Strony

piątek, 24 marca 2017

Alchemia słowa


230317

Czytam książkę „Alchemia słowa” Jana Parandowskiego. Jest o pisarzach: o ich życiu i zwyczajach, o pracowniach i sposobach pracy, o powołaniach i natchnieniach. Jak przy czytaniu każdej książki tego autora, tak i tutaj mój podziw budziła erudycja i mistrzowskie opanowanie sztuki pisania, także cecha mniej wymierna, ale dla mnie urzekająca, mianowicie ciepło. Właśnie na tę wyraźną cechę stylu Parandowskiego zwróciłem uwagę przy lekturze „Wrześniowej nocy”, pierwszej czytanej jego książki.  Z wyżyn swojej wiedzy ten człowiek pochyla się nad życiem zwykłych ludzi i uśmiecha się do nich. Nasze troski i radości nabierają u niego barw i głębi, jaką dać może duża wiedza historyczna i dogłębna znajomość literatury, także obfitujące w wydarzenia życie osobiste, a za nimi rozległa perspektywa patrzenia na świat i ludzi. Czytając książki o antyku, kilkakrotnie zwróciłem uwagę na podobne cechy innych starożytników, wspomnę tutaj Stefana Srebrnego, Władysława Witwickiego i Aleksandra Krawczuka, autorów znanych i pamiętanych przeze mnie. W ich tekstach też czuje się ów spokój dystansu – jakby ślad stoicyzmu – i uśmiechniętą zadumę, pociągający związek piękna i umiłowania wiedzy, więc filozofii w najurokliwszym znaczeniu tego słowa.

Książkę czytam dopiero teraz, mimo iż znam i cenię twórczość Parandowskiego. Doprawdy, nie wiem, skąd takie moje zaniedbanie…

A może tak właśnie być powinno? Może dopiero teraz, gdy sam piszę, przyszła pora na jej przeczytanie?

Nim przejdę dalej, powinienem zaznaczyć, iż nie mam się za pisarza i nawet sam przed sobą nigdy się za niego nie miałem. Nazywam siebie osobą piszącą, co niewątpliwie jest prawdą, skoro od lat piszę niemal codziennie, nierzadko po kilka godzin. Dla mnie pisarzem jest ten, który wydał wartościowe książki, a te zostały zauważone i docenione. Nie spełniam tych warunków, więc nie jestem pisarzem, jednak pisanie jest mi bliskie. Niemal od zawsze będąc pod urokiem słów, książki czytałem od wczesnej młodości, a u progu dorosłości podjąłem pierwszą próbę napisania czegoś własnego. Tamtej powieści nie zdołałem ukończyć, ogrom pracy zaskoczył mnie i przerósł, ale też chyba nie potraktowałem tego zainteresowania poważnie, skoro odłożywszy pisanie na wiele lat, zająłem się pracą.

W tamtych latach bywało, że w ciągu dnia wypełnionego bieganiem za służbowymi sprawami, nagle zatrzymywałem się, zdumiony nigdy niesprecyzowaną zmianą w myślach czy w otoczeniu, i oszołomiony rozglądałem się wokół jak po obcym mi świecie, słysząc w głowie pytanie:

–Co ja tutaj robię??

Gdzie miałbym być i co robić – nie wiedziałem. Takie chwile miewam i teraz, jednak po doświadczeniach minionych lat, gdy w końcu rozpoznałem i zrozumiałem swoją potrzebą pisania, wiem, iż moim światem powinny być słowa.

Początkowo, w dawnych latach, ta potrzeba rzadko się pojawiała, pierwsze takie chwile na pewno były nierozpoznane lub niezauważone, jednak kolejne, z biegiem lat, stawały się głośniejsze i wyraźniejsze, w końcu ta potrzeba stała się przemożnym krzykiem. Pisać! Pisać!

 Nie wiem, jak opisać to pragnienie, skoro dotyczy czegoś odmiennego od pragnienia miłości lub wyjazdu w góry, będąc czysto duchowej i kulturowej natury. Potrzebą wyrażenia siebie? Uchwycenia czasu w tym, co niesie najwartościowszego i zatrzymania go? Zapewne także w ten sposób, ale było też poczuciem tracenia czasu, niespełnieniem, brakiem… czegoś. Któregoś dnia pisałem przez wiele godzin, a były to godziny rzadko się zdarzające – gdy palce nie nadążają za myślą. Wieczorem czułem podrażnienie opuszków palców od tysięcznych muśnięć klawiszy; odczuwanie tego stanu bardzo mi się podobało i ilekroć później miałem puste godziny nad klawiaturą, gdy pisałem i kasowałem, nie mogąc dobyć z siebie nic dobrego, tęskniłem za tamtą nadwrażliwością opuszków palców.

Wszystkie te stany razem są właśnie ową tajemniczą potrzebą pisania, i trudno byłoby mi lepiej ją opisać.

Gdy w końcu poddałem się swojemu pragnieniu i zacząłem pisać powieść, doznałem cudownych przeżyć podobnych do przeżywania pierwszej miłości. Wystarczyłoby kobiecą postać zastąpić pisanym tekstem i klawiaturą, by móc opisywać młodzieńczą miłość i pisanie tymi samymi słowami wyrażającymi nienasycenie, pragnienie bliskości i nierozstawania się.

Później też było podobnie: szaleństwo pierwszych miesięcy, gdy kipiące myśli tylko wokół niej krążyły, gdy świt kończył długi z nią wieczór, zastąpiła uspokojona radość wspólnego czasu. Teraz przeważa satysfakcja z udanych wspólnych godzin, ona gasi tęsknotę, chociaż nigdy na długo. W tym swoim nienasyceniu potrzeba pisania jest bardzo podobna do potrzeby wędrowania, a tym samym słowa i drogi mają cechę wspólną, mimo ich odmienności: jest nią narkotyczny urok.

Podobieństw między pisaniem a miłością jest więcej. Gdy skończę pisanie większego tekstu, trudno mi się z nim rozstać, więc wracam do niego, czytam po raz kolejny, poprawiam jakieś drobiazgi. Jeśli w tekście umieściłem czyjeś życie, osoby te mam skłonność traktować jak dobrych znajomych, nawet przyjaciół, jak realnie istniejących ludzi i trudno mi tak po prostu odsunąć się od nich, by zająć się nowym tekstem. Trudno także dlatego, że odczuwam wtedy pustkę, jakby nic we mnie nie zostało po przelaniu na papier; odczuwam smutek opuszczenia i końca, stany podobne do odczuwanych u kresu miłości, jednak w ostatnich latach rzadko je  miewam, ponieważ w końcu dotarło do mnie, iż dobrych powieści pisać nie potrafię, a krótsze teksty nie wiążą mnie tak silnie.

Może już wrócę do Alchemii. Czytając książkę, nie raz znajdowałem w niej opisy swoich stanów i zachowań, a nawet raz czy dwa trafiłem na miejsca, w których autor wyraża myśli, jakie i ja kiedyś zapisałem w podobny sposób. Pochlebiało mi to podobieństwo, to moje chwilowe, cząstkowe, zbliżenie się do jego poziomu. Sam fakt możliwości porównywania się zmienił mój odbiór książki: uczynił ją cenniejszą, bliższą mi, niemal osobistą. Miałem poczucie egzotyki, gdy dowiadywałem się o czymś mi obcym, lub bliskiej mi swojskości, gdy inne miejsca budziły wspomnienia podobnych przeżyć i działań.

Mój egzemplarz kupiłem używany, w twardej, płóciennej okładce z obwolutą, w dobrym stanie, za pięć złotych. Nie raz zdarzyło mi się kupić bardzo dobrą książkę za symboliczną cenę, a budzi to we mnie przeciwstawne odczucia radości i smutku. Radości nie muszę wyjaśniać, smutek z ludzkich wyborów i gustów, ze świadomości przemijania wszystkiego.

Bardzo mi się podoba tytuł książki: Alchemia słowa. Sam fakt połączenia tych dwóch wyrazów jest w moim odbiorze piękny i jednocześnie znamienny dla autora.

Magia słowa. Czar (od czarów i czarodziejstwa) słowa, ale chyba nie oddalę się zbytnio od intencji Parandowskiego, gdy napiszę o czarującym słowie w rozumieniu słowa pięknego.



Przed oddaniem głosu autorowi powiem, że miałem kłopot z wyborem cytatów, ponieważ w książce zaznaczyłem bardzo dużo miejsc, które szczególnie mnie poruszyły, zaciekawiły lub urzekły, a przecież nie mogłem przepisać tutaj dziesiątek stron Alchemii słowa. Swój wybór ograniczyłem niemal wyłącznie do myśli autora o słowach.



„Godzina twórcza nie ma nic wspólnego z tą, którą odmierzają zegary. Jest jedyna i niepowtarzalna. Nie można z niej ująć kwadransa, aby go zastąpić innym w innej porze. Jest ona szczęśliwym trafem, darem szczególnych okoliczności, łaską losu. Zakłócona lub przerwana nie powróci nigdy. Może i musi jej pracę wykonać inna godzina, lecz cokolwiek przyniesie, nigdy się nie dowiemy, cośmy z tamtą stracili.” Str. 97.



„Magiczna siła słowa tkwi w jego zdolności wywoływania obrazów. Jest ono niewidzialnym znakiem rzeczy spostrzeganych zmysłami.”



„Zamiast obrazków pojawiły się znaki – kliny, linie – i nagle przestały wyrażać pojęcia, zaczęły oddawać dźwięki – sylaby lub zgłoski.

Cóż za przewrót! Dźwięk – bezkształtny, nie mający swego miejsca w przestrzeni, niewidoczny, zaczepiony o czas krótką chwilą, zostawał oto utrwalony na wieki i mógł się wciąż na nowo odzywać, skoro z tabliczki glinianej czy karty papirusu ocuciło go czyjeś rozumiejące spojrzenie. Było to największe zdarzenie w historii kultury ludzkiej.” 138



„Słowo zdobyło ostateczną władzę nad czasem. W swoim orszaku triumfalnym wiodło ku nieznanej i zawrotnej przyszłości ludy, królów, historię, bogów, wracało życie nieboszczykom, po których nie została nawet garść prochów, zaludniło naszą pamięć imionami ludzi, o które nikt by się nie troszczył w parę lat po ich śmierci i o parę mil od ich domu, i mogło czynić takie czary, że kawałek gliny śpiewał, jakby w nim była zaklęta dusza dziewczyny, co niegdyś z tą pieśnią biegła przez łan pszenicy – pieśń, jak urwany w przelocie kwiat maku.” 138



„Pismo arabskie wygląda jak rozsypany i pokruszony tytoń, w indyjskie wchodzi się jak w gąszcz delikatnych gałązek, chińskie można wziąć za ornament, zrodzony z fantazji malarza.” 139



„Od kilkudziesięciu wieków słyszy się, jak dzwonią strzały w kołczanie szybko idącego Apollona, i widzi się ruch boga i jego chmurną twarz. Oto jest cud pisma: zatrzymać na wieki ruch, dźwięk i obraz.” 140



„Przenośnia tak weszła w krew i tkanki języka, że gdyby ją usunąć, nie można by się było porozumieć. Noga stołu, ucho dzbana, głowa cukru, rączka, ujście (czyli usta) rzeki, szyjka butelki, stopy góry – w podobnych przenośniach, których niezwykłości nikt nie odczuwa, ciało ludzkie rozdzieliło swe części między przedmioty nie zasługujące na antropomorfizację. Taka wymiana nazw dokonywa się nieustannie, wystarczy cień podobieństwa, by zespolić ze sobą rzeczy najbardziej odległe.” 161



>Czyjeż to oko pochwyciło podobieństwo między sępem i sową a pewnym stanem duszy i śmiałą parabolą przerzuciło je w przymiotniki „posępny” i „osowiały”? Czyj to śmiech zakrzepł na wieki w czasownikach „stchórzyć”, „zbaranieć”, „najeżyć się”?

Kto utrwalił niezwykłe asocjacje w wyrażeniach „kipieć z gniewu”, „cienko prząść”, „zabić w głowę klina”? Kto połączył w jedno dwa wrażenia zmysłowe, mówiąc „ostry głos” (…)? Kto zatrzymał w locie żurawia i kazał mu się pochylić nad studnią? Nigdy się o tym nie dowiemy. Zanim późniejsze nieporozumienie stworzyło wyraz „sędziwy”, brzmiał on „szedziwy” i głowę przyprószoną siwizną czynił podobną do zimowej baśni drzew okrytych szedzią. W „zgryzocie” tkwi czasownik „gryźć”, a w „trosce” – „trzaskać”. Bóg, zboże, bogaty, ubogi tworzą łańcuch metafor, wiążący niebo, ziemię i dolę człowieczą.< 161, 162



„Słowo jest potęgą. Utrwalone w piśmie, zdobywa nie dającą się obliczyć ani przewidzieć władzę nad myślą i wyobraźnią ludzi, panuje nad czasem i przestrzenią. Tylko myśl uchwycona w sieć liter żyje, działa, tworzy. Wszystko inne roznosi wiatr. Każdy postęp w rozwoju umysłu ludzkiego, wszystkie jego zdobycze narodziły się kiedyś wśród tych wątłych badylków, wschodzących na karcie papieru. Krople atramentu biegną w żyłach kultury.” 321


8 komentarzy:

  1. Czy ta nadwrażliwość opuszków palców ma coś wspólnego z natchnieniem?
    czasem mam w głowie całkiem zgrabny plan kolejnego posta, słowa przekładają się udatnie na stan mojego ducha i po napisaniu pierwszych słów rezygnuję, bo wydaje mi się, że to zwykła grafomania:-) i piszę o tych moich kwiatkach, psach, zwykłościach, i czasami dziwię się, że ktoś to czyta:-)
    Rzadko zdarza się taka dbałość o słowa, jak u Ciebie, postów nie da się, ot, tak sobie, przelecieć wzrokiem, tu trzeba wczytać się, nic nie ominąć ... u mnie to wygląda tak: wczesna kawa i lektura blogowa, a książki? najlepiej mi na Pogórzu, bez radia i tv pochłaniam teraz np. kryminał szwedzki:-) jejku, czy to jakikolwiek postęp w rozwoju umysłu? lepszy niż "współczesna literatura kobieca" naszych mnogich pisarek:-) a co tam! pozdrowię Cię, Krzysztofie, wiosennie:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, Mario, nadwrażliwość opuszków palców wzięła się z ich długotrwałego nacisku na klawisze, a naciskając je, można napisać równie dobrze coś wartościowego, jak i byle jakiego. Myślę, że podobnie jest z samym pojęciem natchnienia. Słownik języka polskiego podaje taką definicję: „stan duchowego ożywienia twórczego, dążenie do czegoś wielkiego, wzniosłego”. Nie zawiera ona, to znaczy definicja, gwarancji napisania „czegoś wielkiego”, a niechby tylko dobrego, a jedynie mówi o takiej dążności. Nie pamiętam, co pisałem, gdy pierwszy raz poczułem opuszki palców, więc nie wiem, czy udało mi się wtedy napisać coś w miarę dobrego, czy tylko poprawnego albo i gorzej. Zresztą, to samo można powiedzieć o tym duchowym ożywieniu. U jednych może owocować czymś niebanalnym, ciekawym, ładnym, u drugich pojawia się na widok półki z gorzką żołądkową, jak u pewnego mojego znajomego.
      Mario, spróbuj kiedyś napisać tak, jak pisałaś o słowach oddających stan Twojego ducha; jestem bardzo ciekawy tych słów; jeśli wyślesz je do mnie pocztą, chętnie pomogę. Trzeba jednak mieć na uwadze czasochłonność takiego pisania. Jedną stronę można pisać pół godziny, albo i kilka godzin.
      Ludzie czytają Twój blog, ponieważ w krótkich tekstach, w zwykłych słowach, potrafisz zmieścić odbicie swojego wnętrza, a jest ono ciepłe i przyjazne naturze. Właśnie prostota Twoich tekstów jest tutaj plusem, ponieważ łatwiej trafiają one do ludzi, którzy nie przeczytali w życiu tysięcy książek jak ja i nie mają filozoficznego zacięcia. Nierzadko czuję, iż moje teksty działają onieśmielająco, czytelnikom trudniej je komentować, a ja sam może wydaję się mało zrozumiałym intelektualistą, albo, co gorsza, kimś, kto takim się kreuje. U Ciebie nie ma tego, jest natomiast urok wiejskiej sielanki, nawet jeśli masz kłopoty z latawcem-namiotem lub z gigantem swojego psa.
      Kryminał lub fantasy i ja czasami czytam, właśnie dla odpoczynku, na ogół w czasie posiłków. Radia słucham tylko w czasie długich jazd samochodem, a telewizornię oglądam średnio naście godzin w roku. Tyle mi wystarczy.
      Dziękuję, Mario. Twój mąż jest szczęściarzem.

      Usuń
  2. Zastanawiam się nad pierwszymi słowami wypowiedzianymi przez człowieka. Wiem, to rodziło się bardzo długo. I było rozwijane przez kolejne pokolenia ludzi.

    W Księdze Henrykowskiej, pisanej po łacinie, znajduje się najstarsze zdanie napisane po polsku.
    Day ut ia pobrusa, a ti poziwai
    Daj, niech ja pomielę (pokręcę żarna), a ty odpoczywaj.

    Zgodzę się z Marią, Twego tekstu nie można czytać pobieżnie
    i tak dużo napisałeś, że trudno mi napisać coś nowego (ciekawego).
    Więc dla zabawy dam wiersz o słowach.

    Raz się komar z komarem przekomarzać zaczął,
    Że widział raki co się winkiem raczą.

    Cietrzew się zacietrzewił słysząc takie słowa,
    Sęp się zasępił strasznie, osowiała sowa,

    Kura dała drapaka, aż się kurzyło,
    Zając zajęczał smętnie, kurczę się skurczyło,

    Kozioł fiknął koziołka, słoń się cały słaniał,
    Baran się rozindyczył, a indyk zbaraniał.


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brawo, Janku! Dzięki za wiersz.
      W książce Parandowski pisze, że niemal bez trudu można zrozumieć najstarsze dokumenty pisane po polsku, przy czym daleko im do wieku naszego państwa, jako że przez kilka pierwszych wieków pisało się wyłącznie po łacinie, polski był językiem niepiśmiennego ludu. Wcale nie było łatwe zrozumienie cytowanego zdania; domyśliłem się znaczenia tylko pierwszego i ostatniego wyrazu. Jednak takie zmiany języka są normą, każdy ulegał, i nadal ulega, zmianom, czasami wcale nie powolnym. Nawet w tej książce, napisanej ledwie 70 lat temu, dostrzegalne są ślady tych zmian.
      Przeczytawszy ten uśmiechnięty wierszyk pomyślałem, że wyrażenie „raczyć się”, zapewne ma swe źródło w słowie rak; że ukuł je smakosz raków. Powiem, nota bene, że raz w życiu jadłem raki złapane w strumieniu. Smak wyborny, ale powszechny wtedy zwyczaj wrzucania ich żywcem do wrzątku był okropny. Zauważ, jak wielka nastąpiła przemiana w naszych ocenach moralnych w ciągu zaledwie kilku dziesiątków lat: wszak teraz potępia się takie praktyki z powodu zadawania niepotrzebnego bólu istocie żywej i ból czującej. O, byłby temat na jeden z postów!
      Wrócę jeszcze do cytowanego zdania. Czytam je raz i drugi, zwykłe zdanie, które musiało być usłyszane gdzieś w izbie, w czasie domowych codziennych zajęć. Ktoś, może mąż, widząc zmęczenie żony – na ogół one to robiły, mimo iż praca była ponad siły – nachylonej nad żarnami, wypowiedział je ani nie pomyślawszy o setkach lat przed nim, o tym, że te jego słowa będą przeczytane po upływie kilku wieków przez ich dalekiego prawnuka. Można by pomyśleć, że ten człowiek otarł się o nieśmiertelność. Nic po nim nie zostało, nic o nim nie wiemy, ale dzięki pismu znamy te kilka jego słów, z których możemy wysnuć uprawniony wniosek o jego osobowości.

      Usuń
    2. Brawo, Krzysiek!
      Księga Henrykowska powstała około 1270 roku. A przedmiotowe zdanie wypowiedział Czech Bogwał do swojej żony (Polki) gdy zobaczył jej zmęczenie.
      To zdanie, z namaszczeniem, wypowiedział mój polonista w szkole średniej. Cytowana wypowiedź w jego ustach brzmiała wtedy jak recytacja.

      Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj.

      Usuń
    3. Jednak coś wiemy o tym człowieku, i to nie z domysłów, a z zapisanych słów.
      Słowa nauczyciela musiały wywrzeć na Tobie wrażenie, skoro pamiętasz o nich do dzisiaj.
      Janku, sezon zaczęty. Dzisiaj przed świtem wyjechałem służbową scanią prosto na wschód, więc budzenie się Eos miałem przed sobą. Prąd podłączyłem, kamping uporządkowałem i pierwszy raz usiadłem do komputera w moim letnim mieszkaniu.

      Usuń
  3. Nie jesteś pisarzem? Cóż dla mnie jesteś, bo piszesz :) Kiedyś pisało się ręcznie, kreśliło, przepisywało. tak pisałam swoje pierwsze młodzieńcze wiersze i opowiadania. Problem był w tym, że gdy chciałam coś szybko zapisać, nie mogłam potem odczytać notatek, bom przecież dysgrafik. Komputer jakby ułatwił sprawę, ale i utrudnił, bo nim do niego usiądę, myśl ucieka. Czasem więc najpierw bazgrzę coś na kartce, a dopiero potem wklepuję w worda. Ciągle mam nadzieję, że kiedyś uda mi się zapisać to wszystko, co kotłuje się w głowie przez niezliczone godziny jazdy rowerem lub wędrowania bezdrożami moich gór.
    Podoba mi się sformułowanie o ciepłę u badaczy antyku. Czytam własnie "Starożytni o sobie" i... na to ciepło zwróciłam uwagę. Oto przemawia zimny kamień, a słowa nabierają znaczenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, jak w takim razie nazwać Olgę Tokarczuk?
      Więc ten, który pisze jak ta kura, co pazurem grzebie w piasku, to dysgrafik? Oj, Aniu, toś mi dała prezent, za który dziękuję Ci. Bo ja myślałem, że po prostu nauczyciele w szkole uwzięli się na mnie :-)
      A tak na poważnie powiem, że z notatkami i z uciekającymi myślami mam tak samo. Czasami wyrażenie, którego długo szukałem, samo wpadło do głowy zajętej pracą, więc powtarzam je sobie i powtarzam, a później… nie pamiętam. Albo na karteluszce napisze jeden czy dwa wyrazy uważając, że tyle wystarczy, aby później, wieczorem, naprowadzić myśl na właściwe tory; zdarza się jednak, że gdy wieczorem gapię się na te słowa, nijak nie mogę rozwinąć je w zdania wyrażające moją myśl.
      Gdy szybko napiszę coś ręcznie, bywa, że mam kłopoty z odczytaniem. Zauważyłem u siebie coś, co nazywam zatratą pamięci dłoni, która przywykła do zupełnie innych ruchów nad klawiaturą zapominając poruszać się tak, by ręcznie kreślić kształty liter.
      Cieszę się z Twojego potwierdzenia ciepła wyczuwanego w tekstach starożytników. Wydaje mi się, że dwie są przyczyny takiego ich pisania i ich osobowości: wysoka kultura osobista, dodatkowo ukształtowana przez długie i zażyłe obcowanie z myślami najlepszych umysłów starożytności. Nie bez powodu nadal się czyta Homera, Sofoklesa czy Platona, mimo iż ich twórczość liczy sporo ponad dwa tysiące lat.
      Jakie dzieła najlepszych współczesnych pisarzy będą czytane w XLV wieku?..

      Usuń