Strony

piątek, 15 września 2017

Garść myśli o życiu


100917

Na brzegu placu stoi brzoza płacząca. Chodzę tam patrzeć na nią i obejmować jej pień. Na trawie wokół leżą jej opadłe listki, ale ona nadal jest piękna, teraz chyba nawet bardziej niż na wiosnę. Jej żółte liście są jak pierwsze zmarszczki na kochanej twarzy: budzą rozczulenie i potrzebę objęcia. Przed chwilą wyszedłem na dwór i zobaczyłem ją inną, ale równie ładną: prześwietloną światłem lampy stojącej za nią. Chwilę patrzyłem na poruszające się na wietrze wiotkie gałęzie, na migotliwą grę światła wśród liści, ale zaraz wróciłem do kampingu, do słów.

Czasu mam bardzo mało. Minęła godzina druga, rano zaczynamy przeprowadzkę, więc powinienem położyć się spać, ale może chociaż zacznę pisać, bo zapisane słowa dopominają się towarzyszy i pomagają w ich znalezieniu.

Dla mnie czymś naturalnym jest powołanie się na słowa przeczytane w książce. Książki, a więc myśli innych ludzi, miały i mają wpływ na mnie i na moje myśli, są moimi towarzyszkami od wczesnej młodości. Biblioteka jest dla mnie najważniejszym miejscem domu, miejscem naprawdę moim. Z tych powodów często przywołuję w swoich tekstach słowa z książek.

Jako młody chłopak bardzo ceniłem książki Stanisława Lema, przeczytałem je niemal wszystkie, a przez minione lata wielokrotnie wracałem i nadal wracam do ulubionych pozycji. W opowiadaniu „Ananke” są słowa, na które dawno temu zwróciłem uwagę; w głównym swoim nurcie mówią o psychologicznych aspektach starzenia się, ale tutaj cytat ograniczę do fragmentu wymową związanego z myślami, które mam nadzieję wyrazić.

„Smuga cienia to jeszcze nie memento mori, ale miejsce pod niejednym względem gorsze, bo już widać z niego, że nie ma nietkniętych szans. To znaczy: teraźniejsze nie jest już żadna zapowiedzią, poczekalnią, wstępem, trampoliną wielkich nadziei, bo niepostrzeżenie odwróciła się sytuacja. Rzekomy trening był nieodwołalną rzeczywistością; wstęp — treścią właściwą; nadzieje — mrzonkami; nie obowiązujące zaś, prowizoryczne, tymczasowe i byle jakie — jedyną zawartością życia.”

Czasami wydaje mi się, że tymi słowami Lem zasiał we mnie nasiona, które długo leżały uśpione, ale z czasem zaczęły puszczać kiełki licząc na przyjęcie się we mnie. Teraz wiem, że działo się tak, ponieważ cudzych myśli nie jesteśmy w stanie przyjąć od razu. Aby uczynić je swoimi, to znaczy w pełni zrozumiałymi i wzbogaconymi własnym doświadczeniem i przemyśleniami, aby one jakoś odcisnęły się w naszym wnętrzu, musimy dojść do nich swoją drogą, jakby na nowo odkryć prawdy, które stoją za nimi. Bez tej własnej ścieżki cudze słowa nie mają swojej wymowy, cała głębia myśli nimi wyrażonych nie dociera do nas, spływając po nas niczym krople wody po zatłuszczonej szybie. Powtarzamy za innymi słowa o nadrzędnej wartości uczuć w życiu, o cieszeniu się życiem bez negatywnych emocji, o bezsensie tracenia swoich dni na zdobywanie pozycji czy majątku, ale dalej robimy swoje idąc w przeciwnym kierunku. Odkładamy wiele spraw najbardziej naszych, najważniejszych spraw naszego życia na później, no bo przecież teraz musimy zarabiać, zdobywać, uzyskiwać, zapewniać sobie – i dopiero gdy to wszystko będziemy mieć, tak sobie myślimy, będziemy żyć naprawdę, to znaczy dla siebie, bliżej naszych bliskich, spełniając się w naszych pasjach, pogodniej i godniej.

I tutaj należałoby wrócić do słów Lema. Są one bardzo pesymistyczne, owszem, można jednak pozbawić je pesymizmu i pójść dalej, zaznaczę jednak, że aktualnymi pozostają moje słowa o niemożności bezpośredniego przyjęcia cudzych myśli.

Horacy napisał o chwytaniu dnia, ponieważ nie wiadomo, co bogowie przyniosą.

Swoją drogą, to uwaga na marginesie, nie potrafię zrozumieć, dlaczego wiarę w wielobóstwo uznaje się za mniej idealną i prymitywniejszą od wiary w jednego boga. Moje wyobrażenia są dwojakie: jeśli myślę o Bogu jako kosmokratorze, to widzę go jednym, ale jeśli Bóg miałby być tak wszechobecny na Ziemi i w życiu ludzi, tak ludzki w swoich cechach, jak opisują go religie, wtedy bardziej naturalna wydaje mi się liczba mnoga. Odnoszę wrażenie, iż człowiek wolałby wierzyć i modlić się do boga bardziej wyspecjalizowanego – niechby kosztem swojej wszechmocy – boga bliższego, potrafiącego zrozumieć człowieka przez pewne podobieństwo i nieprzytłaczającą wielkość. Może dlatego chrześcijanie, a już zwłaszcza chrześcijanki, mają swoją boginię w osobie Marii, a ich Kościół przydziela zakresy szczególnych uprawnień i zdolności swoim świętym, bezpośrednim potomkom niezliczonych bóstw politeizmu, według ich życiowych doświadczeń.

Może jednak wrócę do meritum.

Tak naprawdę Horacy wyraził myśl, którą w formie nakazu przysłała mi moje znajoma tuż przed swoją śmiercią: cieszyć się tym, co jest, co właśnie trwa, co dzieje się tutaj i teraz. Nie odkładać życia na później, bo każdy dzień nazajutrz staje się przeszłością, której już nie poprawimy.

Chwytać dzień, ponieważ czego dzisiaj nie przeżyjemy, może nie będziemy mieć okazji przeżyć.

Jeśliby pozostać przy słowach Lema, rozwiązanie pojawia się w sposób nieunikniony i logiczny: wystarczy nie mieć wielkich nadziei i takich ambicji, by pozbyć się zawodów i zyskać spokój. Wystarczy uznać, iż nasze prawdziwe życie jest tutaj i teraz, a nie kiedyś, w przyszłości; że życie na każdym swoim etapie nie jest wstępem ani trampoliną, a treścią właściwą, którą my sami kształtujemy i sami oceniamy. Ten ostatni fakt ma kapitalne znaczenie, ponieważ równie dobrze można być niezadowolonym mając to wszystko, co ludziom przychodzi do głowy gdy myślą o szczęściu i stabilizacji, jak i być zadowolonym mając bardzo, bardzo niewiele i ciężkie przeżycia za sobą.

Nie ma tutaj – nawiązuję do słów Lema – ani krztyny rezygnacji czy opuszczenia rąk, natomiast ambicje są przekształcone. Z coraz większą nieufnością, nota bene, a nawet z podejrzliwością, patrzę na ludzkie ambicje, mając je za jedną z przyczyn nie tylko technicznego postępu, ale i naszych kłopotów w życiu wewnętrznym i w naszych relacjach z bliskimi. Robić dobrze to, co się robi, jest godną ambicją, ale z obłędnym pędem jakże wielu ludzi do znaczenia i bogactwa jest inaczej. Pewien znajomy biznesmen, zapytany po rocznym niewidzeniu się o bieg swoich dni, odpowiedział mi, że chyba jednak majątku Rockefeller’a nie zdobędzie. Pamiętam, że wtedy wzruszyłem ramionami pytając o cel tych zabiegów, ale teraz zadałem sobie pytanie, czy moje uporczywe trzymanie się bardzo ciężkiej pracy w lunaparku dla zarabianych tutaj pieniędzy, tak wiele różni się od dążeń mojego rozmówcy? W pierwszej chwili uznałem, iż nie ma tutaj dużej różnicy, w drugiej zaprzeczyłem. Ja pracą zarabiam na życie, on pracuje dla bogactwa, chociaż zapewne w swoim przekonaniu także po prostu zarabia na życie. Być może on nie wie, że to, co człowiekowi jest niezbędne do życia, rozciąga się od kromki chleba do prywatnego odrzutowca.

Szkoda, że te jakże celne słowa nie są moje.

Jak wyglądałaby nasza cywilizacja – to druga, możliwa do zastosowania, linia obrony milionerów – gdyby wszyscy ci, którzy dorobili się majątków budując firmy, dając pracę i płacąc podatki, w młodości uznali, że zamiast dążyć do bogactwa, lepiej kontemplować urok natury lub się modlić? Myślę, że świat przypominałby wtedy minione już epoki. Czy byłby lepszy? Nie wiem, może tak, ale chyba jednak wolę jeździć samochodem niż dyliżansem; pisać na komputerze, a nie gęsim piórem przy świeczce. Niech więc biznesmeni zajmą się pomnażaniem swoich majątków, skoro w tym upatrują cel swojego życia, albo środek do osiągnięcia swoich celów, ja zajmę się chwilami mojego życia.

Z biegiem lat coraz częściej uznaję, iż celem życia jest jego godne przeżycie, ponieważ godność mam za jedyną odpowiedź, jaką dać możemy światu stworzonemu przez nas i nieuchronnemu końcowi nas samych. To wniosek dokładnie odwrotny w stosunku do wniosków wielu kapłanów i ludzi silnie związanych z Kościołem, którzy uznają, iż ateistę stać na najgorsze, ponieważ nie wierzy w życie po życiu i w boski bat nad sobą. Cóż, umysłowy prymitywizm i zadufanie były i są cechami częściej występującymi wśród tych ludzi, niż w całej ludzkiej populacji.

Znowu odbiegłem od tematu, już wracam. Więc poczucie godności nakazuje życie prawe, ale ta jego cecha jest na tyle ogólna, że raczej niewiele pomaga w biegu zwykłych dni. Potrafi dać satysfakcje po dokonaniu moralnego wyboru, ale i bywa zaprawiona goryczą na widok świętowania zwycięstwa ludzi niegodnych.

Z czasem, wsłuchując się w siebie, ale i prowadząc dyskusję z sobą, coraz większą wagę przykładałem do pozytywnego przeżywania. Do tych wszystkich wrażeń, myśli, czynów, gestów dla mnie miłych, a które nie są dla kogokolwiek przykre. Tutaj w sposób naturalny, właściwie automatyczny, na przedzie pojawiło się to, co najwartościowsze i najgodniejsze: sfera ducha. Trudno pogardzać przyjemnością jedzenia dobrej potrawy, ale jeszcze trudniej ograniczyć się tylko do rozkoszy podniebienia. W gruncie rzeczy trudno uzasadnić wyższość doznań w czasie wędrówki górskiej lub czytania poezji, od doznań w czasie jazdy sportowym samochodem lub oglądania telewizorni, jednak czujemy, że ta wyższość istnienie, że jest niewątpliwym faktem.

Dobrze, więc godność i pozytywne przeżywanie, ale… znowu dochodzi do głosu moja nierzadko uprzykrzona logika, a może zwykłe szukanie dziury w całym. Wszak trudno na tym świecie o nieustające święto dobra, pogody i piękna, wśród których będziemy żyć; wszak takie bywają tylko chwile. Cóż odpowiedzieć?… A może nie pozwolić, by minęły niezauważone, wykorzystać je w pełni, przeżyć do dna i starać się zapamiętać, by w ten sposób działały mimo swojego odejścia? Myśl dobra, ale czy możliwa do wprowadzenia w życie?

Może należałoby pójść jeszcze dalej, przeskakując trudność: zauważyć, docenić i dobrze przeżyć także te zwykłe chwile, najzwyklejsze, więc najliczniejsze, wypełniające nasz dzień powszedni. Jak jednak osiągnąć taki stan, skoro dni nierzadko są tak bardzo szare? Nie wiem, albo mnożą mi się wątpliwości, wtedy staram się szukać pomocy. Na przykład w świadomości, iż każda chwila jest ważna sama w sobie, stanowiąc cząstkę mojego życia, a nie poczekalnię czy szczeble drabiny mającej zawieść mnie na jakieś wyżyny. Usilnie przypominam sobie samemu fakt powszechnie znany, jednak niedostatecznie zmieniający moje postępowanie zgodnie ze swoją wymową: życie jest jedyne, niepowtarzalne i szybko upływające. Żaden dzień się w nim nie powtórzy, żadna chwila, a skoro tak, to każda jest ważna. Jeśli dzisiaj przeżyłem coś negatywnego, na przykład pokłóciłem się z kimś, zdenerwowany i zły, nie zmienię tego w żaden sposób, skoro czas przeszły jest czasem już dokonanym. Ta złość zostaje za mną jak brudna plama na ciągu moich dni profanując je, zmniejszając wartość życia, które przecież powinno być bezcenne, a więc chronione. Mogę jedynie postarać się, aby już więcej takich plam nie zostawiać za sobą.

Niestety, w tej budowli widzę rysę – rezultat wad w konstrukcji fundamentów.

Rysą jest wyraźne przeciwstawienie wybranych chwil całej reszcie naszego czasu.

Logika podpowiada dwa sposoby naprawy wady konstrukcji: radykalne zwiększenie ilości czasu dobrego, pięknych chwil, albo poprawienie jakości czasu codziennego, tego zwykłego. Cóż… nie bardzo widzę możliwości istotnych zmian, ale jeśli zmienić swoje podejście do zagadnienia, pojawia się trzeci sposób, omijający tamte niemożności. To dystans do siebie, swojego życia i do ludzi. Nie wojować z nimi, pozwolić życiu na swobodny bieg, okazać mu trochę zaufania. Jeśli obejrzawszy się wstecz wspomnimy złe dni i nasze reakcje, niemal zawsze zauważymy, że niepotrzebnie martwiliśmy się, wojowaliśmy czy próbowali innych przekonać do swojego. Powiedzmy sobie krótko: po co?, i zajmijmy się sobą.

Czasami odnoszę wrażenie, iż wszystkie moje starania przypominają zmagania przeciwników, jakby dwóch nas było: ten, który burzy się i szarpie, irytuje, złości i martwi drobiazgami codzienności, oraz ten, który chciałby wznieść się ponad to wszystko, skoro odczuwa tłamszenie i przyduszanie do ziemi. W związku z tą walką wspomnę o przeciwstawianiu nas naszemu umysłowi (częstemu na przykład w filozofiach Wschodu), ale takie rozdzielenie budzi mój sprzeciw. Wszak „ja” jest tworem mojego umysłu, więc czynienie z niego wroga jest dzieleniem jedności, uznaniem, iż sam sobie jestem wrogiem. Owszem, pewne przeciwieństwa i niepożądane cechy są w nas, narosłe w toku ewolucyjnego rozwoju lub wykształcone w dzieciństwie, ale są one nasze i obok dobrych cech czyniące nas ludźmi. Człowiek niemal zawsze działa pod wpływem przeciwnie skierowanych bodźców, także tych umysłowych. Myślę, że jeśli już szukać przeciwnika, to w niezdolności naszego umysłu do przyjęcia wszystkich konsekwencji ograniczoności czasowej naszego życia. My zachowujemy się tak, jakbyśmy mieli żyć wiecznie, albo przynajmniej bardzo długo.

Ludzie starzeją się i umierają, ale ja nie. No… może kiedyś, w nieokreślonej przyszłości.

Przecież takie mniemanie jest podstawą, niemal fundamentem funkcjonowania naszej psychiki, ale właśnie tę jej cechę oskarżam o wiele naszych kłopotów ze znalezieniem sensu, pogody ducha, radości życia. Przez nią popędzamy czas mówiąc: aby do wiosny, aby do wakacji, żeby ten dzień już minął – wszak tych dni mamy (niemal) nieograniczoną ilość. Przez tę cechę z roku na rok odkładamy swoje życiowe plany, bo przecież teraz musimy dorabiać się pozycji i pieniędzy, teraz czynimy przygotowania do prawdziwego życia. Kiedyś będziemy żyć naprawdę. Kiedyś. Przez nią gonimy za mirażami i mało nam nie tylko pieniędzy, ale i przeżywania, dziania się czegoś, czasami czegokolwiek, dla wypełnienia swojego czasu.

O psychologii wiem niewiele, tylko nieco więcej o ewolucji, ale z tych wycinków wiedzy wyłaniają mi się słowa obrony tej naszej cechy psychicznej. Nie da się normalnie żyć z nieustającą świadomością końca, więc… Więc niech tak będzie, że ten koniec jakby dla nas nie istniał. Nie przyjmujmy go w pełni, zachowujmy się tak, jakbyśmy nie pamiętali, jakby nas to nie dotyczyło. No i powstaje sprzeczność, owych dwóch wrogów: jednym jest nasza świadomość śmierci, drugim cecha umysły wyrzucająca ją z pamięci. Zwierzę instynktownie broni się przed śmiercią, ale nie ma jej świadomości – my swoim rozdarciem płacimy za osiągnięty poziom rozwoju umysłowego, za opuszczenie raju niewiedzy i nieświadomości.

Ostatnio sporo rozmawiałem ze znajomą o pewnego rodzaju chwilach, jakie się nam zdarzają. Nie wiadomo dlaczego tutaj i teraz, raczej nagle, zauważam zmianę w percepcji świata i siebie. Trudno opisać ten stan, skoro nic się nie dzieje, a próbowałem kilka już razy. Pisałem o zjednoczeniu swojej świadomości ze światem wokół, o silnym poczuciu bycia tutaj i teraz – i nigdzie więcej, co oznacza także, że poza tym wrażeniem nie ma we mnie innego odczuwania, ale te opisy nie są kompletne, ani idealnie wierne. Ten stan obywa się bez słów, jego opis słów wymaga, a tym samym pojawia się sprzeczność trudna do usunięcia. Moja rozmówczyni stwierdziła, iż jest to trwanie w stanie jedności ze światem. To celne określenie, ponieważ takie chwile niczego się nie dopominają, pragnąc jedynie trwać. Przypominają mi się piękne słowa Drzeżdżona a propos, ale nie mając tutaj jego książek, nie mogę dodać cytatu.

Bardzo mi się te chwile podobają, ponieważ przypominają stanie u wrót innego, lepszego świata. Ostatnio przyszło mi do głowy, iż w czasie ich trwania jakbyśmy się cofali do zwierzęcej niewinności i nieświadomości, do życia dla samego życia w najpierwotniejszych jego przejawach: jestem, patrzę, oddycham, nie odczuwam głody ni bólu, jest więc dobrze. Jest dobrze bez ambicji posiadania znaczenia i wpływów, bycia zamożnym i znanym, a nawet mądrym.

Może wracamy wtedy do raju utraconego, do czasów przed zerwaniem tego nieszczęsnego jabłka?

Niewiele jest miejsc w chrześcijańskich pismach świętych, które bez zastrzeżeń podobają mi się – ta poetycka wizja utracenia dawnej niewinności z powodu wiedzy podoba się bardzo, mam ją za twór geniuszu. Jest też prawdziwa. My ten raj naprawdę utraciliśmy stając się ludźmi. Umysł dał nam swobodę tworzenia abstrakcji i świadomość, a mając je, zaraz zaczęliśmy zadawać sobie pytanie o cel istnienia, odrzucając życie dla jego kontynuacji jako niegodne nas. No i zaczęły się kłopoty, dlatego do dystansu między nami (czyli tyle, co naszą świadomością), a życiem, dodać należałoby też potrzebę spuszczenia z tonu, zejście chociaż z kilku szczebli naszej wysokiej drabiny człowieczeństwa stawianego w opozycji do zwierzęcości. Uznać nam trzeba, iż w naszym życiu nic nie musimy osiągnąć ani nic udowodnić, a mamy je po prostu dobrze przeżyć. Potrzebna jest nam świadomość faktu oczywistego: nadzy tu przyszliśmy i nadzy odejdziemy.



Ideały? Lista życzeń? Po części tak, ale ważne, może nawet najważniejsze, jest określenie ideałów, ponieważ nawet niezrealizowane promieniują ukazując kierunek starań, drogę, którą należy iść.

Pisałem ten tekst pięć dni, w czasie których przepracowałem ponad 60 godzin. Pisałem godzinę albo dwie, przerywałem idąc spać lub dla napisania listu czy zadzwonienia, a na drugi dzień od nowa wgryzałem się w temat i próbowałem przypomnieć sobie dobre myśli i zgrabne sformułowania, które ukazały mi się w pracy, ale wieczoru nie dożyły. Pisałem, ponieważ słowa są dla mnie światem, sposobem, drogą. Właściwie wszystkim.

4 komentarze:

  1. Krzysiek, Gdy wpadłem na Twój wpis, nie przeczytałem go do końca. Ja go zgłębiałem "na raty". I powiem Ci jedno, chyba te wątki tak czytałem jak Ty je pisałeś. Dodam jeszcze, że gdy ktoś pierwszy raz wpadnie na ten tekst, będzie wiedział dużo, ale ten kto będzie znał Twoje wcześniejsze tematy, zrozumie o wiele więcej.
    Jak pisał Horacy Carpe diem - chwytaj dzień.
    "Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie…”

    Czy nie wszystkie religie, każda na swój sposób, mówią o tym, że tu na Ziemi stoimy u wrót świetlanego życia?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, Janku, czytelnik mojego bloga nie raz mógł trafić na teksty poruszające, choćby ubocznie, te tematy. W końcu są to sprawy najwyższej wagi.

      Szatan u Miltona powiedział (IV księga Raju utraconego), że piekło jest we mnie. Były to słowa bardzo ludzkie, wielu z nas ma swoje własne piekła czy piekiełka, ale bywa tam też i raj. Może być go w nas więcej niż jest czy bywa, może być tylko raj, chociaż o taki stan raczej trudno.
      Ty wiesz, że dla mnie, ateisty, jest to jedyny dostępny raj. Tutaj mam swoje piekło i tutaj mieści się mój raj, przy czym szukać go należy raczej we mnie, a tylko przy niejakim udziale zewnętrznego świata.
      Słowa Horacego są dla mnie prawdziwe i łatwe do przyjęcia, bo zwykłem odruchowo podstawiać los w miejsce bogów.
      Religie, piszesz… Wiesz, to jest tak: uważam, że osób prawdziwie wierzących jest niewielu, większość „wierzy” na wszelki wypadek, ponieważ wmówiono im, że bez wiary nie będzie zbawienia. Ludzie są na ogół obojętni religijnie, a ja sam chciałbym wierzyć, ale nie potrafię. Wiara nie podlega władzy rozumu i woli, nie można nakazać sobie wiary. Wierząc łatwiej byłoby żyć, bo tak czy inaczej w Boga karzącego nieistnieniem za niewiarę nie uwierzę, to pogląd głupi i uwłaczający Bogu. Pomysł piekła jest jeszcze bardziej głupi i wystawia jak najgorsze świadectwo moralności i prawości twórcom tego okropnego pomysłu. Cóż zostaje? Trudna do wyobrażenia wizja bytowania gdzieś i jakimś sposobem, ale najważniejsze w niej byłoby to, że granicę przeszłaby moja pamięć, moje wspomnienia, moja ziemska osobowość. Wtedy byłby łatwy do wskazania sens zbierania doświadczeń i bycia mądrym, dobrym, etc. A jeśli ten chrześcijański duch, ten przeżywający mnie pierwiastek, nic nie pamiętałbym o mnie ziemskim, to chrzanić ten ich raj, bo tak czy inaczej nie byłoby mnie tam. Nie byłoby tego Krzyśka, którego znasz, a cholera wie kto czy co.
      Wierzę jednak, iż Bóg nie jest tak okrutny, by pozbawiać nas pamięci ziemskiego życia. W takiego chciałbym wierzyć, bo wiedziałbym, że kres nie jest kresem. Byłaby nawet nie nadzieja, a pewność rozpoczęcia nowego, lepszego, chociaż trudno wyobrażalnego życia.
      I właśnie dlatego istnieją religie i głoszą takie dogmaty.

      Usuń
  2. Czytałam, tak jak Jan, po kawałku, bo tekst z tych nie najprostszych i najłatwiejszych. Lubię chwytanie chwil, bo z nich składa się życie i to one sprawiają, jak je postrzegamy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jest najłatwiejszy, mea culpa. Aniu, mam skłonność nawet proste sprawy plątać, z czego można by wysnuć wniosek, że minąłem się z powołaniem: powinienem zostać filozofem, bo właśnie oni w gmatwaniu się specjalizują :-)
      Ja też staram się chwytać chwile i dzień dobrze wykorzystać (w teraz pisanym tekście będzie i o tym), tyle że… mało mi tych chwil. Chciałbym ich więcej.

      Usuń