Strony

czwartek, 9 marca 2017

Skowronki, dal i głębia, czyli o matematyce na szlaku


050317

Mysłów, wokół Osełki, skały na Lubrzy, Przełęcz Rochowicka, wokół Lisianki, wzgórza między Starymi i Nowymi Rochowicami, Zbójecki Kamień, Głogowiec, stokami Bukowinki i Żeleźniaka do Radzimowic, Mysłów.




Myślałem o skałach w lasach Rudaw, ale że prognozowano ładną pogodę, ułożyłem sporą pętlę po otwartych przestrzeniach Gór Kaczawskich. Niemal całą znałem, ale w tych górach już nie znajdę całodniowej nowej trasy. Siedząc nad mapą, plan wypełniał mi się szczegółami trasy, a każdy budził ciepło wspomnieniem: na zboczu Owczarka odwiedzę brzozę pilnowaną przez kilka świerków, w lasach Lubrzy sprawdzę, czy pamiętam drogę do tej ładnej, wysokiej skały ukrytej przed ludźmi, a gdy już tam będę, pójdę w stronę Grodzika, na polanę z cudnym widokiem. Oczywiście dróżka pod Rochowicami, ta, która wybiega spomiędzy drzew na otwarte przestrzenie i pędzi ku sąsiednim wzgórzom, a że na jednym z nich rośnie grubaśny głóg, a niewiele dalej tryska źródełko Polnego Strumienia, pójdę i tam.

Snułem plany przypominające układanie listy odwiedzanych przyjaciół.

Powrót był możliwy dłuższą lub krótszą trasą – w zależności od czasu – a to ważne na długich trasach, żeby nie pędzić w drodze powrotnej.

Czasu miałem coraz mniej, mimo coraz dłuższego dnia. Jeszcze trzy wyjazdy. Tylko trzy – i swojego opla zmienię na firmową ciężarówkę, kończąc wyjazdy w góry na całe półrocze. Dzisiaj kilka razy zbaczałem gdzieś chcąc zobaczyć wspomniane miejsce, pchany natrętną myślą o nieznanym czasie przyszłym.



Samochód zostawiłem w Mysłowie, na zwykłym miejscu, i już kwadrans przed siódmą byłem na przełęczy: w dole wioska, na wprost wysoki masyw Lubrzy, po sąsiedzku ładniutka Osełka, za mną wiele innych gór. 




Niebo było zachmurzone, nie widziałem Eos, ale było ciepło, a powietrze przejrzyste. Z wielu miejsc na szlaku widziałem dalekie szczyty Gór Kamiennych i Wałbrzyskich, ale jedynie obłego kształtu Chełmca pod Wałbrzychem byłem pewny. Widziałem Góry Sowie i samotną Ślężę. Na Wielkiej Sowie, górze odległej o ponad 40 kilometrów, widziałem wieżę widokową; albo tak mi się wydawało... Już po powrocie, chcąc nad mapą upewnić się w swojej identyfikacji paru szczytów, nabrałem jedynie podejrzeń. Chełmca nie pomylę z inną górą, ale mapa kazała mi poprzestawiać inne szczyty. Nic to, ważne, że wzrok leciał daleko.

W czasie typowej mojej wędrówki rzadko robię przerwy, jeszcze rzadziej usiądę, a to z powodu zimna i błota; natomiast dzisiaj, w ciepły i suchy dzień, smakowałem wędrówki z częstym przysiadywaniem na miedzach i patrzeniem w dal.

W pobliżu wioski obejrzałem mury kamiennego wiatraka, którego jakimś cudem nie widziałem do tej pory. A może była to wieża czarnoksiężnika? Raczej tak, bo co to za wiatrak bez skrzydeł? 



Skały w lasach Lubrzy znalazłem bez problemu. Leśna dróżka biegnąca zboczem góry przy tej wyższej skale jest urocza; ilekroć tam jestem, idę nią, wracam, oglądam się, staję i patrzę, niezmiennie zauroczony. Nieco dalej inna dróżka wyprowadza na kraniec jęzora łąk wrzynających się w lasy. To magiczne miejsce nagłego otwarcia dalekiego widoku i powitania dali. Jedno z ładniejszych miejsc w tych górach, jedno z moich miejsc.




Schodząc, zaplatałem się, ale szybko ustaliłem właściwy kierunek, i jak kilka godzin później, na innej górze, poszedłem na przełaj, w dół między świerkami lasem czystym i widnym. Zmierzałem ku Przełęczy Rochowickiej, a mijając wioskę, widziałem kilka drzew, które zatrzymały mnie. Oto lipa i wierzba: rosną po przeciwnych stronach strumyka, tuż obok siebie; na wysokości piersi dwa grube ramiona wierzby obejmują kibić pochyłej lipy, wspierając ją, a ta nie broni się, wtulona w masywne konary sąsiadki. Nieco dalej, przy tej samej wiejskiej uliczce, rośnie większa lipa, stara i wypróchniała; w wielkiej dziupli widać… nie wiem co widać. Jakby kilka nowych drzew wyrosło w starym. A raczej jakby stare drzewo, czując niepewność swojego podparcia, młodymi konarami wzmocniło swój stary pień. Nie są to odrosty mające swoje gałęzie i liście, a filary podpierające pień od wewnątrz. Nigdy nie widziałem takiej drzewnej konstrukcji.




Za przełęczą spotkałem emerytowanego nauczyciela, rozmawialiśmy dłuższą chwilę znajdując wspólne tematy, i tylko czas nie pozwolił mi kontynuować miłej rozmowy.

Między dwoma wioskami noszącymi miano Rochowic, na długich, łagodnych stokach opadających w dolinę, ku wiosce, falują łąki zdobne niewielkimi zagajnikami i kępami krzewów. Tu i tam zbocza przedziela dolinka ze strumieniem na dnie, jakaś niezdecydowana droga sunie zakolami po stokach, w kilku miejscach łąki pęcznieją niewielkimi wzgórkami. 






Na jednym sterczą przedwieczne skały, na innych rosną róże. W takim miejscu, w pobliżu różanych krzewów, w otoczeniu szpaleru czarnego bzu, rośnie największy głóg, jaki widziałem w tych górach; właśnie o nim wspominałem wcześniej, chcąc popatrzeć na niego. Ma postać drzewa z jednym pniem o średnicy przynajmniej pół metra, który na wysokości kolan rozgałęzia się, a wyżej jego konary tworzą niesamowity gąszcz wygiętych i splątanych gałęzi. Musiałem zdjąć plecak i dosłownie przedzierać się przez mur bzu, żeby zrobić zdjęcia.


 Niewiele dalej ma źródło strumyk nazwany przeze mnie Polnym Strumykiem; jego też odwiedziłem. Na brzegu dużego pola, przy różanym krzewie, w niewielkim zagłębieniu leży kamień, a spod niego wypływa woda. Strumyk jest szerokości dłoni, a pięć metrów dalej wpada do innej strugi. Kto wie, może należy mu się tytuł najkrótszego strumienia kaczawskiego? Dla mnie jest jednym z najładniejszych. Siedząc przy nim słuchałem skowronków, a i widziałem te drobiny-ptaszyny zwiastujące wiosnę. Chciałbym kiedyś usiąść przy tym źródle w porze kwitnienia róż; chciałbym zobaczyć te stoki wokół zielonymi, w kwiatach i w zapachach; chciałbym posłuchać szmeru źdźbeł traw i buczenia pszczół. Chciałbym poznać letnie Góry Kaczawskie.



W okolice Lisianki i na wzgórza między Rochowicami wrócę, mimo iż byłem tam już parokrotnie.

Strumień wyznaczał najdalszy punkt mojej trasy, więc nieśpiesznie wracałem.

Zatrzymałem się pod wielką wieżą kratową z antenami GSM, i z przyjemnością technika patrzyłem na wielostopniowe usztywnienia konstrukcji: długa belka wspierająca główne ramiona wieży podparta była w połowie długości dwiema mniejszymi, a te wzmocnione kolejnymi, jeszcze mniejszymi beleczkami.

Chodziłem między skałami Zbójeckiego Kamienia słuchając wrażenia budzonego we mnie widokiem takich miejsc. Wiele już razy pisałem o niepokojącym kształcie skał, ale dopiero dzisiaj uświadomiłem sobie, dlaczego odczuwam niepokój. Otóż w tych skałach nie ma żadnego ładu, żadnej prawidłowości ani przewidywalności. Ich kształty są zmaterializowanym chaosem, dodatkowo wspomaganym połamanymi i próchniejącymi resztkami drzew. Na jednej ze skał wyrasta wielopienna lipa. Właśnie patrząc na jej osiem czy dziesięć pni, czując w sobie odmianę wrażenia, zrozumiałem, że patrzę na jedyny przewidywalny i swojski, nie poddający się chaosowi, element otoczenia.


Miło jest wejść w las i wiedzieć, co czeka mnie za zakrętem, wiedzieć, gdzie skręcić, by wyjść u celu. W najwęższym miejscu przeszedłem las idąc w stronę Głogowca. Pole za lasem pamiętam z innej mojej wędrówki, gdy w błocie topiłem buty; dzisiaj szło się dobrze, ziemia była twarda i sucha.

Na szczycie tej góry rozejrzałem się za głogami, no bo skoro byłem na Głogowcu… Nie ma ich tam wiele, ale jeden ze znalezionych jest dużym okazem. Stojąc tam, jest się jakby w innych górach: las, przez który przechodziłem, rośnie na grzbiecie zasłaniającym te wszystkie góry i pagórki, którymi chodziłem wcześniej, a wokół widzi się inne szczyty kaczawskie – niewidoczne stamtąd.

Już na tej górze wiedziałem, że wracać mogę dłuższą drogą, przez Żeleźniak, a skoro tamtędy, to odwiedzając szyb Luis, pozostałość starej kopalni miedzi.
 Byłem tam kiedyś i chcąc zmierzyć głębokość, szukałem kamienia. Nie znalazłem, wszystkie leżące w pobliżu okruszynki skalne już zostały wrzucone do szybu, więc teraz, nauczony doświadczeniem, zabrałem ze sobą kawałek Głogowca. Szyb jest przy szlaku, a ten biegnie podnóżem góry, jednak idąc w tamtą stronę, odruchowo poszedłem górną drogą, w stronę widokowej dróżki, którą niedawno zmasakrowano spychaczami. 


Chyba po raz pierwszy nie padał deszcz, gdy tam byłem, a na dowód tej wyjątkowej łaskawości aury zrobiłem kilka zdjęć. Zajrzałem w głąb doliny, a leży ona ponad 100 metrów niżej, to sporo jak na standardy kaczawskie, zagapiłem się w dal, chyba po raz pierwszy widzianą w tym deszczowym miejscu, i zawróciłem.

Dla mnie naturalne już jest chodzenie po Górach Kaczawskich bezdrożami – ot, po prostu idę tam, gdzie chcę. Normalne. Jednak czasami uświadamiam sobie ten fakt jako oznakę swojej zażyłości z tymi górami, ich swojskości i mojej swobody – jakbym był u siebie. Wróciłem z widokowego miejsca do duktu, przeciąłem go i poszedłem w dół stromego zbocza porośniętego świerkowym borem wiedząc, że niespodzianek po drodze nie będzie, a w dole trafię na niebieski szlak i szyb. Taka swoboda wędrowania sprawia mi przyjemność.

Szyb jest czarną dziurą w ziemi przykrytą masywną kratą ze stalowych prętów, a na sąsiednim drzewie wisi tablica z napisem „Wstęp wzbroniony”. 



Ilekroć widzę to okropne słowo, zastanawiam się, dlaczego powszechnie używane jest w takich oficjalnych zakazach – i tylko tam. Dlaczego nie „Wstęp zabroniony”? Tamto słowo pasuje mi tylko w jednej sytuacji: gdy wzbrania się kobieta. Przed aktem, na przykład. Aktem fotograficznym, oczywiście.

Jeśli już o słowach, napiszę o dziwnym zwyczaju pisania potworka na etykietach. Brzmi na ogół jakoś tak: data przydatności do spożycia – patrz na zgrzewie. Dlaczego nie normalnie, po polsku?: data przydatności do spożycia podana jest na zgrzewie.

Nad kratą uświadomiłem sobie, że nie mam zegarka z sekundnikiem. Trudno, pomiar będzie mniej dokładny: puściłem kamień i odliczałem sekundy wypowiadając liczbę 121. Wyszło mi, że lot kamienia trwał niecałe cztery sekundy. Teraz wzór. Gmerałem w pamięci i… zapomniałem. A przecież kiedyś pamiętałem! Stałem na tą dziurą w ziemi próbując wyprowadzić go, ale nie wiedziałem, jak skrócić kwadrat czasu. Chodzi o przyśpieszenie ziemskie, a te podawane jest w metrach na sekundę do kwadratu. Mam otrzymać metry, więc jakoś trzeba mi zgubić te kwadratowe sekundy, no i… nie potrafiłem. Dopiero wieczorem, przy komputerze, widząc wzór, puknąłem się w czoło: takie proste! Połowa iloczynu przyśpieszenia i kwadratu czasu lotu da drogę, czyli głębokość szybu, a te kwadraty same się zredukują, będąc w liczniku i w mianowniku. Kalkulator wyświetlił mi 70 metrów, pomiar mało dokładny, ale przecież nie o wynik chodziło, a o zabawę. Byłem z siebie zadowolony, zwłaszcza wspominając ten kamień, który niosłem w kieszeni parę kilometrów.

Pod wsią zobaczyłem stado koni, a po chwili zaskakującą scenkę: podjechał samochód, wyskoczył z niego chłopak i z wyciągniętą ręką szedł do jednego z koni.

– Nie do niego! – krzyknął kierowca – Idź do niej. – pokazał palcem – Za nią pójdą!

Konie, jak się później dowiedziałem, poszły sobie na daleki spacer korzystając z uszkodzonego ogrodzenia. Chłopak niósł cukier, a kobyła okazała się być łakomczuchą. Sprowadził ją na drogę i poszedł z nią; pozostałe konie po dłuższej chwili ruszyły za nimi kłusem.

Piękny jest widok tabunu pędzących koni. Zdaje się, że to Anglicy wyróżnili te trzy przykłady piękna: kobieta w tańcu, łódź pod żaglami, koń w biegu. Zgadzam się z nimi, chociaż wolałbym listę rozszerzyć.

Uznałem, że zdążę jeszcze odnaleźć Arnolda, nieznany mi drugi szyb ukryty w lesie po drugiej stronie wsi Radzimowice. 


Szedłem wypatrując między drzewami, na stromym tam stoku, czegoś równego, zbudowanego. Zobaczywszy ślady betonowego basenu, zszedłem tam, a wtedy jeszcze niżej zobaczyłem kratę przykrywającą szyb. Obok biegła droga robiąca tam zakole; mogłem sobie darować karkołomne zejście po zboczu i wygodnie dojść drogą.

Nie wracałem już do wioski, skręciłem w stronę bezimiennego wzgórza, na którym stoi maszt z polską flagą. Widok z niego zasługuje na wielkie słoneczko.

Dzień się kończył. Nad Miłkiem, w szczelinie między granatowymi chmurami, widać było kolory zachodzącego słońca.

Szaro już było, gdy zszedłem do wioski. Zegar w samochodzie pokazywał godzinę 18.

Dobrze wykorzystałem dzień – pomyślałem. Od świtu do zmierzchu.


15 komentarzy:

  1. Czas... jeszcze trochę i nadam mu inny wymiar. A póki co z przyjemnością wirtualnie wędrowałam z Tobą.Piszesz o matematycznej zabawie. Też lubię mieć czystą przyjemność z posiadania wiedzy i coraz bardziej gniecie mnie i boli, że moi uczniowie nie mają takiej zwykłej chęci do posiadania wiedzy. Jakiejkolwiek. Nie rozumieją, że można się czegoś nauczyć ot tak. Bez przyczyny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Inny wymiar czasu? Piszesz tak, jakbyś na emeryturę się wybierała, a wszak (prawie) smarkula z Ciebie, więc jakże to tak?
      Anno, ja też ze zdumieniem i niepokojem, a bywa, że i ze zgorszeniem, patrzę na brak zainteresowania wiedzą u dzieci, ale i dorosłych też. Powszechnie winą obarcza się telewizornię i komputery, ale dwie główne przyczyny tkwią w domu i w szkole. Dzieci nie widzą zainteresowania wiedzą rodziców, a wiadomo, że pod ich wpływem kształtuje się osobowość dzieci. Szkolne programy są kiepskie; mam nadzieję, iż przyznasz mi rację. Uczą wiedzy encyklopedycznej, nudnej i w nudnej formie, nie uczą ciekawości. Nauczyciel na „przerobić” program, a nie ukształtować młodego człowieka; na to nie ma czasu. Czyż nie tak, Anno?
      W związku z matematyką opowiem historyjkę z pracy. Była kiedyś potrzeba odcięcia z wielkiego żelaznego wałka odcinka o wadze 100 kg. Pomagając kolegom, policzyłem, jakiej ma być długości. Ucięli, a później zabrali wałek na wagę, nie bardzo wierząc w wyliczenia.
      Swoją drogą wykonanie takiego obliczenia powinno być banalne dla warsztatowca, skoro objętość walców uczona jest w podstawówce, ale nie jest. Fakt, to wiedza czysto techniczna, ale niewiedza dotyczy wszystkich dziedzin.

      Usuń
    2. Ostatnio często dyskutuję o podstawach programowych i programach. Te które są (jeszcze) pozwalały nauczycielowi na pewną swobodę, te nowe całkiem go ograniczą. To jest powód dla którego piszę o zmianie czasu. W nowej szkole nie widzę dla siebie miejsca. Mnie nie da się wcisnąć w ramy programu. Na nudnych lekcjach dzieci nie będą się chciały uczyć.One muszą wiedzieć, w jakim celu się uczą. Czy ta konkretna wiedza lub umiejętność będzie im przydatna.

      Usuń
    3. Muszą wiedzieć, to prawda, jednak ja poszedłbym o krok dalej, chociaż nie mam pojęcia, jak w praktyce miałby być wykonany, i powiedział, iż szkołę należy uznać za miejsce budzenia ciekawości. Gdy ta będzie, chęć nauki tego czy tamtego pojawi się sama. Nie wbijałbym do głowy dzieciom równań i dat, bo i tak zapomną, w czym niechęć bardzo im pomoże.
      Wziąłbym uczniów nad szyb Luis i założyłbym się z nimi, że mając kamień i stoper, zmierzę jego głębokość. Zamiast wbijać do głowy informacje o zwrotnikach i nachyleniu planety do orbity, opowiedziałbym o cudzie jednoczesnego istnienia na Ziemi każdej pory doby i o słońcu, które zapomina schować się wieczorem pod horyzont.
      Nie wątpię, że niektórzy nauczyciele tak czynią, ale robią to z własnej inicjatywy i nie realizują w ten sposób programu, którego w ogóle nie powinno być w szkole podstawowej.
      Ciekawy jestem co Ty, nauczycielka, sądzisz o tych moich pomysłach. Wiem, że nie miejsce na długie dyskusje, więc proszę Cię tylko o parę słów opinii.

      Usuń
    4. Właśnie tak to powinno wyglądać. Pewnego roku razem z klasą opisaliśmy wszystkie mosty w mieście-20 znaleźliśmy. Dzieci nauczyły się czytać mapę, rozróżniać mosty i wiadukty, poznały historię miasta. Tak mimochodem. To się nazywa pracować metodą projektu.

      Usuń
    5. O, fajne! Tylko co te urzędasy z ministerstwa miałyby oceniać? Co liczyć i zatwierdzać? Miny zadowolonych i zaciekawionych dzieciaków? Za trudne dla nich, za trudne. Lepiej wypunktować program i sprawdzać, czy przy każdej pozycji jest postawiony ptaszek.

      Usuń
  2. Właśnie otworzyłam drzwi do ogrodu, jakież tam zaśpiewy ptasie, jak kosy pogwizdują swoje trele, to nie taka cisza jak zimą:-) i już świta. Grupa 5 zdjęć znad Rochowic to jak nasze Pogórze, bardzo podobne ujęcia robiłam w stronę Gór Sanocko-Turczańskich; eh! do głowy by mi nie przyszło, żeby tak precyzyjnie wyliczać sobie głębokość szybu, może znalazłabym w sobie trochę odwagi, żeby rzucić okiem w czeluść kraty, takie miejsca mnie przerażają, bo już widzę te stworzenia, które nieopatrznie tam wpadły, a jeszcze wcześniej, zanim okratowano, brrr! oryginalne okazy drzew, splecione, wsparte ... żeby tylko w szale piłowania kraju nie przyszedł komuś do głowy głupi pomysł; bardzo ciekawa wieża, może dla złoczyńców:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wstałaś o piątej?? Całkiem jak moja żona, która w niedzielę wstaje bladym świtem.
      Podobieństwo jest, oczywiście. Widzę je na Twoich zdjęciach, dlatego nie raz myślałem, że gdy już wrócę na Lubelszczyznę, wybiorę się w Twoje strony. Na początku pewnie dla gaszenia tęsknoty za Górami Kaczawskimi, później już dla samego Pogórza Marii. Że nie ma takiego? Dla mnie będzie :-)
      Głębokości obu szybów znałem z informacji znalezionych w encyklopedii moich gór, a ten pomiar był zabawą. Nie, nie tylko zabawą. Widzisz, Mario, byłem i jestem pod wrażeniem umiejętności abstrakcyjnego myślenia ludzi. Dochodzenia do prawd, do których, zdawałoby się, dojść nie można wcale lub z wielkimi trudami. Tutaj smakowałem właśnie tego rodzaju ludzkie umiejętności. No bo w pierwszej chwili myślenia, czyż nie wydaje Ci się dziwne, że stojąc nad tak głęboką studnią, można policzyć jej głębokość mając sekundnik i kamień?
      A znasz historię pierwszego dokładnego pomiaru obwodu Ziemi? Wykonał go pewien Grek wykorzystując różnice długości cieni rzucanych przez patyki wbite w ziemię. Ilekroć o tym pomyślę (tutaj nie podaję podstawy matematycznej, całej teorii, ale i one są proste – jak te patyki), doznaję zdumienia i oszołomienia.
      Liczył się tutaj pomysł, w którym objawia się ludzki geniusz.
      Mario, jestem facetem, a o mężczyznach mówi się, że nie są bojaźliwi. Otóż krata nad szybem jest bardzo, bardzo masywna, a na stalowych konstrukcjach znam się nie gorzej, niż na Górach Kaczawskich. Ta wiedza nic mi nie pomogła, i tak odczuwałem strach nachylając się nad szybem. Chyba nie potrafiłbym być górnikiem.
      Może zajrzy tutaj znawca drzew i powie nam, co widziałem? Teraz myślę, że drzewo po prostu się podparło i już.

      Usuń
  3. Niesamowite sa te dwa splecione drzewa, piekne tereny i chcialoby sie te trase zobaczyc w zieleni, okwiecona, moze ja powtorzysz. Ile ciekawostek po drodze, ale trzeba umiec patrzec i Ty jestes chyba w tym mistrzem! LAdna ta zabudowa na ostatnim zdjeciu no i wieza bardzo malownicza!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi czytać tutaj Twoje słowa, Grażyno.
      Na ostatnim zdjęciu jest fragment ryneczku Radzimowic, wioski wyjątkowej pod wieloma względami. Kiedyś była dużą, górniczą osadą, teraz jest tam 6 czy 7 zamieszkałych domów, a zamożnych oryginałów jest tam chyba powyżej średniej krajowej. Wioska jest wysoko w górach, na końcu szutrowej drogi, w zimie nie dojedzie się tam bez łańcuchów lub 4WD. Cisza wokół i piękne widoki.
      Wieża bardzo ładnie wyglądała w środku, co nieco widać tego uroku na zdjęciu, a zgodnie z informacją podaną na mapie, był to wiatrak. Aż się wierzyć nie chce w tak prozaiczny cel postawienia tej budowli, prawda?
      Wiele razy myślałem o zobaczeniu tych wszystkich miejsc w lecie. Może kiedyś, gdy będę na emeryturze.
      Ja mistrzem w patrzeniu? Ja jestem gapą nad gapami!

      Usuń
  4. Będąc dziecięciem światła wzniosła się jutrzenka o palcach różanych...
    O Radzimowicach mówią, że to wieś leżąca na dachu Gór Kaczawskich. Nawet gdyby nie było podpisu pod zdjęciem, poznałbym ten ryneczek (plecak i kijki również) z daleka.

    Krzysiek, fajne są zdjęcia, a te z pierwszym planem kapitalnie oddają dal rozciągającą się za nimi
    (z wiatrakiem i świerczkiem).
    Oj, oj, Krzysiek. Przeszedłeś ładny kawałek drogi.
    No, no...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My obaj wiemy, Janku, że kto raz był na ryneczku Radzimowic, będzie go pamiętać i szybko rozpozna na fotografiach.
      Zdjęcia staram się robić z czymś na pierwszym planie, bo zauważyłem to, o czym piszesz: lepiej wtedy widać dal. Nawet bez intencji uwydatnienia dali, czasami specjalnie tak staję, żeby w kadrze mieć na przykład gałęzie drzewa. Nie wiem dlaczego, po prostu podobają mi się takie zdjęcia. W niedzielę mało było chwil w pełni słonecznych, a wiesz, jak działa mój aparat – on musi mieć dobre oświetlenie.
      Czyje to słowa, Janku, zamieszczasz na początku? Oczywiście Homer pisał o różanych palcach Eos, ale nie pamiętam, czy pisał o niej jako o dziecięciu światła…
      Zdjęcie ze świerkami robiłem na jednym z tych uroczych miejsc widokowych. Te pamiętam z powodu oczarowania, jakiego doznałem będąc tam po raz pierwszy. Schodziłem nieznanym mi duktem, wokół gęsty las świerkowy, horyzont o parę kroków, a tu nagle, w jednej chwili, bez zapowiedzi, zobaczyłem to, co wiele już razy starałem się pokazać na fotografiach: Dal.
      Popatrz, ile tam szczytów: Połom, Skopiec, Baraniec, Miłek, w oddali niebieści się Okole, a za szczytowymi gałązkami świerku schował się Ziemski Kopczyk – by wymienić tylko te większe szczyty. Oczywiście i Osełka: tuż za domami Mysłowa wznosi się jej południowy stok. Na budynkami widać spory zagajnik na zboczu tej góry, a na prawo od niego zakole łąki pnącej się w górę po stoku – tamtędy szliśmy.
      Kiedyś musimy pójść obaj na zbocze Grodzika. Zachwycisz się nagłą przemianą i pojawiającym się widokiem.

      Usuń
    2. Dal....
      Oooo...jeny...jak to pięknie napisałeś..
      dal i jeszcze raz... dal...
      Kto jej nie widział, niech żałuje.
      Ale nic straconego, każdy kto bardzo jej pragnie, może ją zobaczyć...

      Usuń
    3. Będąc dziecięciem światła wzniosła się jutrzenka o palcach różanych...
      Uwiodły mnie te słowa, a usłyszałem je w bardzo starym, romantycznym filmie...

      Usuń
    4. Rozumiem. Ja też mam swoje słowa, które wiele lat temu rzekły mnie i do których wracam. Są z Iliady:
      „W szacie o barwie szafranu spłynęła Eos na ziemię”
      Tam o palcach, tutaj o szacie, ale zdaje się, że i Homer nie był zdecydowany, czy jej ubranie było w kolorze świtu, czy palce. Pamiętam, że Milton w swoim pięknym dziele „Raj utracony” też pisał raz tak, raz tak, ale w sumie nie jest to ważne. Ważny urok słów, wdzięk postaci bogini i piękno świtu.

      Usuń