220917
Od
jutra dzień będzie krótszy od nocy, mijają właśnie ostatnie minuty lata. Nie
rozpieszczało nas, ale przecież razem z nim mija cud długich dni, chodzenie w
krótkich portkach, widok jaskółek. Niemal dwa tygodnie temu patrzyłem na niebo
pełne ekspresyjnego wirowania tych pięknych ptaków. Było ich więcej niż widuje
się w pełni lata czy wiosny, latały inaczej, szybciej, jakby chciały w
najkrótszym czasie złowić najwięcej owadów. Patrzyłem na nie ze zwykłą
przyjemnością, ich widok nieodmiennie wypogadza mojego ducha, ale też patrzyłem
z odrobiną smutku, ponieważ wiedziałem, że one zebrały się w większą gromadę
szykując się do dalekiego lotu.
Pełnia
lata mija wraz z ich odlotem. Zostają puste pola i puste niebo.
Kątem
oka zobaczyłem skrawek czegoś brązowego wystającego zza pnia sosny, spojrzałem
tam, ale nic nie zobaczyłem. Gdy już miałem odchodzić, wydało mi się, że znowu
coś widzę. Stałem chwilę patrząc w inna stronę i niespodziewanie, szybko,
odwróciłem głowę. Dał się złapać: przy pniu drzewa stał spory i zgrabny
podgrzybek brunatny. Gdy nachylałem się ku niemu, zrobił kwaśną minę
przegranego.
Na
szczycie pochyłości rósł samotny grzyb z kapeluszem błyszczącym po niedawnym
deszczu. Kucnąłem i nożykiem przeciąłem mu nogę, a wtedy wypsnął mi się z ręki,
śliski, i zaczął uciekać tocząc się w dół. Może i udałoby mu się zbiec, ale
utknął wśród wysokiego mchu i tam go dopadłem.
W
ostatnie dni pracę zaczynam wcześnie chcąc mieć dłuższe wolne popołudnia. Kilka
ostatnich wypełniłem rzetelną i mozolną pracą nad swoimi wybranymi tekstami,
mając nadzieję na zainteresowanie nimi wydawcy. Parę dni temu, słysząc od
znajomych o pojawieniu się grzybów, uznałem, że króciutki wypad jest możliwy.
Pracę kończę o godzinie 17, do podmiejskiego znanego mi lasu jest kilka minut
jazdy, parking blisko pierwszych drzew, więc… na grzyby!
Nie
przebierałem się, wpadłem tylko na moment do kampingu po jedzenie i torbę, w
rezultacie już dwadzieścia minut po skończeniu pracy wszedłem między pierwsze
drzewa. Miałem nie więcej jak półtorej godziny czasu do zmroku o którym
wiadomo, że między drzewami lasu pojawia się najszybciej.
Znajoma
zapytała się mnie, co takiego jest w grzybach, że czuje się zazdrość i chęć
pójścia do lasu, gdy słyszy się o udanych grzybobraniach. Faktycznie, czuje się
zazdrość, a jeszcze dodam od siebie, że gdy zobaczę w lesie grzybiarza, to co
prawda mile go przywitam i zagadam, ale w głębi ducha mam skłonność traktowania
go jak konkurenta, a jego grzyby jako łup mnie odebrany, więc istotnie, coś
tajemniczego mają w sobie grzyby znajdowane w lesie.
Cóż
to takiego?
Dla
mnie pierwszy, najsilniej odczuwany i najoczywistszy urok grzybów tkwi w ich
pierwszym zobaczeniu. Bywa, że stoję nad znalezionym grzybem smakując tę
chwilę, nim nachylę się po niego, ale przecież nie tylko moment zauważenia tworzy
aurę grzybobrania. Oczywiście urok lasu i jego zapachów, u mnie także odruchowe
kojarzenie grzybów z wigilijnymi potrawami – i dalej to wszystko, co czuje się
na myśl o zimowych świętach – także tradycja sięgania w kuchni po grzyby
zebrane w lesie, a nie kupione. Jest tutaj wyraźny związek ze zwyczajami, na
szczęście nadal istniejącymi w wielu domach, zaopatrywania spiżarni w przetwory
własnej roboty, i to niekoniecznie dla oszczędności, a raczej dla domowej
atmosfery. Po prostu dla tworzenia Domu i wspólnoty jego mieszkańców. Gdy
próbuję sięgnąć myślą głębiej dla znalezienia wszystkich związków i przyczyn,
pojawiają mi się niewyraźne już myśli o dawnym życiu w zgodzie z naturą, o
zagospodarowaniu i wykorzystaniu wszystkich jej darów dla przeżycia chłodnych i
głodnych miesięcy. Sposób i podejście odległe od sklepowych półek i chwalące
się bardzo starym rodowodem. Gdy patrzę na półki regału zapełnione domowymi
przetworami, na wianuszek główek czosnku lub suszących się grzybów, odnoszę
wrażenie przenikania się czasów, obecności we mnie śladów zwyczajów ludzi
żyjących wieki temu. Tamta zazdrość jest echem dawnej zazdrości o pełniejszą
spiżarnię.
Związek
z dawnymi czasami, z ludźmi żyjącymi z tego, co sami zebrali i przetworzyli,
przed erą całodobowych sklepów i lodówek w każdym mieszkaniu, dzisiaj poczułem
wyraźniej dzięki zabranej ze sobą kolacji.
Otóż
na jednym z festynów zobaczyłem litewskie stoisko z żywnością. Wędliny
wyglądały bardzo smakowicie i bardzo tradycyjnie, mocno wędzone i suche, ale
moją uwagę przyciągnęły ciemne pasemka czegoś, co okazało się suszoną wołowiną;
kupiłem parę skrawków do spróbowania. Dało się to zjeść, o ile ucinało się
nożem plasterki w poprzek włókien. Gdy po pracy wpadłem jak po ogień do
kampingu, nagle pojawił się pomysł na kolację w lesie, kolację dawnego
wędrowca. Włożyłem w kieszeń dwa kawałki tej twardej i słonej wołowiny, równie
twardy kawałek ciemnego chleba i pojechałem. Szedłem wypatrując grzybów i
jadłem, a właściwie żułem kolację czując wyraźnie, że ten posiłek pasuje do
grzybobrania, że między tymi dwiema czynnościami jest związek, pokrewieństwo w
rodowodzie.
Ciekawe,
jaką drogę przeszły moje myśli łącząc grzyby z posiłkiem, jaki mógł kiedyś
spożywać grzybiarz, i szerzej – z dawnymi czasami ludzkiej zależności od przyrody,
czasami, w których ludzie musieli się natrudzić by przeżyć. Wydaje mi się, że
cała moja wiedza o dawnych czasach, wspomnienia lektur książek, których akcja
dzieje się w odległej przeszłości, moje wyobrażenia tych czasów i współczucie
dla ludzi żyjących w ciężkich warunkach, że to wszystko uległo we mnie
transformacji, w efekcie której jedząc w lesie swój prymitywny posiłek
odczuwałem duchowy związek z anonimowym człowiekiem, którego śladami być może
szedłem. A może przekaz nie jest kulturowy? Może wiele pokoleń ludzi
zbierających plony natury dla przeżycia, więc z konieczności, przekazały mi w
genach swój dar pomocy dla mnie, ich dalekiego potomka – skłonność do
wykorzystywania grzybów i nie tylko?
Nie
wiem.
Nazajutrz
nic nie zapowiadało wyjazdu na grzyby. W czasie obiadu powiedziano mi o awarii
młyna, pięknej i wielkiej widokowej karuzeli. Szafa sterownicza wypełniona jest
mnóstwem podzespołów pracujących pod dyktando komputerowego sterownika, a ten
uparcie twierdził, że ma przegrzany jeden z silników kręcących kołem. Silnik
był zimny, ale jak przekonać do tego uparciucha? Zrezygnowany, mozolnie
rozgryzałem system zależności i połączeń. Była 16.30, gdy znalazłem uszkodzony
podzespół. Dobrze, nawet bardzo, wszak znalazłem przyczynę, ale jak uruchomić karuzelę,
skoro tego elementu nie miałem i nie był do kupienia w pierwszym lepszym
sklepie? Jak oszukać sterownik, by łaskawie zgodził się dać zezwolenie na
kręcenie kołem? Pomogła mi bardzo logiczna budowa systemu i wzorowe opisanie
wiązek przewodów. Odczułem ulgę i radość, gdy kolega krzyknął ze sterówki, że
system nie sygnalizuje przegrzania. Po chwili koło ruszyło. Spojrzałem na
zegarek, była godzina 17.05.
Grzyby!
Jeszcze zdążę!
Poderwałem
się do biegu, w efekcie dwadzieścia minut później wchodziłem między pierwsze
drzewa lasu, po kolejną porcję małych podgrzybków. Zwróciłem uwagę na nagłą
zmianę, która niemal zawsze ma dla mnie urok: w ciągu krótkiego czasu od szafy
sterowniczej karuzeli, od kabelków i przekaźników, do lasu i grzybów – dwa
światy w dwadzieścia minut.
Później
upewniłem się przy pomocy googli, że oprócz podgrzybków brunatnych i sitarzy,
zebrałem nieco podgrzybków złotawych czy też złocistych; wcześniej zbierałem je
nie znając ich nazwy.
W
kolejny dzień nie mogłem pojechać do lasu, pracę skończyłem dopiero po
dwudziestej, jednak dzisiaj, w sobotę, byłem między drzewami już o 15.30. Od
rana padał deszcz, ale nawet na chwilę nie pojawiła się myśl o rezygnacji,
wszak dzień trzeba wykorzystać. Nie zmokłem mając na sobie gumowce i płaszcz, a
grzybów zebrałem sporo, mimo silnej konkurencji innych grzybiarzy.
Suszą
się. Czuję zapach wigilii.
Dopisek
z następnego dnia, z niedzieli.
Mając
możliwość, oczywiście pojechałem do lasu. Było to najdłuższe, bo niemal
pięciogodzinne, i prawdopodobnie ostatnie moje grzybobranie. Z kilkuset
zebranych małych podgrzybków wybrałem najładniejsze i przyrządziłem je w
zalewie octowej. Będą na świąteczny stół.
Tak
mi się przypomniało, chyba przez kontrast.:
W
UK nie można chodzić po polach tak, jak u nas, bo te są ogrodzone, nierzadko
lasy też. Tylko tu i ówdzie wyznaczone są publiczne ścieżki dla pieszych,
stosownie oznaczone i opisane, wiodące także przez prywatne pola i lasy.
Któregoś razu szedłem taką ścieżką w lesie, co kilkadziesiąt metrów mijając
tabliczkę zakazującą zbierania grzybów. Właściciel lasu nie chce konkurentów w
grzybobraniu? Ależ nie! Typowy Anglik nie odróżnia kani od podgrzybka, ani
kurki od muchomora, ponieważ grzyby zbiera na sklepowych półkach, a tam są one
opisane.
Po
co więc tamte tabliczki?
Zauważyłem,
nota bene, że od powrotu z Anglii używam nazwy tego kraju w wersji angielskiej.
Jeszcze pamiętam te ich „jukey”. My zwykliśmy mianem „Anglia” określać całe
Zjednoczone Królestwo, dla Wyspiarzy różnica jest istotna.
Na
zakończenie coś całkowicie odmiennego.
Szukając
czegoś w komputerze… Właśnie! Pamięć jest wirtualna, fizycznie mając postać
malutkiej kasetki, ale w jej niewielkiej objętości mieści się ogromna
przestrzeń, która dokładnie tak jak przestrzeń rzeczywista może być rozległa i
trudna do ogarnięcia z powodu bałaganu i mnogości zakamarków. Trzeba ją
porządkować dokładnie tak, jak przestrzeń fizyczną, rzeczywistą. Czyż nie jest
to dziwne?
Więc
przy okazji poszukiwań znalazłem plik niemal zapomniany. Nosi datę z 2002 roku
i zatytułowany jest „wiersze”.
Oto
jeden z nich, erotyk. Może i niewiele warty, ale jest pamiątką czasu. Mojego
czasu.
Uszy
mi mówią, że chcą cię słyszeć,
Oczy,
że chcą cię widzieć.
Usta
wyszeptują swoją tęsknotę,
Samotne
dłonie szukają twoich dłoni.
Dlaczego?
Ustami
przy twoich ustach,
Zatracić
chciałbym się przy tobie.
Czas
przeszły i obecny gubiąc,
Roztopić
się w niepamięci i w tobie.
Dlaczego?
Obejmując
cię głodnymi ramionami,
Chciałbym
zrosnąć się z tobą.
Bez
jednej myśli, z jednym pragnieniem:
Być
jeszcze bliżej.
Dlaczego?
Wdychać
twój oddech prędki,
Gorącą
całować twą kobiecość,
Podziwiać
łuk bioder i kształt piersi
Chciałbym
jednocześnie, a nie mogę.
Dlaczego?
Sto
ust całujących cię wszędzie,
Sto
par oczu chciałbym mieć,
Aby
widzieć cię całą jednocześnie.
Nie
mam ich tyle.
Dlaczego?