z przewidywaniami - o godzinie 21, po
czternastu godzinach pracy, nierzadko zmieniającej się w gonitwę lub w zmaganie
z nawałem piętrzących się obowiązków, gdy nie można skończyć jednej pracy bez
konieczności szybkiego zajęcia się paroma innymi, nowymi sprawami. Przed
wyjazdem nie przyszło mi do głowy rozejrzeć się wokół, pożegnać miejsca tak
jednoznacznie kojarzące się z latem, ot, po prostu gdy ostatni zestaw wyjechał,
wsiadłem do ciężarówki i ruszyłem, goniąc czas. Jeszcze tylko ostatni raz z
przyjemnością spojrzałem na mijane wiatraki, urządzenia nie tylko ładne dla
mnie, ale i czarodziejskie w efektach swojej pracy, zaraz jednak myśl wróciła do
spraw pracy: czy aby na pewno zatankowałem odpowiednie ilości paliwa do
samochodów? Do rozdysponowania miałem go niewiele, musiałem kalkulować
rozdzielając je. Wystarczyło.
Pierwsze
sto kilometrów minęło mi dobrze, później zaczęła się walka mojej woli z wymęczonym
organizmem żądającym snu. Najpierw sięgnąłem po jedzenie, ale jedna bułka (ze
służbowego przydziału – druga kolacja wydawana przy długich przerzutach
sprzętu) i małe opakowanie suchych wafelków nie wystarczyły na długo; kiełbasę
uznałem za niejadalną. O gumie lub cukierkach nie pomyślałem, skleroza, ale
miałem pięciolitrową butlę wody zabranej z powodu przeciekającej chłodnicy. Gdy
traciłem świadomość zatrzymywałem się, otwierałem drzwi i wychylając się
nalewałem na dłoń wody i polewałem twarz. Najpierw wycierałem się papierem
toaletowym (miał ładny zapach, bezskutecznie próbowałem przypomnieć sobie, co w
naturze tak pachnie), ale później zauważyłem, że zabieg jest skuteczniejszy bez wycierania twarzy,
ponieważ spływająca i wysychająca woda łaskotała. Jak każdy sposób na
odpędzenie snu, i ten okazał się skuteczny tylko do czasu. Oczywiście starym
zwyczajem otwartą dłonią biłem się po twarzy, ale raczej rzadko, bo nie
wiedzieć czemu nie lubię bić się. Wymyśliłem wspomożenie dla wodnego odpędzania
snu: liczyłem. Głośno liczyłem. Nudne to było okropnie, ale odrobinę pomagało.
Myliła mi się kolejność liczb, zaczynałem od początku albo od przypadkowej
liczby, ustawałem i zmuszałem się do dalszego liczenia. Może gdybym liczył coś
konkretnego, liczyłoby mi się łatwiej, ale nic nie przychodziło mi do głowy
poza baranami, ale przecież to głupie: liczyć nieistniejące barany jadąc
ciężarówką w środku nocy. Później znalazłem dla siebie wytłumaczenie: wszak
liczenie baranów wspomaga uśnięcie, więc ma działanie przeciwne. Samochód jakby
wyczuwał mój niezbyt przytomny stan, uparcie uciekając na środek jezdni; kilka
razy budziło mnie trąbienie kierowców, kilka razy sen odpędzały koleiny, na
których scania wyczyniała dzikie harce i dopiero czując moje dłonie zaciśnięte
na swojej kierownicy, a nie tylko oparte o nią, posłusznie trzymała swoje prawe
koła przy krawędzi jezdni. Na szczęście otępiały umysł sam kazał moim oczom
patrzeć w lusterka i przez mijane ronda tak przeciągać długi zestaw, żeby nie
jechać po krawężnikach.
W
jakiejś przytomniejszej chwili pojawiła się we mnie refleksja: to, czego tak
stanowczo domaga się organizm, jest dla jego dobra, ale przecież gdyby dostał,
gdybym usnął, mógłby to być sen mój ostatni, więc organizm wymusza na mnie
zachowanie zagrażające mu. Uderzająca sprzeczność. Jakby dwóch nas było,
stojących na wprost siebie: ja i moje ciało.
Nad
ranem, gdy jasna, księżycowa noc zaczęła ustępować miejsca dniowi, coś dziwnego
stało się z odległościami. W czasie normalnych podróży dwadzieścia kilometrów
jest małą odległością, pięć to już niemal cel jazdy, a tej nocy było tak,
jakbym oddalał się przybliżając, jakby każdy kolejny kilometr był dłuższy od
swojego poprzednika. Na początku trasy do przejechania dziesięciu kilometrów
nawet kwadrans nie był potrzebny, teraz wystarczał na przejechanie kilometra.
Kolejne tablice z odległościami mijałem coraz rzadziej, na koniec jakbym
siedział w pełzającej maszynie, bełkocząc swoje liczby. Jechałem i jechałem
bijąc się ze snem, a tablicy z napisem „Nowy Tomyśl” nie było, mimo iż godzinę
temu miało być tylko pięć kilometrów do miasta.
Gdy
w końcu zobaczyłem pierwszy, ten mój, zjazd do miasta, obok satysfakcji
poczułem odrobinę zdziwienia. Jak zwykle na wyczucie, nie widząc konarów drzew,
wjechałem dwudziestosześciometrowym zestawem na gruntową dróżkę wiodącą między
ciasno rosnącymi tutaj drzewami parku. Zgasiłem światła i wyłączyłem silnik.
Przez chwilę słuchałem ciszy dzwoniącej mi w uszach. Wydawało mi się, że rosa
na trawie lekko świeci stonowanym, szarostalowym światłem, gdy szedłem do
wjazdu; po lewej, między drzewami, żywymi kolorami jaśniała Jutrzenka.
Po
chwili na brzegu polanki pojawił się mój kamping, machnąłem ręką w kierunku
grupy akacji, pokazując kierowcy gdzie ma się zatrzymać.
Była
godzina piąta, minęła dwudziesta druga godzina mojej pracy dzisiaj. Dojechałem.
Umyłem
twarz i dłonie, wypiłem piwo, budzik nastawiłem na cztery godziny snu i wpadłem
w sen jak w czarną studnię bez dna.