Strony

piątek, 17 lutego 2017

Góry i moje pisanie


120217
Wokół Chrośnickich Kop.



Trzy tygodnie nie byłem w górach, a taka przerwa budzi we mnie tęsknotę, chociaż jeśli wiem, że może być ugaszona, właściwie ją lubię. Odczuwanie tęsknoty podnosi mnie we własnych oczach, utwierdza w przekonaniu o swojej wartości i goni mnie na włóczęgę bez zwracania uwagi na niedostatki i niewygody zimowej pogody. 
 Nieważne – mówi mi tęsknota – że dzień chmurny, że śnieg przykrył resztkę kolorów czyniąc świat czarno-białym, że po całym tygodniu marznięcia w nieogrzewanym warsztacie, dzień spędzisz na zimnie. Idź! Zabierz mnie, swoją tęsknotę i idź, miłe krajobrazy i nieodmiennie pociągającą dal mając wokół siebie, a w sobie rozpogodzenie i rosnące wyciszenie.
Więc idę zobaczyć swojskie róże i głogi, wierzby nachylające się nad strumieniem, polną dróżkę niknącą na zakręcie, wśród drzew. Idę, by gdzieś w ładnym miejscu usiąść na miedzy i patrzeć na dalekie szczyty pijąc gorącą herbatę. Idę patrzeć na metamorfozy gór wokół.

Takie jest to moje wędrowanie i gaszenie tęsknoty.

Dzisiaj pojechałem także dla odnowienia nietypowego związku z moimi Górami Kaczawskimi. Związku istniejącego wyłącznie w świecie fantazji, ale z tego powodu nie tracącego na swojej sile, a nawet zyskującego niezależnością od realiów. Otóż trzy lata temu w tych górach, a ściślej w paśmie Chrośnickich Kop, ulokowałem początek i koniec pisanego wtedy opowiadania. Zwykle po napisaniu jakiegoś większego tekstu trudno mi się oderwać, przez szereg tygodni wracam do niego, czytam i ciągle coś poprawiam, a gdy w końcu uwalniam się od swoich słów, tekst znajduje dla siebie ciche miejsce w pamięci laptopa. Pasmo Kop przecinałem jesienią ubiegłego roku, wtedy obiecałem sobie pójść tam na cały dzień, ale najwyraźniej na tyle uwolniłem się od opowiadania, że czas mijał, a ja odkładałem pójście na Lastka i inne szczyty Kop. Dopiero wysłanie opowiadania znajomemu i otrzymanie od niego bardzo precyzyjnych uwag, ponownie przybliżyło mnie do tekstu, a poprzez niego do Chrośnickich Kop. Dzisiaj pojechałem do Chrośnicy i cały dzień włóczyłem się po Kopach.

Zygzaki linii na mapie są nie tyle efektem drżenia palca przesuwanego po touchpadzie, co raczej odwzorowaniem dzisiejszej trasy będącej typowym włóczeniem się tam, gdzie oczy, chwilowa chęć i wspomnienia akcji opowiadania poniosły. Doznałem dziwnego poplątania własnych wspomnień (wszak byłem tutaj już parę razy), wrażeń dnia dzisiejszego i spisanej parę lat temu fantazji, która w moim odczuciu miewa cechy historii prawdziwej. Chwilami było tak, jakby dwóch nas było na Kopach: ja i bohater opowiadania; patrzyłem dzisiaj na góry wokół, ale bywało, że zza moich obrazów wyzierały obrazy widziane przez niego.



Nazwy miejsc i szczytów w tych górach bywają poplątane, nielogiczne, albo powtarzające się. Na przykład niejedna duża góra nie ma nazwy, a ma ją wzgórek wielkości mrowiska; są dwie góry Grodowa, dwie o nazwie Szubieniczna, Skib naliczyłem trzy, a w paśmie Chrośnickich Kop jest góra Kopy. Wobec tego idąc na nią, należałoby powiedzieć, że idę na Kopy w Kopach.

Jej łagodne stoki porastają laski, zagajniczki i kępki drzew skupione razem lub rozciągnięte wzdłuż strumienia lub uskoku, a między nimi leżą ciche, zapomniane przez wszystkich łąki i polany; iść można cały czas odkrytymi stokami, ale trzeba znać przejścia w ścianach drzew zagradzających dalszą drogę. Gdy byłem tam po raz pierwszy, idąc na szczyt przedzierałem się przez gęsty młodniak i jakieś chaszcze, więc dzisiaj postanowiłem wejść na wzgórze z drugiej strony, od południa, pamiętając odkryte tam stoki widoczne z siodła sąsiedniej przełęczy. Śniegu było sporo, ale stwardniały z wierzchu wytrzymywał mój ciężar, więc szło się dobrze. Udało mi się nie zaplątać w labiryntach zarośli, a meandrując wśród drzew, kilka razy widziałem ślad człowieka; później zauważyłem, że szedł tamtędy ktoś, kto dobrze znał przejścia. Znowu, jak parę już razy w podobnych okolicznościach, poczułem sympatię do człowieka zostawiającego te ślady; nie ja jeden zadurzyłem się w tych górach.







Ładne są tamte urozmaicone zbocza, ładne z nich widoki. Wokół stoją, jedna przy drugiej, spore góry wyraźnie oddzielone głębokimi i wąskimi dolinami, a po drugiej stronie największej doliny, wzdłuż której ciągnie się wioska, wznosi się wielka, nawet majestatyczna, ściana masywu Leśniak-Okole. W miarę nabierania wysokości wzrok sięga dalej i dalej, góry rosną, doliny pogłębiają się, a zbocza stają się bardziej strome (miałem napisać „stromsze”, wyraz wydaje się prawidłowy, ale brzmi niezbyt dobrze), a ze szczytu ładny widok jest na obie strony. Na rozległych zboczach masywu Leśniaka widziałem cienkie nitki dróg pnących się ku ścianie lasów. Patrzyłem na nie słysząc ich wołanie, w odpowiedzi obiecałem im przyjechać wkrótce. Bliżej rozciągają się w stronę Lastka łagodnie pofałdowane łąki, którymi tak dobrze się idzie z oczami utkwionymi w dal; poszedłem nimi ku mojej górze.

Ledwie kilometr od Lastka jest druga góra, Ptasia. Byłem na jej szczycie tylko raz, dawno temu, idąc od drugiej strony, dzisiaj postanowiłem odszukać zaznaczoną na mapie drogę łączącą obydwie góry. Jedyna znaleziona miała zupełnie inny przebieg, a wyprowadziła mnie na odkryte zbocze już za Ptasią. Zawróciłem i łaziłem lasami póki nie poznałem tamtejszych duktów i właściwiej drogi. Dodam, że tam, gdzie powinna być droga zaznaczona na mapie, jest ogrodzona szkółka leśna założona wiele lat temu, a twórcy mapy twierdzą, iż aktualizują ją rokrocznie. Szukając drogi na górę znalazłem na zupełnym odludziu, w miejscu, do którego nie prowadzi nawet ścieżka, ładną grupę skał; pionowa ściana najwyższej ma 10 metrów wysokości i jest z tych, które określam jako oscypkowe – przez podobieństwo ich struktury do tradycyjnych oscypków. 


Spodobało mi się to miejsce: las na kamienistym stoku, omszałe skały podstawy, wyżej szaroczarna wieża skalna stercząca tam od zarania dziejów, a najbardziej podobała mi się pustka wokół. Stąpając po zielonych kamieniach zbocza, cały czas miałem świadomość nadzwyczaj rzadkiego bywania tutaj ludzi. Raz i drugi wspomniałem ładne, przecież ładne skały Rudaw, ale z klepiskami wokół ubitymi tysiącami butów ludzi tam chodzących. Kto zobaczy te kaczawskie skały, skoro nie są przy drodze, ani nie ma ich na mapie? Niech nikt ich nie znajdzie. Będą moim miejscem. Moim i Jasia, bohatera mojego opowiadania.

Charakterystyczny szczyt Ptasiej – odsłonięte skały i kilka samotnych drzew – widoczny jest z daleka i z wielu miejsc gór; dzisiaj zobaczyłem, że rosną tam jawory. Pomiędzy nimi w dole widziałem Czernicę, a wyżej dal najdalszą, rozległy widok na pół widnokręgu. Niestety, dzisiaj ledwie widoczny w zamglonym powietrzu.




Jak wiele już razy w różnych miejscach moich gór, przy znalezionych skałach poczułem satysfakcję z bycia tam, gdzie bywa bardzo mało ludzi, a także swój związek emocjonalny z tymi miejscami Gór Kaczawskich.

Wróciłem na moje, najbardziej moje miejsce pod szczytem Lastka, posiedziałem na pniaku pozwalając myślom błądzić samopas, a gdy poczułem zimno wstałem i poszedłem w dół, by okrężną drogą obejść masyw i od strony Janówka ponownie wejść na szczytowe partie Kop. Parę razy szedłem tą drogą, ale zawsze od przeciwnej strony, no i w rezultacie nie od razu, gapa, znalazłem przejście przez jęzor lasu porastającego głęboki jar ze strumieniem płynącym dnem – ładne miejsce, którego dzikość chętnie oglądam ilekroć tam jestem. Stoki za jarem są zupełnie inne: jasne, pogodne, szerokie, przyjazne, z dalekimi widokami, najbardziej kaczawskie z kaczawskich.

Przynajmniej dwa razy widziałem miejsca nazywane przez ornitologów kuźnią dzięcioła. Otóż ten ptak, zmyślne zwierzę, szuka takiego miejsca na drzewie, w którym może unieruchomić szyszkę dla jej rozdziobania i wydobycia nasion; może to być, na przykład, odpowiednie rozwidlenie gałęzi albo szpara w konarze, niekoniecznie na drzewie iglastym. Działającej kuźni nie widziałem, ale odpady z niej owszem: resztki, czasami w znacznych ilościach, szyszek leżących na ziemi. Drobiazg, powie ktoś, i będzie mieć rację, tyle że dostrzeżenie kuźni – a wcześniej nie dostrzegałem takich miejsc, albo nie zwracałem na nie uwagi – jest elementem wzbogacającym moje widzenie świata, jest kolejnym potwierdzeniem arcyważnej prawdy: wiedza pozwala zobaczyć świat pełniej, widzieć go bogatszym, ciekawszym i piękniejszym. Nadto każde takie miejsce budziło moją myśl o znajomym, który powiedział mi o tym zwyczaju dzięciołów.

Synoptycy obiecali niewielkie zachmurzenie rano, całe popołudnie słoneczne. Prawie trafili ze swoją prognozą: było chmurno i mglisto niemal cały dzień, a słońce zaświeciło dopiero na godzinę przed zachodem, gdy wracając, schodziłem ku Przełęczy Chrośnickiej. Zdążyłem tylko zrobić parę zdjęć rozświetlonym śniegom i wyładniałym górom.





Idąc od przełęczy do wioski, zboczyłem jeszcze na stok Kopy; w pobliżu ściany lasu i skał Skaliska rośnie wiekowa wierzba, moja przyjaciółka. Chciałem się z nią przywitać i zrobić jej sesję zdjęciową, co oboje lubimy; na tle bladej zorzy zachodu prezentowała się ładnie, ale jej urodę tylko ja widziałem, aparat nie. Schowałem go do kieszeni, dotknąłem pnia drzewa i poszedłem w dół, do wioski.






6 komentarzy:

  1. Krzysztof, jest tam wiele zapomnianych łąk?. To wybornie.

    Gdy wracamy do jakichś miejsc po dłuższym okresie czasu, odkrywamy je na nowo. My jesteśmy zmienieni i te miejsca są również odmienione. Wspomnienia, ach wspomnienia...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, o czym myślisz, Janku: skoro łąki są dzikie, więcej będzie kwiatów i motyli. Znamy Cię, znamy :-)
      Na koniec dnia odkryłem używaną drogę prowadzącą na wyższe łąki, chyba jednak są koszone, ale tyle tam zakamarków, że na pewno są wśród nich zakątki dzikie, nietknięte kosiarką.
      Z widzeniem inaczej znanych kiedyś miejsc tak jest jak piszesz, ale dodałbym jeszcze jeden powód odmiennego ich widzenia. Nam się wydaje, że były takie i takie, ale naprawdę mogły wyglądać inaczej, tylko nasza pamięć połączyła wspomnienia z różnych miejsc w jedno. Albo odmieniła je zgodnie z naszymi oczekiwaniami i pragnieniami; wszak właśnie dlatego twarz tamtej dziewczyny wydała się nam najpiękniejsza :-)

      Usuń
  2. Przez wiele lat potrzebowałam zdobywania, zaznaczenia, że tu już byłam. Góry przemierzałam prawie biegiem (teraz dotyczy to roweru) .Jeśli wychodzę pochodzić, to niespiesznie. Tak, by obejrzeć dotknąć, zachwycić się i wtedy mój ślad jest równie pokręcony jak Twój.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, kiedyś może więcej było we mnie chęci zdobywania, przejścia dalekich dystansów, trudnych tras, ale teraz już nie. Może z powodu mojego wieku, a może przez wzgląd na zwariowaną pracę, ostatnio chcę nieśpiesznego połażenia, zapatrzenia i posłuchania, co mi z duszy gra gdy jestem na szlaku. Chociaż chodząc cały dzień, wędrówkę kończę na ogół na dwudziestym kilometrze.
      Nie raz myślałem o rowerze, w niewątpliwym związku z Tobą. Nie kupię, zbyt przyzwyczajony jestem do swojego wędrowania, ale gdybym chciał zapuścić się w rozległe lasy izerskie, byłby dobrym środkiem lokomocji. Powiem Ci, Aniu, że nie raz myślałem o przejściu tamtych lasów, o zajściu w sam ich środek, w głuszę, ale czasu tak mało, tak mało…

      Usuń
  3. Kiedy po latach przybywam w jakieś miejsce, wydaje mi się, że wszystko mam zapisane w głowie, cały przebieg trasy, a okazuje się, że odnajduję je zupełnie inaczej niż podpowiada pamięć; dobrze jest trafić w takie ustronia, gdzie rzadko chodzą ludzie, ma się je tylko dla siebie, myślę choćby o tych malowniczych skałkach "oscypkowych" na szczycie, a obecność mrowia ludzkiego nie rozprasza, nie denerwuje; zresztą Ty wędrujesz takimi okolicami, gdzie ślad buta w śniegu budzi sympatię do jego właściciela, bo jak kiedyś napisałeś " jest taki jak ja" i chętnie przysiadłbyś, pogadał, poczęstował herbatą; zawsze uważałam i uważam, że ludzie wędrujący, nie dla samego wyczynu, a dla przeżywanie i podziwiania natury, to osobny sort, inny:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mario, dziękuję za miłe słowa.
      Właśnie tak często pamiętamy, a prawdopodobnym wyjaśnieniem jest pomieszanie przez naszą pamięć obrazów z różnych miejsc i okoliczności.
      Oscypki pamiętasz? Myślę, że znane były i w Twoich stronach, skoro były na Lubelszczyźnie. Lubiłem zwłaszcza te kruche, bo przecież zdarzały się i twarde, trudne do ugryzienia. Ciekawe, czy na odpustach nadal są sprzedawane, owinięte w szeleszczący celofan. Ale czy są takie odpusty, jakie pamiętam z młodych lat?..

      Usuń