Strony

poniedziałek, 13 lutego 2017

Trzy tematy: obojętność, piękno i ekstaza


130217

Córka przysłała mi książkę. Właściwie jest o psychologii, trochę o socjologii, ale w nietypowym ujęciu podkreślonym tytułem książki: „Dziwnologia: Odkrywanie wielkich prawd w rzeczach małych”, autorstwa Richarda Wiseman’a.

Rzecz warta jest przeczytania: zaskakuje, dziwi, szokuje, poprawia humor, ale też potrafi wpłynąć na lepsze widzenie człowieka. Właśnie o tym chciałem napisać parę słów.

Zwykłem w czasie lektury (a niemal zawsze czytam własne książki, nie chcąc rozstawać się z nimi po przeczytaniu), robić notatki na marginesach, podkreślać szczególnie ładne czy trafne fragmenty, a w wyjątkowych przypadkach przepisuję cytaty do laptopa. Oto przepisany fragment tej książki.



>>(…) jednym z najlepszych wskaźników uczynności jest gęstość zaludnienia. Dlaczego obszary o wyższej gęstości zaludnienia zajęły ostatnie miejsca w rankingu? Milgram tłumaczy to wyższym w dużych miastach poziomem „przeciążenia sensorycznego”. Ich mieszkańcy są nieustannie bombardowani informacjami pochodzącymi od innych ludzi, z telefonów komórkowych, ruchu ulicznego i reklam. W rezultacie postępują tak samo, jak wszystkie systemy przeciążone danymi – ustalają listę priorytetów, dzięki czemu nie muszą poświęcać tyle czasu rywalizującymi o ich uwagę źródłom informacji. Milgram uważa, że z tego powodu ludzie mijają obojętnie potrzebujących, przenosząc na innych odpowiedzialność za udzielenie im pomocy. Prowadzi to do paradoksu: im większa liczba ludzi mieszka na danym obszarze, tym większego doświadczają poczucia samotności i izolacji.<<



Strony nie zapisałem, ale najważniejsze dla uchronienia się przed plagiatem, mianowicie źródło, podałem.

Uderzająca jest trafność myśli tutaj wyrażonej i wiedza potrzebna do wysnucia takiego wniosku. Od dawna jestem pod wrażeniem fachowości naukowców, a ich precyzja myślenia, umiejętności kojarzenia faktów i wyciągania wniosków, fascynują mnie. Autor nie rozwinął swojej myśli, zapewne uznając dalsze wnioski za oczywiste, więc pozwolę sobie wyręczyć go tutaj, ponieważ w myśli tutaj wyrażonej dostrzegam drugie znaczenie, dla mnie głębsze, i pocieszający wniosek.

Niedawno czytałem jakąś rzecz z pogranicza psychologii ewolucyjnej; rozważając optymalną wielkość grup ludzi mających współpracować ze sobą, autor wskazywał na często pojawiającą się liczbę 150, jako maksymalną wielkość takiej grupy, a przyczyn szukał w naszej odległej przeszłości. Ponieważ przez krocie tysiącleci żyliśmy w niewielkich grupach, w których znaliśmy wszystkich i ze wszystkimi łączyły nas jakieś więzi – rodzinne, przyjacielskie, a chociażby zadzierzgnięte przy okazji wykonywania codziennych prac, nasza psychika została odpowiednio do tego stanu dopasowana. Obcy ludzie ledwie dla nas istnieją gdzieś na obrzeżach naszej świadomości, co widać doskonale chociażby w porównaniu naszej reakcji na śmierć członka rodziny, przyjaciela czy choćby znajomego z jednej strony, a śmierć obcej osoby, kogoś dla nas bezimiennego, z drugiej strony. Nie radzimy sobie w grupach liczniejszych, rozbijamy je na mniejsze niejako odruchowo, bez specjalnych intencji, i bronimy się niedostrzeganiem innych ludzi. Na gruncie psychologii ewolucyjnej łatwiej zrozumieć nasze kłopoty, częstokroć nieuświadomione, życia we współczesnych mrowiskach ludzkich; o jednym z nich pisze Wiseman.

Jest tutaj dysproporcja czasów: wykorzystując nasz intelekt, potrafimy tak szybko zmieniać nasz świat, że duchowo, psychicznie, nie nadążamy za zmianami. W tym dostrzegam wspomniane głębsze znaczenie, ale też pocieszenie, ponieważ w istocie słowa cytatu zadają kłam twierdzeniom o ludzkiej znieczulicy, o obojętności na cierpienia, przenosząc winę (a przynajmniej jej część) na obcy nam świat, mimo iż przez nas stworzony.



Swoją drogą, to uwaga poboczna, można w nas dostrzec wiele takiego nienadążania. Ciemnych i ciasnych pomieszczeń boimy się nadal, kiedyś ten strach był nam pomocny, chociaż teraz jest już reliktem, ponieważ obecnie takie miejsca nadzwyczaj rzadko zagrażają naszemu życiu. To dziedzictwo naszych odległych przodków. Dużo bardziej niebezpieczne są szybko jadące samochody, ale żeby traktować je jako niebezpieczeństwo zagrażające naszemu życiu, musi to być nam wpojone. Strach przed ciemnością jest wpisany w nas, tkwi w naszych genach, i dlatego odczuwamy go bez nauki, a nawet jest niejako odwrotnie niż w przypadku samochodów: potrzebujemy wysiłku, żeby go nie odczuwać.



Wspomnę tutaj niedawną rozmowę z moim znajomym, ponieważ w swojej wymowie jest podobna do cytatu z „Dziwnologii”, ale najpierw słowo o moim rozmówcy. Przez ponad 10 lat okazjonalnie rozmawialiśmy na stronach biblionetka.pl. Kilka lat temu specjalnie przyszedł do lunaparku stacjonującego w jego mieście, ale miał pecha, nie zastał mnie. Powtórnie przyszedł jesienią ubiegłego roku, tamtego dnia widzieliśmy się po raz pierwszy. Jest człowiekiem podziwianym przeze mnie za wiedzę i kulturę.

Nasza rozmowa dotyczyła wrażliwości na piękno przyrody ludzi żyjących w starożytności. Na początku rozmowy uznawałem, iż przed tysiącami lat tej wrażliwości nie mieliśmy, jako że miałem ją za wytwór kultury oraz dobrostanu materialnego i społecznego. Nie używam tutaj słowa „dobrobyt”, ponieważ nie chodzi o zamożność w obecnym rozumieniu tego słowa, a o taki stan, w którym zabezpieczone są materialne potrzeby życia, oraz istnienie pewnej stabilności społecznej i politycznej – po prostu ludzie potrzebują żyć w miarę spokojnie i bezpiecznie. Po rozmowie ze znajomym nadal uważam te dwa warunki za potrzebne dla przeżywania piękna przyrody, jednakże zmniejszyłem ich ważność. Obecnie skłaniam się raczej ku widzeniu w nich warunków wspomagających naturalną, tkwiącą w nas, w naszej konstrukcji psychicznej, potrzebę obcowania z pięknem, a nie jako czynniki tworzące tę potrzebę. Inaczej mówiąc, w naszym zauroczeniu pięknem świata mniej byłoby rozumowej, więcej duchowej potrzeby, mniej intelektu, więcej odczuwania, a to znaczy, że potrzeba ta tkwiłaby w nas głębiej, mocniej w nas umocowana.



Dwie różne myśli nas dotyczące, w obu podobnie pozytywne pierwiastki.



Na zakończenie coś całkowicie odmiennego, trochę uśmiechniętego, ale i nie pozbawionego możliwości dostrzeżenie głębi: o pewnym moim wrażeniu.

Kilka lat temu moja kumpela…

Uwaga a propos: w naszym języku nie ma dobrego słowa określającego przyjaciela płci niewieściej. Przyjaciel budzi prawidłowe skojarzenia, przyjaciółka już nie. Gdy słyszymy to słowo, myślimy o kochance, tylko inaczej, bardziej oględnie, nazwanej. Moja kumpelka zasługuje na więcej, niż nazwanie jej znajomą, ale przyjaciółką w potocznym znaczeniu tego słowa nie jest.

Więc ta moja Więcej Niż Znajoma będąc we Włoszech, przysłała mi pocztówkę ze zdjęciem rzeźby Berniniego „Śmierć Błogosławionej Ludwiki Albertoni. Pocztówkę mam do dzisiaj, stoi na honorowym miejscu parapetu; na jej odwrocie czytam słowa podziwu dla rzeźby. Wystrojona koronką poduszka wydała się kumpelce wcale nie z kamienia, bo czyż coś tak miękkiego i delikatnego może być marmurem?.. 




Chcąc poznać bliżej twórczość Berniniego, współczesnym zwyczajem poprosiłem google o pomoc i w rezultacie długo siedziałem wśród wspaniałych rzeźb. Może kiedyś napiszę o niektórych z nich, teraz chciałbym napisać o jednym spośród wszystkich możliwych wrażeń budzonych „Ekstazą świętej Teresy”.

Proszę spojrzeć na minę anioła, na jego uśmieszek – nie tylko, a raczej nie tyle psotny, co frywolny. Ludwika miała umierać w ekstazie i owszem, jej twarz wyraża ekstazę, samą ekstazę bez cierpienia, i podobna jest twarz Teresy. Zobaczcie stopę wysuwającą się spod fałd okrycia świętej, szczegół jakże wymowny, spójrzcie na ułożenie jej ciała. Przyjrzyjcie się dłoni dotykającej piersi Ludwiki. Gdy obejrzałem kilka zdjęć, uśmiechnąłem się do rzeźbiarza uznając, iż on oko puszcza do nas mówiąc o ekstazie tych kobiet.

Ekstaza jak najbardziej, ale czy na pewno religijna?



Świadomie i celowo nie czytałem w internecie opisów obu rzeźb; podobnie robię mając napisać coś swojego o przeczytanej książce. Opis ma być mój, wrażenia też, trzeba więc sięgnąć w siebie, a nie w google, mimo iż w internecie na pewno jest więcej pełniejszych, bardziej szczegółowych i odkrywczych, opisów.


8 komentarzy:

  1. Człowiek nie może żyć sam, ale gdy znajdzie się w tłumie, czyje się obco. Człowiek cywilizowany swoje dobra zamyka na cztery spusty i instaluje coraz bardziej wymyślne alarmy, gdy dziki człowiek śpi za drzwiami zamkniętymi tylko na skobelek. Dzisiaj gdy wsiadam do miejskiego autobusu widzę dwie społeczności. Młodzież jest zapatrzona w swoje telefony i zapamiętale coś w nich grzebie, a starsi często prowadzą ze sobą rozmowy.

    Krzysztof, lubię czytać Twoją interpretację różnych dzieł sztuki. Widzę, że pojawiły się nowe etykiety.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz i starsi mniej rozmawiają niż kiedyś. Niedawno opisywałem synowi dzielnicę Lublina, w której spędziłem wczesną młodość, tam było zupełnie inaczej, niż jest teraz w blokowiskach czy osiedlach domków.
      Ale masz rację pisząc o tej naszej dychotomii: samemu źle, w tłumie też. Brakuje nam naszej swojskiej, znanej, małej grupki ludzi.
      Janku, jest tak jak pisałem na Twoim blogu: brakuje mi wiedzy o sztuce, ale najwyraźniej Twoje słowa jakoś odbiły się we mnie, skoro postanowiłem dodać ten trzeci temat :-)

      Usuń
    2. W szkole średniej kazano mi analizować jakiś wiersz. Nauczyciel zapytał mnie: co autor miał na myśli. Odpowiedziałem, że nie wiem. I dodałem, że ja ten wiersz rozumiem tak: I zacząłem w swoim odbiorze analizować poszczególne strofy. Widziałem kwaśna minę belfra i... uratował mnie dzwonek.
      Krzysztof, ja nie znam się na sztuce, ja ją odbieram na swój sposób. Ale moją interpretację nie narzucam nikomu jako pewne prawidła. Również, podobnie jak Ty, patrzę na każdy obraz czy rzeźbę z mojego punktu widzenia. Ale lubię poczytać zdanie innych.

      Usuń
    3. Pamiętam te dziwaczne zwyczaje szkolne, pamiętam. Nie wiem, jak uczą teraz, ale tamta metoda była z gruntu zła, zniechęcająca do obcowania ze sztuką. Oczywiście nie jest ważne dla odbiorcy, co twórca miał na myśli, ważne, by obcowanie z dziełem znalazło pozytywny odzew w nas.
      Szkoła powinna uczyć zupełnie inaczej. Nie formułek, dat, nazwisk i podanych na tacy wzorów interpretacji dzieł sztuki, a ciekawości, wrażliwości, umiejętności samodzielnego myślenia. To mój ideał. Czytałem książkę o takiej szkole, chyba gdzieś tutaj, na blogu, jest tekst o niej, chociaż teraz nie pamiętam tytułu. To prywatna (i droga) szkoła w UK; chciałbym do takiej chodzić. Tam nie produkują prymusów, a dobrych i szczęśliwych ludzi.
      Naszym szkołom daleko do tego ideału. Poza tym wiesz, jak jest: nasza cywilizacja techniczna potrzebuje tych prymusów i to w sporej ilości.

      Usuń
  2. Ojejku! chyba nie odnalazłabym się w liczniejszej grupie, a już duże miasto przytłacza mnie i męczy, ciżba ludzka przyprawia o ból głowy; co niektórzy mówią, że chyba z lekka "zdziczałam" w pustkowiach Pogórza; pamiętam moją wieś, kiedy nikt nie zamykał domu na klucz, idąc do pracy w polu, a dziś nawet stodoła czy najmniejszy schowek pod kłódką; ta "religijna" ekstaza nie ma przypadkiem innej nazwy? :-) :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przytłacza i mnie, Mario. Myślę, że właśnie taka moja reakcja na nadmiar ludzi wokół jest jednym z powodów wyjazdów w moje puste góry. Pracuję wśród ludzi, zwłaszcza w sezonie bywa naprawdę tłoczno, doskonale więc rozumiem Twoje reagowanie.
      Właśnie cudzysłów jest jak najbardziej na miejscu. Właściwie nie wiem, jak miałaby wyglądać religijna ekstaza, więc nie mogę wykluczyć, iż właśnie tak, jak przedstawił ją Bernini, ale ja w to nie wierzę. Dla mnie są to kobiety przeżywające swoje rozkoszne sny bardzo odległe od religii. :-)
      Mało tego! Powiem, że przy takiej interpretacji rzeźby stają się wymowniejsze i prawdziwsze. Piękniejsze.

      Usuń
  3. O wpływie gęstości zaludnienia na spadek uczynności nie pomyślałam. Bardziej o "znieczulicy" wynikającej z powtarzalności (nadmiernej częstotliwości) różnego rodzaju "roszczeń" potrzebujących, choć spotkać się z tym można właśnie w miejscach bardziej zaludnionych.
    W takich miejscach jest jakby więcej potrzebujących, zatem prawdopodobieństwo zetknięcia się z nimi statystycznie rośnie. Wzrasta też podejrzliwość, nieufność wśród potencjalnych darczyńców - wszak zdarza się, że ten i ów udaje tylko potrzebującego. Gorzka i na długo pozostająca w pamięci bywa "nauczka", gdy chęć niesienie pomocy zostaje bezwzględnie wykorzystana, stając się oznaką naiwności, jeśli nie długo żałowanej głupoty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo celne uzupełnienie, Aniko. Tak, to prawda. Kiedyś podeszła do mnie kobieta prosząc o pieniądze, bo jest głodna. Zaprosiłem do sąsiedniego baru i kupiłem obiad – właśnie dlatego, że jak niemal u każdego człowieka została wykorzystana moja chęć i potrzeba udzielenia pomocy innemu człowiekowi.
      Tak naprawdę Twój wniosek o znieczulicy jako skutku zbyt częstych roszczeń potrzebujących mieści się w wyjaśnieniach podawanych w cytacie, będąc elementem wspomnianego przeciążenia sensorycznego. W tym cytacie, ale i ogólnie, w nauce, podoba mi się zebranie wielu spostrzeżeń, spośród których część może być powszechnie znana, przeanalizowanie i wyciągnięcie wniosków, które potrafią zdumiewać i budzić myśli w rodzaju „dlaczego ja nie pomyślałem o tym??…”
      Ja właśnie tak pomyślałem po przeczytaniu tego fragmentu książki.

      Usuń