Strony

czwartek, 5 października 2017

Słoneczny początek sezonu


300917

Rząśnicka Przełęcz, stok Rogatki, Janówek, Czernicka Góra, wokół Stromca, Przełęcz Chrośnicka, Lastek, zbocza Ptasiej, Janówek, zbocza Babińca, Rząśnicka Przełęcz.





W firmie soboty i niedziele nadal są pracujące, więc swoim zwyczajem miałem opory przed braniem dwóch dni wolnych, czyli niepłatnych. Zdecydowałem się nie tyle ze względu na dobre prognozy pogody, co przez wspomnienie tych wszystkich przegapionych bądź zaniechanych okazji pojechania gdzieś i zobaczenia, przeżycia. Coraz częściej mówię sobie, że nie mogę odkładać planów, bo może okazja już się nie powtórzy – kolejne znamię czasu. Mojego czasu. Gonię go wypełniając dni od wczesnego ranka do późnej nocy, ale nie mogę dogonić, co bardziej mnie cieszy niż smuci.

W piątkowe popołudnie miałem tyle zajęć, że na posiedzenia nad mapą zabrakło czasu, pojechałem więc bez ustalenia trasy, i chyba tylko wspomnienie chmurnego początku poprzedniego sezonu zawiodło mnie tam, gdzie rok temu, na Rząśnicką Przełęcz w Górach Kaczawskich.

Punktualnie o szóstej, więc w szary jeszcze przedświt, poszedłem na wschodni stok sąsiedniego wzgórza zobaczyć Jutrzenkę.

Po pogodnej, gwieździstej nocy, niebo na wschodzie nabierało czystych, wyrazistych kolorów. Ilekroć, nota bene, przychodzi do opisu kolorów, żałuję swojej niewiedzy w ich ładnym nazywaniu, jak potrafią to robić malarze. Napiszę więc tylko, że najpiękniejsza chwila świtu miała trzy warstwy barw: środkiem rozpostarty seledynowy pas oddzielał niskie pomarańczowe kolory od chłodnych błękitów i granatów górnego nieba. Barwy intensywniały, ale gdy słońce było już bliskie horyzontu, jasność nieba poczęła je gasić. Gwiazdy już wcześniej znikły, jedynie Wenus długo jeszcze świeciła na niemal już dziennym niebie, a roztopiła się w nim dopiero tuż przed wschodem słońca.




Poszedłem tam, gdzie oczy mnie poniosły, a im zachciało się przejść raz jeszcze odkryte, widokowe stoki Ptasiej. Gdy już tam byłem, uznałem, że powinienem znaleźć nowe przejście na drugą stronę masywu i pójść dalej, w stronę Stromca. W ten sposób powoli precyzował się plan dużej pętli; gdy później przyjrzałem się mapie, uznałem, że niewiele zabrakło mojej drodze do trzydziestu kilometrów długości. Nogi, nieco odwykłe od tak długich wędrówek, wieczorem powiedziały mi, co myślą o takiej trasie na pierwszy dzień; rano wstawałem z obawą, ale nogi niosły mnie bez protestów, udobruchane dość długim odpoczynkiem nocnym.

Miałem na sobie grubą odzież, świt był zimny, ale popołudnie zrobiło się bardzo ciepłe, więc w miarę upływu godzin plecak pęczniał pakowanym weń ubraniem, aż poczułem swobodę wędrowania w samej koszuli, czując wiatr we włosach i słońce na twarzy.



Pola są już jesienne, puste i zaorane, jednak na drzewach kolory jesieni są dopiero akcentami wśród dominującej jeszcze zieleni. Dęby niewiele się zmieniły, brzozy są w pół drogi ku jesieni, natomiast dla czereśni, sumaków i oczywiście klonów zaczął się festiwal kolorowych impresji. Stojąc w słońcu tak bajecznie kolorowe, klony potrafią czarować swoim wyglądem, natomiast sumaki zadziwiają mnie przemianą, budzeniem się tych niepozornych drzewek do przeżycia swoich krótkich chwil jesiennej chwały. 



Każdy z nas nosi w sobie obrazy będące symbolami ciepłych i słonecznych dni, obrazy pojawiające się w zimie na myśl o złotych dniach wczesnej jesieni. Dla mnie są nimi żołędzie leżące na gruntowej dróżce, trawa poprószona pierwszymi żółtymi liści brzozy, spomiędzy których wystaje czerwony kapelusz muchomora, żółte rżysko lub lśnienie słońca w gładkich skibach pługiem przewróconej ziemi, wychylona nad leśną drogą gałązka buka z pięknie brązowymi i lśniącymi liśćmi, a ostatnio coraz częściej kwitnąca cykoria podróżnik. Każdy z tych obrazów widziałem w wielu odmianach.

Na łąkach w najlepsze trwa kwitnienie, ich mnogość o tej porze roku zadziwia mnie. Najwięcej kwitnie dzwonków, chyba rozpierzchłych, kwiatów barwą przypominających mi cykorię, mimo tak odmiennych kształtów; bywało ich tyle, że niebieską plamę wśród zieleni łąk dostrzegałem z daleka. Niżej, przy ziemi, między trawami łąk lub uschniętymi kikutami rżysk, widziałem niezliczone drobne kwitnienie i niepozorne owocowanie maleńkich roślinek; patrząc na nie, miałem wrażenie ich pośpiechu, pragnienia dokończenia dzieła rozsiania nasion przed zimą.

Wiele razy już z odległości dziesiątków kroków widywałem grzyby nieodmiennie kojarzące mi się z okrągłą ogrodową altaną: wielkie i wysokie kanie. Było ich tyle, że mógłbym, bez przesady, wrócić w kilkoma wiadrami tych grzybów. Ilekroć spotykałem ich kępy, od nowa analizowałem możliwości zabrania ich ze sobą, ale za każdym razem dochodziłem do wniosku, że nie mam jak, a pamięć, zdrajczyni chcąca mi dokuczyć, przypominała mi wspaniały smak kań smażonych rok temu przez żonę.


Droga wiodła szczytem Czernickiej Góry, omijanej do tej pory z powodu zalesienia i braku widoków. Wszedłem w las z postanowieniem przecięcia pasma gór, i po chwili zobaczyłem niecodzienny widok: dwa ogromne prawdziwki o nogach jak ręka w nadgarstku; niestety, ślimaki były pierwsze, a zostawiły tak niewiele, że już nie odbierałem im resztek posiłku.

Pierwszego zauważonego podgrzybka zostawiłem; miałem przed sobą dwa dni wędrowania, cóż miałbym robić z grzybami? Nieco wyżej zobaczyłem, że nie tylko ja omijałem tę górę: w jednym miejscu znalazłem kilkanaście podgrzybków brunatnych, a niewiele dalej pierwsze w tym roku prawdziwki i kozaki. Nie wiedziałem, co z nimi zrobić, ale zostawić nie potrafiłem. Wkładałem je do obszernych kieszeni wiatrówki, a gdy zabrakło miejsca, kije włożyłem pod pachę, a kolejne grzyby wkładałem nóżkami między palce lewej dłoni. W pewnej chwili próbowałem doczepić kolejny grzyb, ale już nie potrafiłem go utrzymać, więc trzymając w drugiej dłoni ostatnie grzyby, poszedłem w stronę brzegu lasu zastanawiając się, co zrobię, gdy zobaczę kolejną kępę. Na szczęście więcej nie znalazłem, a może dlatego, że podniosłem głowę. Z tej góry jednak też są widoki, co prawda nie panoramiczne, ale między drzewami widać zawsze urokliwy kontrast zielonej doliny i niebieskich Karkonoszy.

Na łące zająłem się plecakiem: upchnąłem mocniej jego zawartość, przejrzałem grzyby, włożyłem je do reklamówki, a tę ostrożnie usadziłem w plecaku, zapiąłem luźniejszymi paskami i poszedłem. W niezłym stanie doniosłem je do samochodu i ułożyłem na podłodze. W niedzielę cała procedura powtórzyła się z nowymi grzybami, a wieczorem, po powrocie, okazało się, że tylko kilka najstarszych nie zniosło dwudniowego jeżdżenia.

Droga, jak to bywa z nimi, rozpłynęła się między drzewami, więc mimo iż bez kłopotów wyszedłem na otwarte przestrzenie po drugiej stronie, przejścia nie zapamiętałem. W te dwa dni wędrowania parę razy próbowałem poznać skróty przez lasy, ale chyba tylko raz udało mi się na tyle, że przejście mógłbym powtórzyć. Mapy niedokładnie pokazują linie brzegowe lasów, a na zastosowanie pewnego i z dobrym skutkiem kiedyś zastosowanego sposobu zapoznania się ze zdjęciami satelitarnymi nie miałem czasu. Jeszcze lepiej byłoby mieć ze sobą GPS z mapą do pieszych wędrówek, ale nie mam i nie kupię, chcąc uniknąć obrastania w cywilizacyjne gadżety, nawet kosztem przedzierania się przez jeżynowe zarośla.

Szedłem wielkimi połaciami pól wprost na Stromca, a góra powolutku, niemal niedostrzegalnie, obracała się i rosła. Początkowo była górką, którą zasłoniłem dłonią na wyciągniętym ramieniu, a gdy byłem u jej podnóża, ona zasłoniła sobą wszystkie inne góry, nawet Śnieżkę. Zmiany widoków w zależności od miejsca patrzenia bądź przemieszczania się, tak normalne przecież, nieodmiennie zadziwiają mnie. Widzimy świat nadając miejscu naszego patrzenia cechę jego środka; kiedyś zastanawiałem się, jak wyglądałby świat bez automatycznego i nieuniknionego wyznaczania jego centrum, aż któregoś dnia puknąłem się w czoło: wszak trochę wiem, jak wyglądałby taki świat. Otóż techniczne rysunki elementów właśnie tak są przedstawiane. Jeśli narysuje się na nim powiedzmy sześcian, wszystkie ściany przedstawia się tak, jakbyśmy patrzyli na nie mając oczy na wysokości ich krawędzi, czyli bez rzutów perspektywy; ściana będzie wtedy widoczna jako kreska. W efekcie sześcian zamieni się w kwadrat, i dopiero dodatkowe rzuty przedmiotu z innych stron, oraz pewna wiedza i obycie, pozwalają na czytanie takich rysunków. Zauważyłem, że człowiek bez tej wiedzy rzadko kiedy jest w stanie wyobrazić sobie wygląd przedmiotu na podstawie takiego rysunku, a sam odruchowo rysuje rzut perspektywy ze swojego miejsca patrzenia, technicznie niepoprawny, ale pozwalający rozpoznać cały kształt przedmiotu bez dodatkowych jego równie nienaturalnych rzutów.

W lasach Stromca trochę się zmieniło, więc, niepewny pamiętania dróg na szczyt, po wyjściu na łąki zawróciłem i poszedłem z powrotem: ja mam nie wiedzieć, gdzie prowadzi ten dukt?? Nie znam ich wszystkich ani nie mam ambicji poznania, ale lubię wiedzieć, gdzie zaprowadzi mnie ta czy tamta dróżka.

U podnóża Chrośnickich Kop jak zwykle odwiedziłem źródło bijące ze skalnej ściany, bo źródła, zwłaszcza takie jak te, czyste i skalne, mają magnetyczny urok, a poza tym zwyczajnie chciało mi się pić. Woda ma tam wyborny smak i jest bardzo zimna.



Po wejściu na siodło przełęczy wyznaczyłem nową swoją drogę w stronę Lastka, najbardziej mojej góry w tych górach. 


Samotne tete a tete z miejscem i z najurokliwszym pomieszaniem fantazji z rzeczywistością przerwała mi grupa motocyklistów. Zatrzymali się, jeden z nich zdjął kask i przywitał się po… niemiecku. Poczułem niechęć do tych ludzi; zapewne w Niemczech nie pozwala się im niszczyć polnych i leśnych dróg tymi hałaśliwymi maszynami ryjącymi koleiny, więc przyjeżdżają do nas. W moment później przyszła mi do głowy mściwa myśl: gdyby nie wszczęli wojny, do dzisiaj byłyby tutaj Niemcy.

Inną niż zwykle, nową drogą przeciąłem dolinę z wioską i idąc zakolem po zboczu Babińca, po dwunastu godzinach włóczęgi doszedłem do Rząśnickiej Przełęczy i do samochodu.




W piątkowy wieczór wahałem się nad wyborem miejsca noclegu, mając do wyboru dwa znane mi domy prowadzące tak zwaną agroturystykę. Wybrałem dom „Konopka” w Czernicy. Ledwie kilka razy korzystałem z gościny Bożeny, właścicielki domu, trudno więc powiedzieć, że jestem stałym bywalcem. Ostatni raz nocowałem tam przynajmniej rok temu, ale gdy zadzwoniłem i usłyszałem radosne powitanie, ciepło mi się zrobiło na serduchu. Wieczorem zostałem powitany jak domownik, który ledwie na parę dni wyjechał i wrócił do siebie: po prostu naturalnie. Ilekroć jestem w tym domu, są goście, i ciekawe rozmowy z nimi przerywa dopiero późna pora. Bożena potrafi sprawić coś, co mało komu się udaje: że wśród mało znanych ludzi czuję się swobodnie.













4 komentarze:

  1. Kanie rosną w tym roku wszędzie! Nawet w moim ogrodzie wyrosło kilka, ale niestety za późno je zauważyłam wyrosły, gdy byłam w Trzebiatowie, a Darek tam nie zaglądał. Nie zjedliśmy ich więc, tylko zostawili , aby wysypały zadoniki. Może za rok pozbieramy? Jesień sprawiła nam niespodziankę tym, że weekend był taki ładny i słoneczny. Cieszę się, że miałeś udaną wycieczkę. Atmosfera w agroturystykach jest chyba ich największym atutem. My w Zieleńcu mamy takie lokum, do którego wracamy z przyjemnością.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Aniu. Miałem udany wyjazd, to prawda.
      Niechby nie wiem co, nie zdarzy mi się zostawianie kań, o nie! Będę je upychać nawet za pazuchę, ale wszystkie zabiorę, oby tylko jeszcze rosły. :-)
      W drugim moim miejscu noclegowym jest inaczej. Owszem, zawsze porozmawiam z właścicielką dłuższą chwilę, ale później ona wycofuje się do drugiej, prywatnej części domu, natomiast w Konopce nie ma tego podziału, jest jeden dom.

      Usuń
  2. U siebie, w sadzie też zbierałam kanie:-) teraz po przymrozkach nie wie, czy będą; cudowny dzień na taką wędrówkę, pewnie Jan niedługo dołączy do Twoich wypraw; niesamowite są te drogi wśród wzgórz, ależ mają siłę przyciągania, zatem nie dziwię się, że tak chętnie jeździsz w Kaczawskie; dobrej pogody na przyszłe wędrówki:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mario, dziękuję za życzenia i obecność.
      Zapewne w najbliższą niedzielę pojadę w góry, a jeśli tak, to z Jankiem i z wielkim wiadrem. Nie zostawię kań! :-)
      Owszem, polne drogi wśród wzgórz mają dla mnie magnetyczny urok; jak czytam, na Ciebie też działa ich uroda. Czasami myślę, że te niskie górki podobają mi się przez ich podobieństwo do kraju mojego dzieciństwa i młodości, do Wyżyny Lubelskiej i Roztocza. Za trzy lata, po skończeniu pracy tutaj, będę mieć możliwość poznania prawdy.

      Usuń