Strony

czwartek, 16 marca 2017

O skałach we mgle


120317

Skały Janowickich Garbów w Rudawach Janowickich.

 Już wyjechałem za miasto, gdy uświadomiłem sobie, iż dokumenty zostały w szufladzie biurka; wracałem, a Janek czekał dwadzieścia minut, jednak warunki jazdy były na tyle dobre, że jeszcze przed siódmą wyszliśmy na szlak. Plan trasy zastąpiliśmy chęcią poznania skał Janowickich Garbów w Rudawach, w rezultacie ledwie minęliśmy bramę, musieliśmy poradzić się mapy, w którą stronę mamy iść. Cała dzisiejsza wędrówka taka była. Bardziej przypominała nieśpieszne włóczenie się po omacku, niż zmierzanie w określonym celu.

Ranek przygnieciony był chmurami, ale nie przejąłem się tym; może z powodu wiary w prognozę synoptyków zapowiadających sporo słońca. Zamiast słońca mieliśmy mgły, chwilami bardzo gęste, a i twardy, zmrożony śnieg sypnął dwa razy. Piszę o warunkach pogodowych właściwie z przyzwyczajenia, ponieważ rzadko się zdarza, żeby chmury i mgły tak mało przeszkadzały na trasie jak dzisiaj. Owszem, do zrobienia zdjęć tak, ale też tylko wtedy; padający śnieg ledwie zarejestrowałem świadomością. Dlaczego? Właściwie nie wiem. Może po prostu dlatego, że dobrze się szło?
 Szliśmy przed siebie, później decydowaliśmy się na zawrócenie, na wejście w jakiś boczny dukt, albo na zanurzenie się w gęstwinę młodniaka mającą być najkrótszą drogą do skał widocznych między drzewami. Zarządzaliśmy przerwy na herbatę lub pogaduszkę, kręciliśmy się wokół ładniejszych miejsc, a trafiwszy na odkryty stok góry, rozsiedliśmy się na pniakach chcąc popatrzeć na Sokoliki zamykające horyzont. Czasami szliśmy wybierając kierunek na wyczucie, a gdy między drzewami pojawiały się jakieś bezimienne skały, skręcaliśmy ku nim; za nimi wyłaniały się z mgły następne skały, więc szliśmy i tam, niemal zapominając gdzie iść mamy.
Nieodpowiedzialna beztroska? Ależ nie! Te góry są niewielkie, trudno w nich zabłądzić; w najgorszym razie dotrze się do celu o godzinę później. To urok swobodnego wędrowania, także nawyk przyniesiony z moich gór, w których ani szlak, ani droga, nie ograniczają moich wyborów.

Pierwszą znalezioną grupę skał, Klapaucjusza i Decjusza, z trzech stron otacza leśna droga; tuż obok wznosi się szczyt Garbów, a za nim następne skały. Nim poszliśmy tam, poznaliśmy bieg drogi w obie strony.



Dla porządku zaznaczę, że według mapy mianem Janowickich Grabów określa się pasmo wzgórz, jednak mapa wskazuje  też najwyższe wzniesienie, bez podanej nazwy; właśnie te  nazywam tutaj szczytem Garbów.

Gdy Janek uznał, że idąc drogą na południe dotrzemy do Rozpadłej, po prostu poszliśmy przekonać się naocznie. Cóż, w końcu przyjechaliśmy połazić po rudawskich lasach dla skał. Sto metrów dalej dukt rozwidlał się na dwie identyczne odnogi: w lewo, czy w prawo? Poszliśmy w prawo, ale później i lewą odnogę zbadaliśmy. Za następnym skrzyżowaniem przekroczonym trochę na wyczucie, trochę według ukształtowania terenu, trafiliśmy na Rozpadłą. Tak nazywa się pękniętą skałę, ale wspólnie uznaliśmy, że nazwa ta powinna dotyczyć całej niemałej grupy skał wyglądających tak, jakby młoty gigantów rozłupały wielkie bloki skalne na wiele mniejszych, lecz nadal dużych skalnych złomów. W ich układzie jeszcze można wyczuć impet tamtych nieludzkich ciosów, do których wieki później przyłączył się człowiek łupiąc skalne ściany i zostawiając po sobie studnie kamieniołomów. Na dnie jednego z nich jedliśmy posiłek, a ich tradycją jest karmienie mnie przez Janka pieczonym kurczakiem. Ogryzałem kości patrząc na pionową kilkunastometrową ścianę: w połowie jej wysokości biegła ciemna krecha pęknięcia, a tam, gdzie była szersza, znalazł dla siebie miejsce mały buczek. Zauważyłem go dzięki ładnym, żywym kolorom jego liści dobrze widocznym na tle szarej ściany granitu. Kolorowa plama przyciągała wzrok i budziła myśli o uporczywości życia.

Szliśmy po omszałych kamieniach, między skałami wbitymi w zbocze, a te rozstępowały się przed nami niczym rozsuwająca się kurtyna pokazująca głębię sceny. Chyba krzyknąłem, gdy zobaczyłem wielkie konary buka. Drzewo stoi u podstawy skalnej grupy, jego rozmiary są pomnikowe, ale największe wrażenie czynią konary: masywne, liczne, stromo wznoszące się, ale nie w postaci prostych strzał, a raczej falujących ciał węży. W świerkowym lesie, pod chmurnym niebem, na tle szarych skał, ich gładka kora o odcieniu zmatowiałego ołowiu uczyniła na mnie duże wrażenie.

Później rozmawiałem z moim towarzyszem o tym widoku i naszych wrażeniach; doszliśmy do wniosku, że w słoneczny dzień widzielibyśmy innego buka, nie tego, który dzisiaj wydał się tworem z baśni. Nie tych jasnych, dziecięcych, a ciemniejszych i trudniejszych baśni dla dorosłych, w których przestraszony człowiek zmierza się z potęgą surowej przyrody widząc w niej wroga, ale później, poznawszy, nie tyle jej ulega, co w zdumieniu odkrywa piękno wyniosłe i obojętne na jego poczynania.

Drugi koniec naszej drogi łączy się z żółtym szlakiem przy Krowiarkach. 



Przechodziłem już wcześniej obok tych skał, ale ze szlaku niewiele ich widać, wydają się zwykłymi, tuzinkowymi skałami. Powinienem wtedy stanąć na mostku i zadrzeć głowę, a zobaczyłbym pionową ścianę o narożniku tak prostym, jakby był ucięty. Wdrapaliśmy się wyżej, do podstawy skał, później obeszliśmy je wchodząc na ich szczyty, a w każdym miejscu, z każdej pozycji, skały widzieliśmy inne i równie ciekawe. Na górze zielone mchy, trawy, liczne kępy jagód, drzewa – zwykły las, zdawałoby się, i tak jest, póki nie podejdzie się na jego skraj. Tam nagle, bez żadnej zmiany i ostrzeżenia, wszystko niknie wzdłuż zygzakowatej linii obrywu, za którą zionie kilkunastometrowa przepaść. Podobnie jest na krawędzi Urwiska Batorowskiego w Górach Stołowych, a niektóre formy skał – tutaj, ale także i w innych miejscach Rudaw – przypominają Głazy Krasnoludków koło Gorzeszowa.

Ze szczytu Głazów jest daleki widok, ale ten zaczeka na nasz powrót, na dzień bez mgły. Wśród niewielkich skał szczytowych zwraca uwagę pojedyncza kolumna skalna kojarząca się ze stojącym i zamyślonym człowiekiem. Nieco dalej jest kolejne wypiętrzenie ze skałkami i okazałym bukiem. 




Uwagę i wyobraźnię przyciągał kontrast widoczności: ostro zarysowane kształty buka i bliskich głazów, dalsze skały stopniowo coraz mniej wyraźne, a ostatnia ledwie zarysowana na mgielnej ścianie; blisko widoczne kolory, a na nieodległym krańcu widoczności tylko zamglone szarości. Tam właśnie stoją pierwsze duże skały z całej jej grupy. Są to Prezes, Gubernator, Zakonnik i Maczuga. Trudno przyporządkować nazwy do skał, jako że nadane zostały na zasadzie bardzo luźnych skojarzeń. Dopiero później, gdy dotarliśmy do ostatniej grupy skalnej, zobaczyliśmy maczugę, rozmiarem pasującą do Heraklesa. Mapa jak to mapa: mimo małej skali i miejsca do prawidłowego postawienia znaków, grupuje te skały w odległości stu metrów, gdy w rzeczywistości ustawione są w szeregu długością przekraczającym połowę kilometra. Swoje dołożyła mgła, no i w rezultacie całą tę skalną grzędę odkrywaliśmy na raty: spod pierwszych skał zobaczyliśmy drugie, spod drugich następne i kolejne. Miało to swój urok, wydłużając i zwielokrotniając miłe chwile zobaczenia kolejnych skał. Czasami odnosiłem wrażenie, iż skały i drzewa nie tyle dostrzegałem będąc bliżej, co raczej one materializowały się przede mną wypływając z niebytu. Szare światło i mgła odebrały skałom i ich otoczeniu kolory i łatwy urok, ten pocztówkowy, przydając surowości, powagi i tajemniczości, budząc myśli o przyrodzie jako o bycie niemal osobowym, istniejącym tylko dla siebie. 




Niemal wszędzie w tych górach są wydeptane ścieżki przy ładniejszych bądź popularniejszych skałach, a w połowie szeregu tych skał nie widać było żadnych śladów.

A może nikt nigdy nie zauważył tych skał i dopiero my je odkrywamy? – pomyślałem i powiedziałem o tym Jankowi, co było początkiem naszych fantazji i okazji do śmiechu.

Prowadząc, obszedłem podnóże jednej ze skał, ale półka kończyła się ślepo, a druga była zbyt nisko, żeby zejść do niej. Zawróciłem kierowany jedną z naczelnych zasad w górach: nie skakać! Jeden stopień w dół, drugi, półka na pół buta, drzewko, którego można się przytrzymać, a niżej gęstwina młodniaka. Przedarłem się, ale jakaś gałąź rozdrapała mi policzek do krwi. Dlaczego pchałem się w taki gąszcz? Z góry wydawało się to miejsce łatwe do przejścia… Dalej rzeczywiście było już łatwo i oto ostatnia grupa skalna, ta z maczugą. Jak kilka już razy tego dnia, zatańczyłem swój „wysoczek”, taniec oczarowania spontanicznie wykonany po raz pierwszy na szczycie Wysoczki w Górach Kaczawskich. Jego kroki są łatwe: po prostu człowiek kręci się w kółko nie wiedząc gdzie patrzeć, bo wszędzie jest ładnie i wszystko chciałby zobaczyć. Muzyka do tego tańca nie jest potrzebna, oczy szeroko otwarte owszem. Zamiast dłoni partnerki, można trzymać aparat, ale nie jest to konieczne.

Z ociąganiem, bez pośpiechu, wracaliśmy, jednak nie po śladach. Ponieważ po zachodnich zboczach Garbów wałęsali się niedawno faceci z warczącymi piłami, na sporej połaci nie ma drzew, ale są pniaki mogące pełnić rolę stołków, jest i dal z widokiem na Sokoliki. Bliżej, na stoku, ostały się nieliczne świerki. Rosnąc w gęstym lesie pozbyły się dolnych gałęzi, i teraz, nagle osamotnione, już niepotrzebnie tak wysokie, przyciągały wzrok swoją wyrazistością na tle zamglonych lasów w oddali i oryginalnymi kształtami. Widok warty kontemplacji i kubka herbaty z sokiem malinowym.






Przedłużyliśmy powrót idąc okrężną drogą, a i do niej dodawaliśmy zwiady na boki – po prostu szkoda było wracać.

Ponieważ do zmierzchu brakowało godziny, a odległość była niewielka, przeciąłem szosę numer trzy i boczną drogą pojechałem do Komarna, chcąc pokazać Jankowi miejsce na dom z najładniejszym widokiem w Górach Kaczawskich. Po drodze pokazałem zbocze Dudziarza z laskiem różanym, największym takim laskiem w moich górach; wjechałem też w wąziutką uliczkę wioski dla zobaczenia pięknie zadrzewionej działki z domem ukrytym w zieleni, a na koniec zaparkowałem tam, gdzie z okien domu widać byłoby sporą część Gór Kaczawskich, niemal całe Rudawy i wielką, od końca do końca widoczną, ścianę Karkonoszy. Dzisiaj nie widzieliśmy jej, ukrytej za mgłą, ale mam nadzieję, iż mój towarzysz potrafił ją sobie wyobrazić i miejsce się spodobało.

Z definicji nie może być gór ładniejszych niż najładniejsze Góry Kaczawskie, ale jasne lasy rudawskie i ich niepoliczone skały lokuję niewiele za moimi górami. Będę tam jeździć.

Z Jankiem rozstałem się na siedem miesięcy, więc dopiero jesienią zaproponuję mu ciąg dalszy naszych rudawskich peregrynacji.







9 komentarzy:

  1. Jakiś wyjątkowy to był dzień. Wszystko, za sprawą mgły, w tym lesie było dla nas tajemnicą. Krzysztof, świetnie opisałeś klimat tamtego dnia.
    Chwilo trwaj...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chwile minęły, ale pamiętać o nich będziemy i w ten sposób będą trwać :-)
      Dobrze, że nie zaciągnąłem Cię w Góry Kaczawskie, bo wiele nie zobaczylibyśmy, a Rudawskim skałom mgła nie zaszkodziła.
      Jeszcze dzisiaj uśmiecham się na wspomnienie tego mojego bajdurzenia o tablicach pamiątkowych…

      Usuń
    2. Tablice pamiątkowe... pamiętam, pamiętam.
      Dobre to było bajdurzenie.

      Usuń
  2. Piękne te nasze góry! Nie trzeba jechać do "Skalnego Miasta" by naoglądać się ciekawych skał. Mgła sprawia, że świat widzimy zupełnie inaczej.Taki własnie fragmentaryczny, poszatkowany.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piękne są, to prawda, Aniu.
      Kiedyś kupiłem album ze zdjęciami gór z różnych stron świata. Zdjęcia pięknych miejsc, wszystkie chciałoby się zobaczyć, ale gdzie mi do Gór Skalistych. Właśnie o nich pomyślałem, gdy zobaczyłem to zdjęcie. Świt albo zachód, wspaniałe kolory i dwoje ludzi na dziwnych, trochę niesamowitych skałach. Zdjęcie było na całą stronę, podpis na drugiej. Przewróciłem kartkę, przeczytałem i doznałem zdumienia: nasze Góry Stołowe!
      Taki był początek mojej z nimi przygody.
      W Skalnym Mieście nie byłem, ale wybiorę się tam.

      Usuń
    2. My wiele lat temu wybraliśmy się z naszymi małymi wówczas dziećmi do miasta Rumcajsa- Jiczyna. Tam znajdują się Příhrazské skály- skalne miasto na miarę spaceru z dziećmi - o tyle ciekawe, że mniej tłoczne od popularnych Teplickich Skał, a wrażeń mnóstwo!

      Usuń
    3. Nie byłem i tam. Szczerze mówiąc niemal zupełnie nie znam świata poza niektórymi rejonami Polski.
      Anno, tak bardzo mam mało czasu, a tyle jest do zobaczenia!

      Usuń
  3. Nie lubię zawracać z drogi, jak coś zapomnimy ... no chyba, że to dokumenty:-) natura tworzy gotowe obrazy, że serce zamiera z zachwytu, a które człowiek czasami usiłuje naśladować choćby w ogrodzie, malować na płótnie czy robić zdjęcia, żeby wrócić kiedyś do nich; najwięcej zostaje chyba w pamięci, bo i ten zachwyt, i podziw, i obraz pod powiekami, eh! choć i pamięć bywa ulotna;
    niesamowite skały, jestem pod wrażeniem, mgła tylko przydaje im baśniowej tajemniczości; niektóre wyglądają jak obrobione ręką człowieka, takie równiutkie; smutne to ostatnie zdanie, " na 7 miesięcy", miej tylko nadzieję, Krzysztofie, że szybko miną i znowu wrócisz na szlaki, z Janem oczywiście:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mario, czas pędzi obłędnie. Wszak ledwie miesiąc temu pisałem o swoich wrażeniach z przeprowadzki do pokoju w budynku i o pierwszym wyjeździe w góry, a już jest wiosna, pierwszy jej dzień. Już za tydzień odpalę scanię i ruszę w Polskę z karuzelami.
      Co prawda w najbliższą niedzielę jeszcze pojadę w góry, ostatni raz, by pożegnać wędrówki; chciałem być sam tego dnia, co Janek rozumie.
      Mam nadzieję na urwanie się w maju lub w czerwcu na jeden dzień, albo chociaż na popołudnie, w góry, ale te plany patykiem są pisane na wodzie.
      Najlepsze zdjęcia, najwartościowsze, bo niosące największy ładunek wrażeń i wspomnień, robimy naszym własnym aparatem, z którym nie równać się żadnym lustrzankom – tak, to prawda. Przekonałem się też, że opisanie dnia w górach bardzo korzystnie wpływa na pamięć o jego ulotnych chwilach. Dla mnie słowa mają więcej zdolności przywoływania minionych chwil niż zdjęcia.
      Zgodzę się z Tobą i w tym, że zamglone lasy i skały czynią większe wrażenie niż w pełnym słońcu.

      Usuń