Strony

sobota, 17 grudnia 2016

Deszcz, wiatr i nietoperze


111216

Radzimowice, Owczarek, Bielec, Lisie Skały, Chmielarz, Dłużek, Rogacz, Marciniec, Droga Pragowa, stoki Bukowinki, Żeleźniak, Radzimowice.



Na wyobrażenie wstawania nad ranem, pojawiła się we mnie myśl o czytaniu i pisaniu przez całą niedzielę. Zapowiadano deszcz, a w pokoju będę mieć ciepło i sucho, wyśpię się w końcu i zajmę zaległymi tekstami... To nie ja snułem takie myśli, to ktoś drugi, kto kusił mnie lenistwem.

Pojechałem wiedząc, że będę żałować niedzieli w fotelu; pojechałem wspomniawszy tyleż pięknych dni wiosennych i letnich spędzonych w pracy, gdy odczuwając głód drogi obiecałem sobie jeździć w każdą niedzielę, niezależnie od pogody.

Plany trasy jak zwykle zmieniałem kilka razy, w końcu po ostatnich wyjazdach w pogórze pojechałem w środek moich gór, chcąc zobaczyć wyższe szczyty i bardziej strome zbocza. Wybrałem okolice Żeleźniaka właśnie dla tych stromości, ale też z powodu oddalenia od szos i ludzkich siedzib rozległego masywu rozciągającego się na północ od tej góry. Chcąc iść długo przed siebie, a nie kręcić się po okolicy, ułożyłem pętlę ze startem i metą w Radzimowicach. 



Dziwna to wioska i to z kilku powodów. Jest w niej bodajże siedem domów zamieszkałych plus parę pustych, do remontu; tak maleńka wioska ma swojego sołtysa, co świadczy o bogatej przeszłości i o odmianach losów miejscowości; obie drogi do niej prowadzące są szutrówkami, w zimie w zasadzie nie do przejechania bez łańcuchów na kołach, albo (i) napędu 4WD. Stojąc na małym ryneczku wioski i rozglądając się wokół, można odnieść wrażenie przebywania w innym świecie. Tam jakby inaczej liczono czas, a i pieniądze chyba też. Tej wiosce bliżej do kaczawskich szczytów niż do dolin i szos, zarówno w sensie dosłownym, jak i w przenośni.

Nie padało, gdy przyjechałem, a ruszyłem w drogę, gdy tylko rozwidniło się. Widoczność była dobra, nie wiało, stałem więc dłuższą chwilę na szczycie bezimiennego, a bardzo widokowego, wzgórza tuż przy wiosce. To jedno z tych miejsc przegapionych przez autorów map kaczawskich, miejsc zasługujących na wielkie słoneczko punktu widokowego. Docenili go mieszkańcy wioski: stoi tam ławka, a i krzesło parę razy widziałem.

Nim zanurzyłem się w las za Owczarkiem, szedłem powoli, rozglądając się, ciesząc się widokami, które tam, na odkrytych zboczach między tym wzgórzem a wioską, są wyjątkowo ładne.

Idąc z dna doliny zboczem Bielca, z tyłu wyrastają na olbrzymiejącym horyzoncie góry – kolejne miejsce zasługujące na słoneczko. Gdzieś tam zaczęło kropić. Zgodnie z prognozami, pomyślałem. Może więc z zgodnie z nimi deszcz ustanie po dwóch godzinach? Nie przestał, a niewiele później do deszczu dołączył wiatr. Z plecaka wyciągnąłem pelerynę. To okrycie świetne chroni przed deszczem, nawet całodniowym i obfitym, ale gdy wieje, peleryna zmienia się w świetnie działający żagiel. Na szczęście większość drogi wypadła lasami.

Właściwie lubię iść lasami w deszczu, ale gdy jest bezwietrznie. Lubię słuchać melodii układanych moimi krokami i kroplami deszczu, tych tysięcznych szmerów i szelestów dobiegających zewsząd. Na kapturze grają pierwsze deszczowe skrzypce, odpowiada im cichszy szmer peleryny, groty kijów wybijają, niczym talerze, ostrzejszy rytm na kamykach drogi, a na trawach wokół mnie i na liściach deszcz szepcze swoją niekończącą się opowieść muzyczną, a ja idę zasłuchany w dźwięki i w siebie.

Dzisiaj wiatr pochylał świerki, sypał na mnie wyłamanymi gałązkami, chwilami ryczał nade mną szarpiąc koronami drzew, ale zapiętego pod szyją kaptura nie był w stanie zerwać, mimo usilnych prób. Zemstę wziął na połach peleryny i na moich okularach; zmoczone, zsunąłem na koniec nosa i patrzyłem nad nimi.

Dobre pół godziny drogi od Wojcieszowa i sto metrów powyżej tego miasteczka, spotkałem człowieka, rzadkość na kaczawskich drogach, jednak nie był on turystą: wyszedł na spacer z psem. Chwilę rozmawiałem z nim, zapytałem, czy na szczycie wzniesienia jest skrzyżowanie dróg. Nie byłem pewny drogi, wydawało mi się, że przede mną jest skrzyżowanie leśnych dróg i tam powinienem skręcić w prawo, by iść w stronę Chmielarza i Dłużka (na mapie podana jest niewłaściwa nazwa Dłużec). Mój rozmówca to potwierdził, co sprawiło mi satysfakcję, jako że byłem tam tylko raz, a dróg jest dużo. Powiedział też o jaskini.

–Wielka jest. Taka! – otwartymi ramionami zobrazował wielkość – I są tam nietoperze.

Zapytałem o szczegóły, podziękowałem i poszedłem. Jaskinia na Chmielarzu?? Przegapiona nie tylko przeze mnie, ale i przez mapy? Była tam, gdzie mówił, tyle że nie jaskinia, a znana mi pozioma sztolnia wykuta w zboczu Chmielarza. W latach pięćdziesiątych szukano tam rud zawierających uran, a to na polecenie naszego ówczesnego Wielkiego Brata miłującego pokój przy pomocy bomb atomowych. Byłem tutaj parę lat temu: do sztolni można było wejść, owszem, ale parę metrów dalej korytarz przegradzała potężna krata. Była i dzisiaj, ale w niej otwarte były małe drzwiczki. W przedsionku zostawiłem pelerynę i kije, na głowę założyłem latarkę, drugą wziąłem do ręki (zakląłem przypomniawszy sobie, iż tej jesieni nie ładowałem akumulatorów), i przecisnąłem się przez otwór w kracie, plecak ciągnąc za sobą. Nim zanurzyłem się w ciemność, sprawdziłem, czy klapa może się zatrzasnąć. Tak, miałem pietra. Nie nadaję się na grotołaza, ale poszedłem… właściwie to nie wiem dlaczego. Zobaczyć nietoperze? Poczuć pierwotny strach i pokonać go? Pewnie tak. Może też chciałem tam być. Tak po prostu.






Trwożliwie oglądałem się do tylu, niemal do końca drogi widziałem jasne wejście, a widok ten dodawał mi otuchy. Promień światła nie sięgał końca korytarza, dno było równe, a na kanciastych skałach ścian i sklepienia lśniła wilgoć. Nietoperzy nie widziałem, skupiony na patrzeniu przed siebie. Jeden boczny korytarz, później drugi i następny; skręciłem w nie. Nie miałem chęci tam iść, chciałem wracać, ale każdy z tych korytarzy przeszedłem do końca. Sto, albo niewiele mniej, metrów od wejścia zobaczyłem wodę na dnie głównego korytarza. 



W poprzek ułożono tam wał z kamieni i pokryto go folią, najwyraźniej specjalnie dla spiętrzenia wody. Pomacałem kijem, 20 centymetrów wody, dalej jakby więcej, czyli stałem na końcu mojej drogi. Rozejrzałem się: skały miały ładny, czerwonawy kolor, na sklepieniu zaczęły się tworzyć stalaktyty, były białe, miały koronkowe obramowanie podobne do korzenia mlecznego zęba, a najdłuższe przekraczały centymetr wielkości. Za kilkaset lat będzie tutaj ładnie – pomyślałem. 





Uświadomiłem sobie, iż nie czuję lęku. Zgasiłem światła. Ciemność, jakiej nie doświadcza się na dworze, ciemność absolutna, bezdenna. Ciemność wypełniona dźwiękami kropel wody spadających ze sklepienia.

Wracając, zobaczyłem nietoperze. Było ich sporo, wystarczyło spojrzeć w górę. Największe wisiały na swoich mysich łapkach, a były wielkości pięści. Najmniejsze raczej przytuliły się skał, niż wisiały, i były wielkości piąstki mojej wnuczki, gdy była małą dziewuszką, a te średnie chyba już szykowały się do balu karnawałowego, przybrane w srebrzyste stroje.







Z ulgą (jednak!) przelazłem przez kratę i spojrzałem na dwór: zobaczyłem drzewa i deszcz. Piękny widok. Ubierając się zauważyłem, jak bardzo jestem wybłocony. Gdzie ja tak wypaciałem plecak?

W tych lasach jest istny labirynt dróg, nie zawsze miałem pewność wyboru właściwej, ale później ta wybrana okazywała się być tą szukaną. Płytka przełęcz między Chmielarzem a Dłużkiem jest odkryta, widoki z niej, także z bliskiego szczytu tej drugiej góry, są ładne, ale dzisiaj niewiele widziałem: przez krople deszczu na szkłach okularów dostrzegłem ledwie mgliste zarysy bliższych szczytów, a dalsze nie były widoczne. Na szczycie urządzono miejsce biwakowania: jest stół i są ławki, także tablice informacyjne z opisem widzianych szczytów. Autor tekstu chyba zbyt optymistycznie oznajmił koniec niewiedzy turystów o tym szczycie; ja wolałbym, żeby został nieznany, miałbym te widoki dla siebie, a i butelek rzuconych w krzaki byłoby mniej.

Następnym szczytem jest zalesiony i mało wypiętrzony Rogacz. Będąc tam parę lat temu, zwróciłem uwagę na ładne buki, w tym roku także przyciągały mój wzrok i kazały się fotografować. 


Lubię iść tamtą drogą wiodącą wysoko wzdłuż rozległego masywu, pod szczytami gór, których prawie nikt nie odwiedza, gór samotnych i cierpliwie czekających na moje przybycie. Podoba mi się oddalenie od ludzkich siedzib, świadomość, iż jestem tam sam, na odludziu, że prędzej spotkam dzika niż człowieka.

Tak jak chciałem, przeszedłem całą Drogę Pragową – aż na brzeg lasu w pobliżu Lipy, najdalszy punkt mojej trasy. Las przeszedłem szosą i idąc południowymi zboczami Bukowinki podszedłem pod Żeleźniak. Miałem rezerwę czasu, wszedłem więc w lasy z zamiarem obejścia góry i zobaczenia pewnej ładnej drogi na północnym zboczu. Szedłem świerkowym, gęstym, dostojnym borem. Drzewa odrzuciły wszystkie niskie gałęzie czyniąc las jaśniejszym i przejrzystszym, a ich strzeliste pnie wyrastają na dwóch zboczach tworzących u zbiegu jar. Nic tam nie rośnie, tylko świerki – między drzewami leżą uschnięte gałązki i igliwie. Ilekroć patrzę na wysokie drzewa rosnące na stromych zboczach, doznaję zdziwienia: jak one wytyczyły pion i jak go utrzymują?

Na kolejnych rozdrożach znowu miałem wątpliwości, ale nieco dalej ponownie poczułem satysfakcję: w zarysie zbocza widocznego między drzewami rozpoznałem podejście na szczyt Żeleźniaka, a więc byłem na dobrej drodze. Ta, którą chciałem odwiedzić, już nie istnieje. Rok temu ta mało widoczna, zielona dróżka zauroczyła mnie nagłym, niespodziewanym otworzeniem dalekiego horyzontu; już miałem iść dalej swoją drogą, gdy zobaczyłem między drzewami ślady nieużywanej dróżki. Poszedłem tam, a niewiele metrów dalej, tuż za grupą drzew skrywających początek drogi, otworzył się rozległy a niespodziewany widok na głęboką dolinę i masyw Marcińca po jej drugiej stronie. Dróżka trawersowała strome i odkryte zbocze, a sto metrów dalej znikała w lesie.

Teraz ta uśpiona, zielona droga została rozjeżdżona spychaczem, poszerzona tak, żeby mogły nią jeździć ciężarówki. Zamiast trawy są kamienie, z których sterczą resztki siłą wyrwanych korzeni i zmiażdżone kawałki drewna. Na poboczu leżą pniaki i całe drzewa; ich wyciągnięte ku górze gałęzie zdają się niebu wskazywać swoją krzywdę.

Poczułem się ograbiony. Podniosłem wzrok wyżej: wiatr gnał na świerki Żeleźniaka kłąb białoszarej mgły. Pomyślałem, że ilekroć tutaj byłem, padał deszcz, ale lubiłem to miejsce, a teraz nie wiem, kiedy wrócę.

Pół godziny później wszedłem do wsi, kończąc ośmiogodzinną deszczową włóczęgę.








Czy zmokłem, pytała Maria. Nie, chociaż pod peleryną ubranie było wilgotne. Zdały egzamin kupione z demobilu wojskowe rękawice nieprzemakalne, buty też były dzielne. Nigdy, w żadnych warunkach, nie zmarzłem w czasie swoich wędrówek, poza okresowym odczuwaniem zimna w palcach stóp i rąk. W plecaku zawsze noszę zapasowy sweter i dodatkowe skarpety, także trzecią parę rękawic, kominiarkę i oczywiście pelerynę. Na największe mrozy zakładam „zestaw podwójny”: dwie pary podkoszulków, a najlepsze są z dobrej wełny, takież dwa swetry, dwie bluzy polarowe i wiatrówkę. Na nogi kalesony i dwie pary grubych skarpet. Jest to ubranie zapewniające komfort do minus 30 stopni, lub minus 20 z wiatrem. Raz zdarzyło mi się iść przy sporym wietrze i temperaturze minus 17. Nie zmarzłem, ale musiałem uważać na palce rąk i nie wystawiać twarzy na wiatr.

Ubiór dobieram według mojej maksymy: iść na łazęgę zawsze warto, nigdy nie warto marznąć na szlaku.



Dołączam mapę z trasą zaznaczoną niebieską linią. Jej zygzaki niekoniecznie świadczą o moim zbaczaniu z drogi, raczej o drgnieniu palca przesuwanego po touchpad’zie, a jej wykonanie zawdzięczam instrukcjom Janka, bez których nie ruszyłbym z miejsca.


15 komentarzy:

  1. Znam ten lęk, gdy wchodzi się do niewielkiego ciemnego wnętrza. Kilka lat temu jeszcze przed oficjalnym otwarcie kopalni w Krobicy, byłam tam za zgoda pracownika. Wiedziałam, ze nie jestem sama, a jednak bałam się, cały czas nasłuchując, czy górnik (bo był to górnik- zamieniłam z nim kilka słów) nadal pracuje przy stemplach. Niesamowita była tez ulga, gdy wróciłam na powierzchnię. Niesamowite uczucie.Szkoda tych polnych i leśnych duktów rozjeżdżanych ciężkim sprzętem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widząc Twój komentarz ucieszyłem się tak, jakbyś nie pisała od miesięcy. Dziękuję, Aniu.
      Właśnie tak: ulga. Jesteśmy słonecznymi istotami, podziemia są dla nas obce i straszne. Nie bez powodu piekło zawsze ludzie mieścili pod ziemią, a niebo bliżej słońca.
      Dróżki szkoda, ona była jak z innej bajki, jakby na pół realnie istniejąca. Na tym stromym stoku zaczynała się i kończyła, prowadząc do nikąd. Ktoś przypomniał sobie o niej.
      A górnikiem chyba nie mógłbym być. Niech godziwie zarabiają, bo warunkami swojej pracy zasługują na duże pieniądze.
      Anno, nietoperze mają wyjątkowo pasudne pyszczki. Gdzieś czytałem (trochę interesuję się biologią) iż te ich kształty związane są w wytwarzaniem ultradźwięków, przy pomocy których widzą świat wokół siebie. Te w jaskini były też… ujmująco bezbronne.
      Jutro wstaję o trzeciej, po raz ostatni w tym roku pojadę na łazęgę, tym razem w Rudawy.

      Usuń
    2. Właśnie - bezbronne. Gdy patrzyłam na Twoje zdjęcia, odczuwałam podświadomy bunt przeciwko wtargnięciu do nietoperzej sypialni, choć samym nietoperzom pewnie to nie przeszkadzało. Rudawy...ech... i pomyśleć, że gdyby nie rower, pewnie bym ich praktycznie nie znała.

      Usuń
    3. Aniu, gdyby nie samochód, niedziele spędzałbym nad książką w służbowym pokoju w bazie firmy :-)
      Nie powiem, że od zawsze, ani nawet że od dawna, ale w końcu doszedłem do wniosku, iż ludzie, mając tak wiele gatunków fauny i flory na sumieniu, mają moralny obowiązek dbać o życie na Ziemi. Zresztą, nie tylko moralny, bo ta dbałość w istocie jest dbałością o rozmaitość ziemskiego życia, co w dalszej i szerszej perspektywie przekłada się na dbałość także o naszą przyszłość.
      W Chełmach, zachodniej części Pogórza Kaczawskiego, jeden z wąwozów jest obszarem prawnie chronionym ze względu na rzadki gatunek rosnących tam paproci. Wmurowanie kraty u wejścia do sztolni nie kosztowało dużo – i dobrze, że zrobiono jedno i drugie. Niech rosną tamte rośliny, niech spokojnie śpią nietoperze – tyle możemy zrobić.
      Nie bardzo wiedziałem, co może je obudzić. W głowie świtała mi myśl, iż mają wbudowany mechanizm wybudzania z hibernacji wzrostem temperatury, nie światłem czy dźwiękiem. Dlatego starałem się nie stać długo pod wiszącymi zwierzakami. Może ktoś wie więcej o ich budzeniu się?
      Godzinę temu wróciłem z Rudaw. Będę tam wracać.

      Usuń
    4. Chełmy są oczywiście we wschodniej części pogórza.

      Usuń
  2. Sołtysa Radzimowic poznałem na pewnym Jarmarku Kaczawskim i nawet zrobiłem mu zdjęcie, które zamieszczę w moim z najbliższych tematów. Sołtys Radzimowic kiedyś był mieszkańcem Legnicy i namiętnie łaził po Górach Kaczawskich. Gdy przeszedł na emeryturę, nabył opuszczony budynek w Radzimowicach, wyremontował go i zamieszkał w nim. Spełnił swoje marzenia.

    Krzysztof - bardzo często marzenia się spełniają.

    Krzysztof, wiedziałem, że z mapą Ci się uda - ja w to wierzyłem.
    Myszką trudno się rysuje (graficy korzystają z tabletu i używają specjalnego rysika), dlatego ja na swojej mapie stawiam kropki.
    A opis, jak zawsze, fantastyczny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Janku.
      Kolega opisał mi działanie prostego programu, który wchodzi w skład systemu operacyjnego, mianowicie paint. Umożliwia rysowanie, a jest w miarę logiczny i prosty. Gimp natomiast jest dziwaczny, by nie powiedzieć mocniej. Tę trasę wyznaczyłem gimpem, ale następne będę próbować paintem.
      Sołtys musiał mieć większe dochody niż moje. Chociaż moje wystarczą na utrzymanie nie tylko rodziny, ale i samochodu, którym mogę jeździć w góry niezależnie od cen paliwa, więc jest dobrze. W Radzimowicach widziałem nowy dom. Na stoku Żeleźniaka ktoś ogrodził dwuhektarową działkę (z widokiem na dolinę i Góry Ołowiane) i wyżej, już pod lasem, postawił duży, ładny kontener mieszkalny. Dobre miejsce na dom; akurat ten szykowany jest raczej jako letni.

      Usuń
    2. Aaaa... zdjęcia są wyśmienite.

      Krzysztof, zawsze jest cos za coś.

      Paint jest bardzo prostym programem, ale posiada pewne ograniczenia, które są eliminowane w systemie operacyjnym wyższego poziomu.
      Paint w Windows 7 jest o niebo lepszy od Painta w Windows XP, ale mi nie o to chodzi.
      W Gimpie pracujesz na warstwach i gdy się pomylisz w rysowaniu, to pomyłkę możesz wymazać gumką, a mapa pozostaje nienaruszona.
      W Paincie wymazywanie źle nakreślonej linii powoduje wymazanie elementów mapy w tym miejscu.
      W Paincie możesz cofnąć wykonywaną operację, ale w całości.
      W Gimpie istnieje możliwośc cofania operacji etapami do określonego punktu.

      Ale jeżeli ograniczenia Painta nie będą Ci w niczym przeszkadzać, to możesz śmiało z niego korzystać.

      Ty masz Windows XP, czy 7? Zadzwoń, to pogadamy.

      Usuń
    3. Janku, Ty masz smykałkę do tej prztykologii, ja bynajmniej. Możliwość cofnięcia operacji? A może programista ukrył odpowiedni przycisk pod ikonką drzewka, na przykład, albo wśród ustawień parametrów nasycenia kolorów? W gimpie wszystko jest możliwe, a jak Ty się w tym rozpoznajesz, pozostanie dla mnie zagadką.
      Zadzwonię nieco później. Dzięki, Janku.

      Usuń
    4. Nie, Krzysiek. Na szczęście programista Gimpa do komendy Cofnij nie zastosował żadnych udziwnień. Spójrz do menu Edycja, gdzie są polecenia:
      Cofnij,
      Ponów,
      Nawet możesz skorzystać z Historii działań za pomocą której możesz wrócić do dowolnej czynności.

      Dodatkowo komendę - Cofnij - można wywołać kombinacją klawiszy: Ctrl + Z, podobnie jak w innych programach (również w edytorach tekstów).

      Usuń
    5. Janku, próbowałem funkcji cofania zaznaczeń w gimpie, działa dobrze, o ile w czasie kreślenia trasy robi się przerwy, ponieważ cofanie działa do najbliższego takiego „przystanku”. Jeśli wykreśli się trasę jednym ciągnięciem rysika, cofnąć można tylko całą zaznaczoną trasę, co w sumie jawi się jako logiczne działanie. Na likwidację drgnień palców nie bardzo miałem czas, kończąc ostatni opis w wolnych chwilach, w domu.
      No i popatrz: już po świętach. Chodzą mi po głowie myśli a propos, może uda mi się wyrazić je słowami.
      Dobrej nocy, Janku.

      Usuń
  3. Nigdy w życiu ... tak, to właściwe słowa, bo nie weszłabym do nieznanej jaskini, absolutnie; nie wiadomo, co pod nogami, nie wiadomo, co nad głową, albo za zakrętem korytarza; albo filmów za dużo naoglądałam się z pogranicza science fiction, albo wyobraźnia za bardzo buzuje:-) tak w ogóle to bojaźliwa jestem i lubię pewny teren:-) faktycznie masakrują lasy ciężkie pojazdy leśne, nie tylko drogi istniejące, ale ryją w błocie nowe o koleinach powyżej kolana, co tu mówić o ochronie drzew, roślin czy drobnych zwierząt; opowiadała mi znajoma, że w takiej zakratowanej grocie był chroniony świecący mech, miłośnik przyrody, który musi mieć u siebie każdy okaz i też tam jakoś sięgnął, i wydarł kępę dla siebie, pożal się Boże, miłośnik! czasami szkoda, że niektóre miejsca stają się zbyt popularne, bo ludzie nie doceniają widoków, przyrody, a miejsca biwakowe służą li tylko wieczornej balandze;
    trzymaj się ciepło:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzymam się, Mario :-) Dziękuję.
      Słusznie napisałaś: wieczorna balanga, oczywiście przy skrzeczących lub ryczących głośnikach, no bo jak bez nich…
      Mario, strach w ciemnych ciasnych wnętrzach, zwłaszcza w podziemiach, jest jak najbardziej naturalny i dotyczy wszystkich ludzi. Mamy ten strach wpisany w genach, kiedyś był nam przydatny. Potrzebny jest wysiłek woli wspomaganej wiedzą, by go pokonać, jak ja to zrobiłem. Jednak mimo iż wiedziałem, że zza załomy nie wyłoni się krwiożercze straszydło, coś we mnie mówiło, że może tak być i lepiej uciekać. Bałem się też zawalenia jaskini. Mówiłem sobie, iż takie dziury w skałach istnieją wiele tysięcy lat, a więc prawdopodobieństwo…. Nie, nie! – znowu wołało coś we mnie, ten pierwotny, w genach tkwiący instynkt, ale i pamięć też, bo wszak tydzień temu widziałem zapadlisko jaskini w Wielisławce, a rok temu wszedłem tam (idzie się w głębokim pochyleniu, sklepienie jest tam niskie) i doszedłem do sterty kamieni zagradzającej dalszą drogę.
      Więc te tysiąclecia istnienia korytarza mogą zostać przerwane właśnie w tej chwili – woła moje drugie ja. Uciekaj! Poszedłem dalej.
      A może, Mario, moje męskie ego pchało mnie do przodu? Może szeptało mi cicho: masz portki, czy nie? Masz, więc idź dalej!
      Gdy już się wejdzie do jaskini, pewne rygory stają się oczywiste od pierwszych chwil. Jednym z nich jest zrobienie kroku do przodu dopiero po oświetleniu skał przed głową i pod nogami.
      Miłośnik „pożal się Boże”. Faktycznie.
      Wczoraj byłem w Rudawach Janowickich. Widziałem mnóstwo pniaków jeszcze nie ściemniałych, a niektóre drogi z głębokimi śladami gąsienic. Najwyraźniej nadleśnictwa potrzebują pieniędzy, albo muszą wykonać plany. Ech.

      Usuń
  4. Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń