Strony

piątek, 25 maja 2018

Trzy tematy z dwóch światów

240518

Gdy droga wyprowadziła mnie z lasu, poznałem miejsce do zaparkowania i fragment działki kolegi. On sam siedział opodal, najwyraźniej czekał na mnie. Po przywitaniu się poznałem powód jego dopytywania o dokładniejszą godzinę przyjazdu: z samochodu wziął ciepłą jeszcze blachę placka drożdżowego z rabarbarem upieczonego z powodu mojego przyjazdu. Ujął mnie tym staraniem ugoszczenia tak mocno, że poczułem ciepło w piersi. Od razu powiem, że zjadłem więcej niż połowę tego rarytasu pamiętanego z dzieciństwa.

Kolega ceni sobie prywatność tak bardzo, że nie napiszę gdzie ma swoją działkę, ani nie opublikuję zdjęć z nim, napiszę jednak o samej działce i o swoich wrażeniach.

Drugi raz tam byłem i ponownie z przyjemnością patrzyłem na uroczy stok wzgórza, po którym pnie się pas łąki, dołem ściśniętej z obu stron drzewami, górą rozszerzającym się, jakby w chęci objęcia coraz odleglejszego i szerzej odsłaniającego się horyzontu. Na szczycie stoi szałas, miejsce letnich biwaków, a spod niego roztacza się widok na okoliczne wzgórza. Przy dobrej przejrzystości powietrza wyraźnie widać masyw Gór Sowich i Ślęży, a nawet fragment ściany Karkonoszy. U podnóża stoku, tam, gdzie najwięcej drzew, jest staw, bywają i kaczki znajdujące tam dobre miejsce lęgowe w przybrzeżnych gęstwinach. Tu i tam stoją pokaźne dęby, kępy brzóz i tarniny, kilkanaście posadzonych drzew owocowych, a nad wodą rosną olsze. Cały środkowy pas stoku jest łąką. Dzisiaj sięgała kolan, kolega tłumaczył się z jej niewykoszenia, ale dzięki temu szliśmy wśród kwiatów. Większości gatunków nie rozpoznałem, wśród nich tak lubiane białe kwiaty o głęboko wciętych płatkach wygiętych w kształt pięknego kielicha. Rosły tam dzwonki nieznanego mi gatunku, ich fiolet pięknie kontrastował z zielenią traw, widziałem kaczeńce – tak zwykłe, a jednocześnie tak niezwykłe dla mnie, zimowego wędrowcy. Najwięcej widziałem bratków polnych; miejscami, na przykład przy miedzach, tworzyły dosłownie kobierce, a nad nimi wznosiły się chabry, kwiaty polskich pól i moich wakacji u babci.

Młoda zieleń traw, słońce, kolorowe kwiaty, miejscami bardzo liczne, miłe towarzystwo – czy może być coś lepszego? W ciągu paru godzin tam spędzonych często miewałem chwile zadziwienia kontrastem: wszak jeszcze dzisiaj byłem w pracy, w zagraconym i zakurzonym warsztacie metalowym, wszak jutro będę daleko stąd i zacznę pakowanie lunaparku do wyjazdu, a teraz jakbym w innym świecie był. Tutaj jest prawdziwe życie, tam tylko konieczność zdobycia pieniędzy.

Chyba podobne myśli miał mój gospodarz, ponieważ powiedział, że nigdy nie otworzy swojego biznesu, nie chcąc utonąć w przykrych zależnościach, w dziesiątkach obowiązków, w zmartwieniach i kłopotach związanych z pracownikami. Że woli skromne życie, ale tutaj, na swoim ukochanym kawałku ziemi, i bycie niezależnym. Jakże ja go rozumiałem! Kiedyś inaczej oceniałem, ale teraz przy mojej pracy trzyma mnie właściwie tylko konieczność spłacenia kredytu mieszkaniowego – dalekie echo moich przodków szukających bezpiecznego miejsca dla swoich partnerek i dzieci.

Najnaturalniejszym i najpierwotniejszym sensem życia jest jego przekazanie. Ponad tę podstawę daną przez naturę nic nie otrzymamy, sami musimy znaleźć swoje cele, swój sens. Z czasem wykształcił mi się obraz dobrego życia. Nie jest pełny, na pewno nie jest oryginalny, ale mój własny. Otóż dobre życie powinno być nakierowane na pozytywne przeżywanie. Za takie mam przyjemność czasu spędzonego nad dobrą książką czy przy takiej muzyce, miłe spotkanie z człowiekiem, spełnianie swoich pasji, obserwowanie przyrody, zdobywanie interesującej nas wiedzy, pozytywne emocje i uczucia żywione do drugiego człowieka – z miłością na pierwszym miejscu. Wszystko, co daje estetyczną przyjemność obcowania z pięknem i dobrem, co nas wzbogaca duchowo i intelektualnie, co zaspokaja bezinteresowną ciekawość i głód wiedzy.

Jakoś tak podobnie, aczkolwiek w jeszcze krótszej formie, odpowiedziałem koledze. Teraz dodam jeszcze, że zgodnie z moją filozofią złe emocje są naszą przegraną. Dzień, w którym z kimś się pokłóciłem, byłem zły, wkurzony, zniechęcony, a więc gdy były we mnie coś negatywnego, taki dzień mam za nieudany, w pewnym sensie stracony. Niestety, wiele mam takich dni, ale usilnie pracuję nad sobą.

Naszkicowany tutaj obraz nie jest pełny nie tyle z powodu jego skrótowości, co z posiadania pewnej luki, z którą nie bardzo potrafię sobie poradzić. Otóż wielu ludzi może odczuwać na dyskotece, na przykład, lub na meczu futbolowym, emocje oceniane przez siebie jako pozytywne, wiele im dające, lekceważąc, albo po prostu niżej lokując, salę filharmoniczną lub dobrą książkę, podczas gdy ja mam oceny dokładnie odwrotne. Tyle że nie bardzo potrafię uzasadnić słuszności swoich ocen. Bardziej czuję swoją rację niż ją rozumiem.

Dość filozofii, wracam na działkę.

Kolega pokazał mi miejsce pod brzozami wybrane pod drewniany domek z werandą i kominkiem. Prosty, bez elektryczności, tradycyjny domek, w którym mógłby słuchać letnich wieczorów i oglądać gwiazdy przez swoją lunetę. Kręcąc się tam, nieco wyżej znalazłem inne urocze miejsce, ale nim napiszę o nim, powiem, że koledze zazdroszczę posiadania drzew. Tak, drzew. Chciałbym mieć kawałek ziemi, a na nim duże drzewa. Pod szczytem rośnie największy jego dąb, spory już grubasek, a że z trzech stron ma wolną przestrzeń, wykształcił szeroko sięgające niskie gałęzie. Pod nimi jest głęboki cień o leciutko zielonym zabarwieniu i chłód pachnący wilgocią. Stałem tam i między gałęziami widziałem słoneczno-zielony stok wzgórza i niebieską dal sięgającą Karkonoszy odległych o kilkadziesiąt kilometrów. Takie miejsca mają dla mnie urok wyjątkowy. Urok kontrastów, ale i zawsze pociągającej dali, a ostatnio coraz bardziej urok bliskości pokaźnych drzew.

Kolega poprowadził mnie miedzami na małą wycieczkę po okolicznych wzgórzach. Gdy staliśmy na obłym szczycie zarośniętym nadzwyczaj wysokim i gęstym rzepakiem, usłyszałem coś, co obudziło we mnie wspomnienie podobnych wrażeń. Otóż mojemu przewodnikowi podobały się zimowe widoki tam oglądane nie mniej, a pod pewnymi względami nawet bardziej, niż majowe.

Niemal w ogóle nie znam wyglądu majowych Gór Kaczawskich, ale tkwi we mnie obraz wielce pociągający, i gdy w czasie grudniowej wędrówki, patrząc na szaro-biały krajobraz wokół mnie, westchnę do tamtych majowych czy letnich, czasami budzi się we mnie poczucie zdrady tych ubogich, zimowych – jakbym, pełen wyrzutów, wracał do kochanej żony po zdradzie z ładną dzierlatką.

Jest na działce dzikie, ciemne gąszcze, są szuwary nad wodą, ule i zaczątki sadu, ale najwięcej jest słońca i przestrzeni. Nie dziwię się coraz większemu przywiązaniu kolegi do tego kawałka ziemi.

Obdarowany pozostałym ciastem z rabarbarem wyjechałem o zmierzchu. Po drodze kątem oka zobaczyłem coś, co kazało mi się zatrzymać: dąb o średnicy pnia oszacowanej na dwa metry. Majestatyczny ogrom, ale, niestety, pozbawiony niemal wszystkich konarów. Nie wiem, czy żyje. Było zbyt ciemno, by zrobić zdjęcie.












Nazajutrz, czyli w niedzielę, wieczorem zaczęliśmy nocny demontaż urządzeń w Łodzi, a trwał do piątej w poniedziałek, pracowałem siedemnaście godzin. Pod wieczór tego dnia, o godzinie 19, zacząłem drugi maraton, tym razem dwudziestodwugodzinny. We wtorek o 6.30 jako ostatni opuściłem dziedziniec Manufaktury. W godzinę później odebrałem telefon: mój kamping jest rozbity.

Na miejsce dojechałem po kwadransie i zobaczyłem moje mieszkanie wbite w barierę oddzielającą jezdnie drogi S8. Kierowca i pasażer cali, zdrowi, ale gdy otworzyłem drzwi, zobaczyłem kompletny chaos: przez wyrwane drzwi szafy i szafki zawartość wysypała się na podłogę, a bezwładność spiętrzyła wszystkie moje rzeczy z przodu pomieszczenia. Kabel zasilający i skarpetki, podkoszulki i cukier, pokruszone ciastka i majtki. Groch z kapustą. Depcząc po tej górze wszedłem do środka i podniosłem kołdrę: komputer wyglądał na cały. Odetchnąłem z ulgą. Szybko, poganiany ostrymi słowami drogowców, którzy pojawili się nie wiadomo skąd, ubraniami zapełniłem trzy reklamówki, zadzwoniłem do pracodawcy i pojechałem. Spać mi się odechciało. Nazajutrz pojechałem do bazy, stał już tam przywieziony mój kamping. Podczepiłem starą, rozlatującą się przyczepę kampingową do busa, a gdy wszedłem do niej, zobaczyłem stajnię Augiasza. Siadłem na progu i popłakałem się, cholera jasna. Przez dziewięć ostatnich lat mieszkałem od marca do września w moim pokoiku na kołach. W nim spałem, czytałem, pisałem, piłem kawę i piwo, tutaj mieszkały w wakacje żona i wnuczka. Wiedziałem gdzie co leży, to było moje miejsce… Poczułem się jak bezdomny.

W końcu zmusiłem się do pracy. Myłem, wycierałem, odkurzałem, a w końcu zacząłem przenosić i z grubsza układać po szafkach moje rzeczy, ale jeszcze ze dwa razy przysiadałem i chliptałem, smarkacz.

Zadzwonił pryncypał.

-Wróciłeś już do lunaparku?

-Jeszcze nie wyjechałem z bazy.

-Coś się stało?

-Nie, nic. Przenoszę swoje rzeczy.

Co miałem mu tłumaczyć? I tak nie zrozumiałby. Nie on.

Do lunaparku wróciłem wieczorem; dzień zamknąłem piętnastoma godzinami pracy. Jutro będzie lepiej: pracy tylko dwanaście godzin, no i zacznę obłaskawiać nowe mieszkanie.

Właśnie. Przez szereg lat pracy tutaj nauczyłem się ograniczać pole widzenia, skupiać się tylko na swoim, na tym, co moje i co mnie interesuje. W moim kampingu kiedyś przeciekał dach, została wielka, ciemna plama na suficie wyłożonym tkaniną obiciową. Dość szybko przestałem ją zauważać – jak i kupy obrań roboczych kładzionych w kącie codziennie po pracy. Jednak miejsce z czasem tak na nasiąkło mną i moim czasem, że stało się moje. Teraz, gdy siedzę przy stoliku w tym nowym-bardzo starym kampingu, czuję w sobie niechęć do przyzwyczajania się do tych mebli i ścian, do tego miejsca.

Może za miesiąc albo za rok i to stracę, więc lepiej się nie przywiązywać, a co cenne, nosić w sobie.



Na zakończenie temat pogodniejszy.

Park w Mosinie poznałem dwa lata temu i nazwałem bodziszkowym. Tych maleńkich różowych drobinek i w tym roku rośnie dużo wśród karuzel, część z nich przeżyje nasz najazd. Pamiętałem wiekową lipę i jesion – największy jaki kiedykolwiek widziałem. Dzisiaj zmierzyłem jego obwód na wysokości piersi, wynosi 430 cm, a więc pień ma średnicę niemal 140 cm. Obok rośnie równie okazały dąb, tylko o 10 centymetrów szczuplejszy. Ładny, prosty i rozłożysty, ale jest średniakiem, natomiast jego sąsiad swoją miarą lokuje się w czołówce polskich jesionów.

A może jest na czele listy? Przed chwilą sprawdziłem w internecie: jesion z Puszczy Białowieskiej o obwodzie wynoszącym 408 cm podawany jest za największy w Polsce. Na innej stronie podają nieco większy obwód tego drzewa – 426 cm.

Czyżbym odkrył większego osobnika? Jeśli tak, to chyba przysługuje mi prawo nadania imienia, czyż nie?
W takim razie od dzisiaj niech ten mosiński jesion wyniosły z dumą i wyniośle nosi imię Aleksandra.

 




Jeszcze słowo o wiązie, którego na pewno nie poznałbym w zimie, widząc go bez liści. Otóż jego pień bardziej do topoli jest podobny niż do pni swoich pobratymców.


wtorek, 15 maja 2018

Wiosna, filozofia, narodziny i ślub

130518
Zbyt szybko mijają dni, jakże piękne dni wiosny! Ledwie zacznę się cieszyć jakimś kwitnieniem, już widzę opadające płatki, już rozchylają się inne kwiaty. Staram się każde dostrzec i docenić, w każdym zauważyć nową dla mnie, wcześniej ukrytą, cząstkę uroku, każde lepiej poznać i zapamiętać, dotknąć i powąchać. Budząc się rano widzę słońce – czyż może być milszy początek dnia? – a nim upłynie staram się często patrzeć na widok najzwyklejszy ale i najpiękniejszy: zielone gałęzie drzew na tle błękitu nieba.
Napisałem te słowa i wspomniawszy drzewa rosnące obok, wyszedłem z kampingu żeby zobaczyć je w niskim, ale nadal jasnym słońcu majowego przedwieczoru. Rosną tutaj jesiony i topole, chyba szare, a obok nich kwitnie akacja w miodowej bieli cała, ledwie liście jej widać. Patrzyłem chcąc zapamiętać odcienie barw, wchłonąć i zatrzymać w sobie widok tak ładny i tak ciepły.

Jak zwykle walczą we mnie dwie potrzeby, dwie chęci wzajemnie się wykluczające: czytania lub pisania i wyjścia na dwór, do lasu czy parku. Wczoraj, chcąc je pogodzić, włożyłem laptopa do torby i pojechałem do lasu. Było ciepłe popołudnie, miałem na sobie krótkie portki i T-shirt, może dlatego na ławce wytrzymałem tylko pół godziny, gryziony przez muchy i inne paskudy. Wróciwszy, ustawiłem krzesło pod kampingiem tak, żeby widzieć drzewa po podniesieniu głowy znad ekranu. Muchy nie dowiedziały się o mnie, ciało nie pamiętało zmęczenia pracą, czułem delikatną pieszczotę wiatru, w koronach drzew odzywały się ptaki, więc warunki do pracy nad tekstami i odpoczynku jednocześnie miałem idealne. Tak dobre, że… usnąłem. Obiecałem sobie położyć się wcześniej, ale słowa nie dotrzymałem. Ponieważ i dzisiaj oczy mnie pieką i powieki mam ciężkie, obietnicę znowu sobie składam, tym razem solenną: najpóźniej o godzinie 22 spać!
Zaparzywszy kawę sięgnąłem po książkę. „Rozmyślania” Marka Aureliusza.
Nim napiszę parę słów o lekturze, może pewna uwaga, raczej w luźnym związku z książką.
Parę dni temu widziałem, na szczęście przez chwilę, włączoną telewizornię. Paru młodych mężczyzn w zbyt kusych marynarkach (czy oni, na Boga, nie widzą, jak idiotycznie wyglądają?) i z mikrofonami wiszącymi przed ustami na drucikach, oraz grupa jaskrawo ubranych i wymalowanych kobiet na tle ściany mrugającej kolorowymi reflektorami, śmiali się, coś krzyczeli i wykonywali dziwne ruchy, niby taneczne, niby kopulacyjne. Na dole ekranu zobaczyłem napis, było coś o umawianiu się. Wstrząsnąłem się. Ja miałbym coś takiego oglądać??
Rozmyślania napisał mądry człowiek i chociaż zapewne nie podzielę wszystkich jego poglądów (może też nie wszystkie zrozumiem), warto je poznać. Warto chociażby dla przybliżenia sobie osoby wyjątkowej. Oto rzymski imperator, człowiek właściwie wszechmocny w starożytności, mogący zaspakajać najdziwniejsze swoje kaprysy (a niektórzy jego poprzednicy dobitnie pokazali, jakie mogą one być), żyje skromnie oddany sprawom państwowym. Jest uprzejmy, wprost ujmujący wobec podwładnych, przychylnie nastawiony do wszystkich, nigdy nie okazujący swojej władzy nad innymi. Prawy władca i filozof o stoickich przekonaniach, ucieleśnienie ideałów myślicieli starożytnych pragnących filozofa na tronie. Cesarz zamykający swoim panowaniem złoty wiek cesarstwa.
Cóż jednak mogą mi dać myśli człowieka żyjącego tak dawno temu? W zasadzie to samo, co dzisiejszy widok zieleni drzew pod błękitem nieba, co widok dali i dźwięki bachowskiej kantaty, co zrozumienie kolejnego tajnika biologii lub inżynierii: lepsze poznanie świata, pozytywne wrażenia, estetyczną przyjemność, a więc wzbogacenie kulturowe i emocjonalne. Te z kolei są wartością samą w sobie i dalszych uzasadnień nie wymagają.

„Jak wszystko znika szybko: w świecie sami ludzie, w czasie i wspomnienie o nich!”

Ładnie napisane i kojarzące się z Proustem, ale niekoniecznie tak musi być, Marku. Umarłeś ponad 1800 lat temu, jednak google, program którego nie mogłeś znać, wyświetla Cię na szóstym miejscu wśród wszystkich najbardziej znanych Marków, także tych obecnie żyjących, a to znaczy, że miliony ludzi czytają Twoje myśli.

„Gardzi mną kto? Niech sobie. A ja uważać będę, by mnie nikt nie znalazł czyniącym cokolwiek lub mówiącym, co by godne było pogardy.”

Niżej jedne z najbardziej znanych słów powszechnie przypisywanych Markowi.

„Nie należy się gniewać na bieg wypadków. Nic ich to bowiem nie obchodzi.”

Tak właśnie mówi stoik. Przeczytałem ledwie małą część Rozmyślań, dlatego nie mam pewności, niemniej wydaje mi się, że Marek cytuje słowa ateńskiego filozofa Antystenesa. Tego samego, który wyraził zdziwienie w rozmowie z kapłanem zapewniającym go o raju po śmierci, że ten nie umiera czym prędzej.

„A chociażbyś miał żyć jeszcze trzy tysiące lat albo dziesięć tysięcy razy dłużej, przecież pamiętaj o tym, że nikt innego nie traci życia nad to, którym żyje, a innym nie żyje, jak tym, które traci. Najdłuższe więc równa się najkrótszemu. Teraźniejszość bowiem jest równa u wszystkich, a więc i to, co się traci, jest równe.”

Nie zgadzam się, ponieważ zrównanie życia najdłuższego i najkrótszego jest słuszne tylko w chwili śmierci i nie z powodu logiki – dziwnej tutaj, obcej, zimnej – a ludzkiego pragnienia życia nawet jeśli wiek się przeżyło. Teraźniejszość będzie równa u wszystkich ludzi właśnie w chwili śmierci – i tylko wtedy. W życiu równa jest jedynie w fizycznym sensie chwili, która momentalnie staje się przeszłością, natomiast jej zawartość różni się, i to dość znacznie, u różnych ludzi. Chyba jeszcze bardziej różni się ludzki jej odbiór i przeżywanie. Równość w traceniu jest więc słuszna jedynie w fizycznym znaczeniu teraźniejszości, ale akurat takiego rodzaju definicje mają tutaj najmniejsze znaczenie.

„Tak więc to, co się traci, przedstawia się jako pozbawione czasu co do długości. Nikt bowiem nie może stracić tego, co już przeszło lub co przyjdzie. Jakże bowiem można być pozbawionym tego, czego się nie ma?”

Pierwsze twierdzenie może być słuszne tylko przy założeniu, iż nasze życie to jedynie teraźniejszość, chwila obecna, moment między jednym a drugim oddechem; tylko wtedy to, co tracimy, a więc życie, nie będzie mieć rozciągłości czasowej. Dziwne rozumienie życia i niezgodne z naszą psychiką, z całym naszym jestestwem. Przeszłość tylko fizycznie znika, przestaje istnieć, jednak w naszej psychice, w pamięci, trwa nadal. Przeszłość nas kształtuje i wpływa na nas, bez pamiętania przeszłości nie byłoby ludzi takich, jacy jesteśmy. Natomiast znaczna część naszego życia tu i teraz nastawiona jest na przyszłość. Od drobiazgu, jak kupienie kurczaka na niedzielny obiad, po naukę dzieci, by w dorosłości zbierały jej owoce i po płacenie składek emerytalnych odbieranych po czterdziestu latach.
Tego, co już minęło, nie stracimy, to prawda, chociaż z czysto ludzkiego stanowiska stracenie pamięci o zdarzeniach z przeszłości przypomina ich całkowite stracenie, natomiast stracić można szanse zdarzeń przyszłych, i to wiele sposobów, chyba że wierzy się w predestynację. Zdaje się, że Marek wierzył w boskie wybory tego, co mamy przeżyć. Wtedy faktycznie nic nie stracimy swoim działaniem, nie mając wpływu na swój los. Wspominam tutaj Edypa z tragedii Sofoklesa „Król Edyp” – najtragiczniejszej, najbardziej wstrząsającej tragedii starożytnej. Ten człowiek całe życie starał się uniknąć przeznaczenia, a jednocześnie wszystko co w tym celu robił zbliżało go ku przeznaczeniu. Dla Edypa słuszne byłoby twierdzenie o niemożności straty tego, co nastąpić dopiero miało, nam czasami wystarczy zrobić cokolwiek, drobiazg zupełny, by zmienić przyszły bieg zdarzeń, a ta zmiana jest traceniem i zyskiwaniem. Bywa jednak głównie traceniem: to człowiek dostający się na ćwierćwiecze do więzienia, lub wyłącznie traceniem, jak u samobójcy – by użyć tylko tych najprostszych przykładów. Są oczywiste, za łatwe, a w istocie znaczy to, że coś mi umyka w rozumowaniu Marka. Wydaje mi się, że przyczyna w nierozdzieleniu konkretnych zdarzeń przyszłych od zdarzeń potencjalnych, od możliwości, jakie niesie życie. Nie stracimy czegoś konkretnego w nieistniejącej jeszcze przyszłości, ale tracąc przyszłość stracimy jej potencjalne możliwości.
W ostatnim zdaniu (Jakże bowiem można być pozbawionym tego, czego się nie ma?) dostrzegam niezgodność czasową, nielogiczność. Pozbawić czegoś można tylko osobę żyjącą, a nie ma przyszłości tylko umarły – w tym zdaniu jakby jednocześnie była mowa o żywym i umarłym, a przecież z kontekstu wynika, że mówi się o człowieku jeszcze żyjącym. Człowiek umierając traci przyszłe zdarzenia w sensie jak najbardziej dosłownym, chociaż nie może wiedzieć jakie one będą. Nie zna ich treści, ale ma pewność ich istnienia gdyby dalej żył, więc traci jak najbardziej. Z życiem traci przyszłą treść życia. Natomiast gdy już umrze, nic i nikt mu nie odbierze, skoro tracąc życie traci dosłownie wszystko. Tak więc myśl tego zdania słuszna jest tylko w stosunku do umarłych.

No i zrobił się wieczór. Jest godzina 22, zgodnie z daną sobie obietnicą powinienem położyć się spać. Może za godzinę? Szkoda mi czasu na sen. Książkę na razie odkładam, ale na pewno wkrótce wrócę do myśli Marka Aureliusza.

Ten blog jest o mnie. Nie o mojej rodzinie, a o mnie, dlatego nadzwyczaj rzadko zamieszczam tutaj informacje dotyczące moich bliskich. Jednak po dłuższym wahaniu uznałem, że krótką informację o ostatnich ważnych wydarzeniach rodzinnych zamieścić mogę, a może i powinienem.
W końcu kwietnia mój starszy syn po raz drugi uczynił mnie dziadkiem, oczywiście przy aktywnym współudziale swojej żony. Ich syn, dziecko mojego dziecka, nosi imię sławnego króla macedońskiego i jednocześnie imię dziadka swojej prababki, a mojej mamy.
Na zdjęciu mały Aleksander rozkosznie śpi na brzuchu ojca. Dwie godziny tak spał.
W tych samych dniach najmłodsze moje dziecko, Małgosia, największa miłość mojego życia, została mężatką. Oto niesprawiedliwość tego świata: oddać swoją dziewczynę obcemu facetowi!
Dobrych zdjęć jeszcze nie mam, niżej wklejone było zrobione telefonem. Zapewniam, że córka wyglądała cudnie. Ona zawsze taka była i jest. Zawsze najpiękniejsza.



środa, 9 maja 2018

Majowe dni

030518

Kamping ustawiłem pod dwoma głogami; ich gałązki, bardziej różowe niż zielone, zaglądają przez okno. Kwiatów mają mnóstwo, ale ciągle im mało; pojawiają się nowe, spóźnialskie, a drzewka, chcąc jeszcze więcej, wypuszczają kwiaty wprost z pni i konarów.

 Jeszcze trzy dni temu miały ledwie pąki, nieśmiałe zapowiedzi swoich różyczek, a dzisiaj są w pełnym rozkwicie. Gdzie one się tak śpieszą? Przecież mogłyby zwolnić, dać mi się nacieszyć; przecież wiedzą, jak mało mam czasu i jak bardzo mi się podobają.
Kontrast.

Wdrapując się na ramę Street Fighter’a zobaczyłem w trawie, tuż przy kole, różową drobinkę iglicy. Przetrwała nasz przyjazd, ale czy przetrwa demontaż i wyjazd? Otworzyłem szafę sterowniczą spisując dane potrzebnych mi podzespołów, a skupiony na odczytywaniu (przez dwie pary okularów) maleńkich literek, nie zauważyłem uruchomienia karuzeli. Gdy poczułem podmuch powietrza, podniosłem głowę i zobaczyłem gwiazdę (w angielskiej instrukcji mowa jest o pająku) siedzeń lecącą metr nade mną. Widok robiący wrażenie. 


Dwa poprzednie dni tłumaczyłem komputerowi karuzeli, że wszystko jest OK i może pozwolić uruchomić maszynę, ale okazało się, że mówiłem niezbyt zrozumiale. Dopiero po łopatologicznym wytłumaczeniu ileż to może być dwa i dwa, łaskawie pozwolił na uruchomienie. Szef przestał molestować mnie telefonami, a ja mogłem przez chwilę zagapić się na wiosnę.

Drugi wieczór siedzę przy komputerze robiąc korekty tekstu książki i wybierając fragmenty do prezentacji. Wczoraj, właściwie dzisiaj, położyłem się spać o trzeciej nad ranem, wstałem po pięciu godzinach, ajednak wieczorem okazał się, że tylko ruch nie pozwalał mi usnąć: usiadłszy, po kwadransie usnąłem przed ekranem. Wziąłem prysznic, zaparzyłem kawę i otworzyłem dopiski by napisać te słowa. Zaraz wrócę do książki, może zdążę wydać ją w tym roku, skoro nie zdążyłem w minionym.

Lunapark w końcu zamknięto, a to znaczy, że zrobiło się cicho, ściany kampingu już nie drżą pod naporem basów, mogłem więc włączyć swoją muzykę. Dzisiaj dzień Zbigniewa Preisnera.

Kolejny wieczór.

Znowu siedzę nad korektami tekstów, ale myśl o zmierzchu, a może zmęczenie wytężoną pracą przy komputerze, wygoniła mnie na dwór. Jak o tej porze wygląda kwitnący głóg, mój różowy sąsiad? W żółtym świetle lampy ulicznej drzewo zrudziało, kwiaty oglądane z bliska wydają się uśpione. Czy kwiaty śpią w nocy? Drgnąłem słysząc w ciszy nocy chrzęst żwiru pod kołami parkującego obok samochodu; przez uchylone drzwi kampingu dobiegły cudowne dźwięki preludium C-dur nr 1 Bacha. Świat słów wołał mnie, wróciłem więc, ale zamiast brać się pracę, drogą dalekich skojarzeń wspomniałem Petrarkę i kazałem komputerowi wyświetlić mój ulubiony sonet.


Jeśli to nie jest miłość - cóż ja czuję?
A jeśli miłość - co to jest takiego?
Jeśli rzecz dobra - skąd gorycz, co truje?
Gdy zła - skąd słodycz cierpienia każdego?

Jeśli z mej woli płonę - czemu płaczę ?
Jeśli wbrew woli - cóż pomoże lament ?


Dlaczego teraz tak się nie wyraża swoich uczuć? Dlaczego ludzie otwarcie i bez żenady potrafią manifestować swoją nienawiść, a wstydzą się wyrażać miłość?


Nie chce mi się dalej sprawdzać teksty, ale przecież trzeba. Jest dopiero godzina 22, może za godzinę czy dwie pozwolę pobujać myślom w obłokach.


Dopisek.

Wczoraj późnym wieczorem przyjechaliśmy pod Manufakturę w Łodzi; po sześciu godzinach jazdy roztelepaną trzydziestoletnią scanią wysiadłem z kabiny zgięty w paragraf . Gdy już wyprostowałem się i rozejrzałem, zobaczyłem setki najróżniejszych sklepów, kawiarnie, restauracje, sale fitness i zabaw dla dzieci. Strzałki na drogowskazach kierowały w stronę ścian wspinaczkowych, kręgielni, sal kinowych, pubów i Bóg wie czego jeszcze.

Olbrzymi teren bogiń handlu, rozrywki i zysku. Te mury, nowe i stare, pochłonęły olbrzymią ilość pieniędzy i pochłaniają nadal, każdego dnia. Pieniądze i jeszcze raz pieniądze. Rozglądam się wokół zdumiony przemianą starych murów pamiętających morderczą pracę ludzi sprzed stulecia i przychodzi mi do głowy myśl o jednoczesnej wielkiej przemianie i jej braku, ponieważ wczoraj, siódmego maja, pracowałem 15,5 godziny, a dzisiaj 18 godzin, czyli więcej, niż pracowano w czasach świetności manufaktur. Kiedy ja mam pisać, a nade wszystko kiedy pozbyć się myśli o pracy i wydobyć z siebie coś, co byłoby daleko od karuzel? Piszę te słowa zamiast kłaść się spać, ponieważ jutro pracę mam skończyć po „ledwie” dziesięciu godzinach.

Parki są w każdym mieście, w ostatnich latach wiele zrobiono dla ich wyglądu, i na pewno nie są to miejsca martwe, odwiedzane tak, jak stare ekspozycje muzealne. Są miejscami rekreacji, a w tej swojej funkcji podobne są do takich centrów jak Manufaktura i dziesiątki, setki raczej podobnych ośrodków w kraju. Wyraźne jest dążenie urbanistów do stworzenia różnorodnej oferty spędzenia czasu w mieście, w tym także zaspokojenia potrzeby kontaktu z przyrodą. Działania godne pochwały, jednakże odnoszę wrażenie, iż centra handlu i rozrywki wygrywają z przyrodą, czyli człowiek dalej odsuwa się od natury, pracując i odpoczywając w zurbanizowanym środowisku.

Przez witrynę zajrzałem do wnętrza kawiarni, zobaczyłem ładne, przytulne wnętrze, i poczułem w sobie przeciwstawne odczucia: zachciało mi się usiąść tam przy lampce koniaku, a jednocześnie znaleźć się daleko stąd, gdzieś na szlaku. Być sam na sam z drogą, mieć wokół siebie nie ludzi i mury, niechby ładne, a otwartą przestrzeń, niebo i ziemię – niechby z kałużami.

Do miejskiej świątyni handlu i rozrywki nie pójdę, na szlak gdy tylko będę mógł; wybór ten nie jest protestem, nie jest też żadnym świadomym wyborem, a odruchem, wewnętrzną potrzebą.