240518
Gdy droga
wyprowadziła mnie z lasu, poznałem miejsce do zaparkowania i
fragment działki kolegi. On sam siedział opodal, najwyraźniej
czekał na mnie. Po przywitaniu się poznałem powód jego
dopytywania o dokładniejszą godzinę przyjazdu: z samochodu wziął
ciepłą jeszcze blachę placka drożdżowego z rabarbarem
upieczonego z powodu mojego przyjazdu. Ujął mnie tym staraniem
ugoszczenia tak mocno, że poczułem ciepło w piersi. Od razu
powiem, że zjadłem więcej niż połowę tego rarytasu pamiętanego
z dzieciństwa.
Kolega ceni
sobie prywatność tak bardzo, że nie napiszę gdzie ma swoją
działkę, ani nie opublikuję zdjęć z nim, napiszę jednak o samej
działce i o swoich wrażeniach.
Drugi raz
tam byłem i ponownie z przyjemnością patrzyłem na uroczy stok
wzgórza, po którym pnie się pas łąki, dołem ściśniętej z obu
stron drzewami, górą rozszerzającym się, jakby w chęci objęcia
coraz odleglejszego i szerzej odsłaniającego się horyzontu. Na
szczycie stoi szałas, miejsce letnich biwaków, a spod niego
roztacza się widok na okoliczne wzgórza. Przy dobrej przejrzystości
powietrza wyraźnie widać masyw Gór Sowich i Ślęży, a nawet
fragment ściany Karkonoszy. U podnóża stoku, tam, gdzie najwięcej
drzew, jest staw, bywają i kaczki znajdujące tam dobre miejsce
lęgowe w przybrzeżnych gęstwinach. Tu i tam stoją pokaźne dęby,
kępy brzóz i tarniny, kilkanaście posadzonych drzew owocowych, a
nad wodą rosną olsze. Cały środkowy pas stoku jest łąką.
Dzisiaj sięgała kolan, kolega tłumaczył się z jej niewykoszenia,
ale dzięki temu szliśmy wśród kwiatów. Większości gatunków
nie rozpoznałem, wśród nich tak lubiane białe kwiaty o głęboko
wciętych płatkach wygiętych w kształt pięknego kielicha. Rosły
tam dzwonki nieznanego mi gatunku, ich fiolet pięknie kontrastował
z zielenią traw, widziałem kaczeńce – tak zwykłe, a
jednocześnie tak niezwykłe dla mnie, zimowego wędrowcy. Najwięcej
widziałem bratków polnych; miejscami, na przykład przy miedzach,
tworzyły dosłownie kobierce, a nad nimi wznosiły się chabry,
kwiaty polskich pól i moich wakacji u babci.
Młoda
zieleń traw, słońce, kolorowe kwiaty, miejscami bardzo liczne,
miłe towarzystwo – czy może być coś lepszego? W ciągu paru
godzin tam spędzonych często miewałem chwile zadziwienia
kontrastem: wszak jeszcze dzisiaj byłem w pracy, w zagraconym i
zakurzonym warsztacie metalowym, wszak jutro będę daleko stąd i
zacznę pakowanie lunaparku do wyjazdu, a teraz jakbym w innym
świecie był. Tutaj jest prawdziwe życie, tam tylko konieczność
zdobycia pieniędzy.
Chyba
podobne myśli miał mój gospodarz, ponieważ powiedział, że nigdy
nie otworzy swojego biznesu, nie chcąc utonąć w przykrych
zależnościach, w dziesiątkach obowiązków, w zmartwieniach i
kłopotach związanych z pracownikami. Że woli skromne życie, ale
tutaj, na swoim ukochanym kawałku ziemi, i bycie niezależnym. Jakże
ja go rozumiałem! Kiedyś inaczej oceniałem, ale teraz przy mojej
pracy trzyma mnie właściwie tylko konieczność spłacenia kredytu
mieszkaniowego – dalekie echo moich przodków szukających
bezpiecznego miejsca dla swoich partnerek i dzieci.
Najnaturalniejszym
i najpierwotniejszym sensem życia jest jego przekazanie. Ponad tę
podstawę daną przez naturę nic nie otrzymamy, sami musimy znaleźć
swoje cele, swój sens. Z czasem wykształcił mi się obraz dobrego
życia. Nie jest pełny, na pewno nie jest oryginalny, ale mój
własny. Otóż dobre życie powinno być nakierowane na pozytywne
przeżywanie. Za takie
mam przyjemność
czasu spędzonego nad
dobrą książką czy przy takiej muzyce, miłe spotkanie z
człowiekiem, spełnianie swoich pasji, obserwowanie przyrody,
zdobywanie interesującej nas wiedzy, pozytywne emocje i uczucia
żywione do drugiego człowieka – z miłością na pierwszym
miejscu. Wszystko, co
daje estetyczną przyjemność obcowania z pięknem i dobrem, co nas
wzbogaca duchowo i
intelektualnie, co zaspokaja bezinteresowną ciekawość i głód
wiedzy.
Jakoś tak
podobnie, aczkolwiek w jeszcze krótszej formie, odpowiedziałem
koledze. Teraz dodam jeszcze, że zgodnie z moją filozofią złe
emocje są naszą przegraną. Dzień, w którym z kimś się
pokłóciłem, byłem zły, wkurzony, zniechęcony, a więc gdy były
we mnie coś negatywnego, taki dzień mam za nieudany, w pewnym
sensie stracony. Niestety, wiele mam takich dni, ale usilnie pracuję
nad sobą.
Naszkicowany
tutaj obraz nie jest pełny nie tyle z powodu jego skrótowości, co
z posiadania pewnej luki, z którą nie bardzo potrafię sobie
poradzić. Otóż wielu ludzi może odczuwać na dyskotece, na
przykład, lub na meczu futbolowym, emocje oceniane przez siebie jako
pozytywne, wiele im dające, lekceważąc, albo po prostu niżej
lokując, salę filharmoniczną lub dobrą książkę, podczas gdy ja
mam oceny dokładnie odwrotne. Tyle że nie bardzo potrafię
uzasadnić słuszności swoich ocen. Bardziej czuję swoją rację
niż ją rozumiem.
Dość
filozofii, wracam na działkę.
Kolega
pokazał mi miejsce pod brzozami wybrane pod drewniany domek z
werandą i kominkiem. Prosty, bez elektryczności, tradycyjny domek,
w którym mógłby słuchać letnich wieczorów i oglądać gwiazdy
przez swoją lunetę. Kręcąc się tam, nieco wyżej znalazłem inne
urocze miejsce, ale nim napiszę o nim, powiem, że koledze
zazdroszczę posiadania
drzew. Tak, drzew. Chciałbym mieć kawałek ziemi, a na nim duże
drzewa. Pod szczytem rośnie największy jego
dąb, spory już
grubasek, a że z trzech stron ma wolną przestrzeń, wykształcił
szeroko sięgające niskie gałęzie. Pod nimi jest głęboki cień o
leciutko zielonym zabarwieniu i chłód pachnący wilgocią. Stałem
tam i między gałęziami widziałem słoneczno-zielony stok
wzgórza i niebieską dal sięgającą Karkonoszy odległych o
kilkadziesiąt kilometrów. Takie miejsca mają dla mnie urok
wyjątkowy. Urok kontrastów, ale i zawsze pociągającej dali, a
ostatnio coraz bardziej urok bliskości pokaźnych drzew.
Kolega
poprowadził mnie miedzami na małą wycieczkę po okolicznych
wzgórzach. Gdy staliśmy na obłym szczycie zarośniętym nadzwyczaj
wysokim i gęstym rzepakiem, usłyszałem coś, co obudziło we mnie
wspomnienie
podobnych wrażeń. Otóż mojemu przewodnikowi podobały
się zimowe
widoki tam oglądane
nie mniej, a pod pewnymi względami nawet bardziej, niż majowe.
Niemal
w ogóle nie znam wyglądu majowych Gór Kaczawskich, ale tkwi we
mnie obraz wielce pociągający, i gdy w czasie grudniowej wędrówki,
patrząc na szaro-biały krajobraz wokół mnie, westchnę do tamtych
majowych czy letnich, czasami budzi się we mnie poczucie zdrady tych
ubogich, zimowych – jakbym,
pełen wyrzutów, wracał do kochanej żony po zdradzie z ładną dzierlatką.
Jest na
działce dzikie, ciemne gąszcze, są szuwary nad wodą, ule i
zaczątki sadu, ale najwięcej jest słońca i przestrzeni. Nie
dziwię się coraz większemu przywiązaniu kolegi do tego kawałka
ziemi.
Obdarowany
pozostałym ciastem z rabarbarem wyjechałem o zmierzchu. Po drodze
kątem oka zobaczyłem coś, co kazało mi się zatrzymać: dąb o
średnicy pnia oszacowanej na dwa metry. Majestatyczny
ogrom, ale, niestety, pozbawiony niemal wszystkich konarów. Nie
wiem, czy żyje. Było zbyt ciemno, by zrobić zdjęcie.
Nazajutrz,
czyli w niedzielę, wieczorem zaczęliśmy nocny demontaż urządzeń
w Łodzi, a trwał do piątej w poniedziałek, pracowałem
siedemnaście godzin. Pod wieczór tego dnia, o godzinie 19, zacząłem
drugi maraton, tym razem dwudziestodwugodzinny. We wtorek o 6.30 jako
ostatni opuściłem dziedziniec Manufaktury. W godzinę później
odebrałem telefon: mój kamping jest rozbity.
Na miejsce
dojechałem po kwadransie i zobaczyłem moje mieszkanie wbite w
barierę oddzielającą jezdnie drogi S8. Kierowca i pasażer cali,
zdrowi, ale gdy otworzyłem drzwi, zobaczyłem kompletny chaos: przez
wyrwane drzwi szafy i szafki zawartość wysypała się na podłogę,
a bezwładność spiętrzyła wszystkie moje rzeczy z przodu
pomieszczenia. Kabel zasilający i skarpetki, podkoszulki i cukier,
pokruszone ciastka i majtki. Groch z kapustą. Depcząc po tej górze
wszedłem do środka i podniosłem kołdrę: komputer wyglądał na
cały. Odetchnąłem z ulgą. Szybko, poganiany ostrymi słowami
drogowców, którzy pojawili się nie wiadomo skąd, ubraniami
zapełniłem trzy reklamówki, zadzwoniłem do pracodawcy i
pojechałem. Spać mi się odechciało. Nazajutrz pojechałem do
bazy, stał już tam przywieziony mój kamping. Podczepiłem starą,
rozlatującą się przyczepę kampingową do busa, a gdy wszedłem do
niej, zobaczyłem stajnię Augiasza. Siadłem na progu i popłakałem
się, cholera jasna. Przez dziewięć ostatnich lat mieszkałem od
marca do września w moim pokoiku na kołach. W nim spałem,
czytałem, pisałem, piłem kawę i piwo, tutaj mieszkały w wakacje
żona i wnuczka. Wiedziałem gdzie co leży, to było moje miejsce…
Poczułem się jak bezdomny.
W końcu
zmusiłem się do pracy. Myłem, wycierałem, odkurzałem, a w końcu
zacząłem przenosić i z grubsza układać po szafkach moje rzeczy,
ale jeszcze ze dwa razy przysiadałem i chliptałem, smarkacz.
Zadzwonił
pryncypał.
-Wróciłeś
już do lunaparku?
-Jeszcze
nie wyjechałem z bazy.
-Coś się
stało?
-Nie, nic.
Przenoszę swoje rzeczy.
Co miałem
mu tłumaczyć? I tak nie zrozumiałby. Nie on.
Do
lunaparku wróciłem wieczorem; dzień zamknąłem piętnastoma
godzinami pracy. Jutro będzie lepiej: pracy tylko dwanaście godzin,
no i zacznę obłaskawiać nowe mieszkanie.
Właśnie.
Przez szereg lat pracy tutaj nauczyłem się ograniczać pole
widzenia, skupiać się tylko na swoim, na tym, co moje i co mnie
interesuje. W moim kampingu kiedyś przeciekał dach, została
wielka, ciemna plama na suficie wyłożonym tkaniną obiciową. Dość
szybko przestałem ją zauważać – jak i kupy obrań roboczych
kładzionych w kącie codziennie po pracy. Jednak miejsce z czasem
tak na nasiąkło mną i moim czasem, że stało się moje. Teraz,
gdy siedzę przy stoliku w tym nowym-bardzo starym kampingu, czuję w
sobie niechęć do przyzwyczajania się do tych mebli i ścian, do
tego miejsca.
Może za
miesiąc albo za rok i to stracę, więc lepiej się nie przywiązywać, a co cenne, nosić w sobie.
Na
zakończenie temat pogodniejszy.
Park w
Mosinie poznałem dwa lata temu i nazwałem bodziszkowym. Tych
maleńkich różowych drobinek i w tym roku rośnie dużo wśród
karuzel, część z nich przeżyje nasz najazd. Pamiętałem wiekową
lipę i jesion – największy jaki kiedykolwiek widziałem. Dzisiaj
zmierzyłem jego obwód na wysokości piersi, wynosi 430 cm, a więc
pień ma średnicę niemal 140 cm. Obok rośnie równie okazały dąb,
tylko o 10 centymetrów szczuplejszy. Ładny, prosty i rozłożysty,
ale jest średniakiem, natomiast jego sąsiad swoją miarą lokuje
się w czołówce polskich jesionów.
A może
jest na czele listy? Przed chwilą sprawdziłem w internecie: jesion
z Puszczy Białowieskiej o obwodzie wynoszącym 408 cm podawany jest za
największy w Polsce. Na innej stronie podają nieco większy obwód
tego drzewa – 426 cm.
Czyżbym
odkrył większego osobnika? Jeśli tak, to chyba przysługuje mi
prawo nadania imienia, czyż nie?
W takim
razie od dzisiaj niech ten mosiński jesion wyniosły z dumą i
wyniośle nosi imię Aleksandra.
Jeszcze
słowo o wiązie, którego na pewno nie poznałbym w zimie, widząc
go bez liści. Otóż jego pień bardziej do topoli jest podobny niż
do pni swoich pobratymców.