Strony

piątek, 28 grudnia 2018

Samochody elektryczne


271218

Prąd elektryczny. Energia, z której korzystamy wszędzie, na każdym kroku, i od tak dawna, że właściwie przestajemy dostrzegać ją i jej właściwości. Ot, po prostu jest i już. Tak, jest, ale jeśli na tym poprzestaniemy, to chyba tylko dlatego, że wyobraźni nam brakuje, albo przyzwyczajenie odebrało nam zdolność dziwienia się. Nie będę się tutaj rozpisywać, mimo iż temat jest mi znany i fascynuje mnie, zwrócę tylko uwagę na parę aspektów, które razem wzięte czynią energię elektryczną tajemniczą i magiczną, mimo wszystkich wzorów i definicji. Wszak ta energia nic nie waży, nie wydziela aromatu ani dźwięku, nie jest widoczna nawet pod lupą. Przewody, którymi płynie prąd, wyglądają dokładnie tak samo, jak te bez prądu. To energia, którą łatwo przekształcić w światło równe słonecznemu i w ciepło mogące topić skałę i stal; to energia, którą można przesyłać na wielkie odległości, a do tego nie są potrzebne skomplikowane rurociągi, jak przy przesyłaniu gazu czy ropy, tylko metalowy przewód, zwykły drut. Używana energia elektryczna nie pozostawia żadnych spalin, żadnych odpadów czy popiołów.

To najdoskonalsza znana nam energia.



Dwieście lat temu pewien wynalazca zauważył powstawanie tajemnej energii w przewodzie poruszającym się w pobliżu magnesu. Nie wiedział wtedy, że odkrywa prawa fizyki, których praktyczne zastosowania wkrótce zaowocują mnóstwem wynalazków i zmienią codzienność ludzi na świecie.

W toku badań, które wtedy zapewne uznawane były na ciekawostki nie mogące mieć żadnego praktycznego zastosowania, odkryto także, że przewód którym płynie prąd, jest wypychany z pobliża magnesu. To odkrycie legło u podstaw działania silników elektrycznych. Zauważono, że pole magnetyczne można wytworzyć prądem, że łatwo spowodować wirowanie biegunów tego pola, że w jego centrum można wstawić ośkę z przewodami, która będzie się kręcić ciągniona przez kręcące się pola magnetyczne. To tak, jakby bawiąc się magnesami, tak kręcić jednym, żeby ciągnął za sobą drugi magnes, zamknąć kręcenie w pętlę, ale nie pozwolić zetknąć się obu magnesom.

Dwieście lat temu powstało nieprześcignięte do tej pory inżynierskie cudo: silnik indukcyjny. To maszyna zdolna napędzać inne maszyny, pracująca niemal bezgłośnie, nie wytwarzająca zanieczyszczeń ani wibracji, bajecznie prosta, ponieważ złożona z kilku ledwie elementów, maszyna, w której następuje bezpośrednia zamiana jednej energii w drugą, bez czynników pośredniczących, jak para czy spaliny w silnikach parowych i spalinowych, a więc maszyna przekształcająca niemal bez strat energię elektryczną w energię mechaniczną. Ot, po prostu przewód z prądem wypychany jest z pola magnetycznego...

Silniki te są niewielkie w stosunku do swojej mocy, a za to wielkiej trwałości. Prawidłowo zbudowany i eksploatowany silnik elektryczny, a zwłaszcza indukcyjny silnik elektryczny, może pracować dziesiątki lat, co w przełożeniu na przebieg samochodu oznacza przejechanie setek tysięcy i milionów kilometrów, ponieważ jest bajecznie prosty; dość powiedzieć, że ma tylko dwa łożyska i żadnych zębatek. Silnik elektryczny ma duży moment obrotowy od startu, czyli od zerowej prędkości obrotowej, podczas gdy silnik spalinowy musi mieć określone obroty żeby ciągnął, a to oznacza, że silnik elektryczny może pracować bez skrzyni biegów i bez sprzęgła. Przy tej okazji wyjaśnię, że moment obrotowy to parametr właściwie ważniejszy od mocy, a określa on zdolność obracania się silnika pod obciążeniem. Bezpośrednio od tego parametru zależy zdolność przyśpieszania pojazdu. Silnik indukcyjny zbudowany jest z metalowej rury będącej jego obudową, we wnętrzu której są zamocowane cewki, czyli zwoje drutu miedzianego. Wirnikiem, czyli elementem obrotowym, jest oś z pakietem specjalnych blach z wmontowanymi w nie drutami. Do kompletu dochodzą wspominane łożyska umożliwiające skręcenie się wirnika. I to wszystko. Nie ma systemów chłodzenia z wieloma rurkami, czujnikami, pompą, chłodnicą, zbiornikami, itd. Nie ma rozrządu z krzywkami, popychaczami, zaworami i ich gniazdami, nie ma dziesiątków zębatek, wałów korbowych z ciężarami wyrównującymi obroty i gaszącymi drgania, nie ma tłoków, pierścieni, wtrysków, pomp olejowych i bardzo skomplikowanego systemu kanałów doprowadzających ten olej do wszystkich mechanizmów silnika. Nie ma układu wydechowego, czyli rur wyrzucających spaliny w atmosferę. Raz użytych i wyrzuconych jako już niepotrzebnych pozostałości po paliwie uzyskiwanym z bardzo cennej substancji, jaką jest ropa naftowa. Siniki elektryczne ważą kilkakrotnie mniej niż spalinowe tej samej mocy, nie zużywają olejów ani nie wymagają użycia tak często wymienianych materiałów jak filtry.

Obroty silnika indukcyjnego można regulować zmieniając napięcie zasilania, ale to prymitywny sposób prowadzący do strat momentu obrotowego. Od zawsze wiedziano jak to dobrze robić: wirnik w takim silniku jest ciągniony przez obracające się pole magnetyczne tworzone przez stojan, czyli przez cewki zamontowane w obudowie, a to zależy od częstotliwości prądu.

Tutaj uwaga.

Prąd w sieci zmienia się: narasta, maleje, zmienia biegunowość, czyli z plusa robi się minus. Częstość tych zmian określa się mianem częstotliwości, jednostką jest Hertz, skrót Hz. 1 Hz to jedna zmiana prądu, jedno pełne jego zafalowanie, na jedną sekundę. U nas w sieci częstotliwość wynosi 50Hz i tak jest w całej Europie, w USA jest 60Hz.

Więc pole magnetyczne stojana kręci się w taki sposób, jakbyśmy magnesem szybciutko kręcili kółka, ciągnąc za sobą wirnik, który umocowany na łożyskach nie może przywrzeć do cewek stojana, a może jedynie kręcić się wkoło próbując dogonić pole stojana. Żeby zwolnić wirnik, wystarczy zwolnić tempo wirowania pola magnetycznego, a więc zmniejszyć częstotliwość zasilającego prądu. Jednak do obecnych czasów nie potrafiono zbudować prostych i tanich urządzeń elektronicznych potrafiących zmieniać częstotliwość prądu. Jeszcze kilkanaście lat temu falowniki, bo tak się nazywają te urządzenia, były koszmarnie drogie, teraz stosowane są powszechnie, także w systemach napędowych karuzel.

W samochodach elektrycznych falowniki przekształcają prąd stały, czyli taki, jaki uzyskuje się z akumulatorów, prąd ze źródła zawsze mającego plus tutaj, a minus tam, bez sinusoidalnych przemian (ciekawskich proszę o zapytanie googli albo mnie o sinusoidę), na prąd przemienny o żądanej częstotliwości, a zmieniając ją, w rezultacie zmienia się szybkość jazdy. Gdy samochód rusza, sinik kręci się powoli, czyli zasilany jest prądem o małej częstotliwości, a im większe obroty są potrzebne, tym większej częstotliwości dostarczany jest prąd. Dzięki niemu szybciej wiruje pole magnetyczne, a tym samym szybciej kręci się wirnik silnika, czyli szybciej jedzie samochód. Zmiana obrotów następuje płynnie, bez start mocy, i w bardzo szerokim zakresie. Bez sprzęgła i bez skrzyń biegów, czyli bez dziesiątków zębatek, olejów, filtrów, pedałów bądź siłowników.

* * *

Pojazdy elektryczne istniały od zarania dziejów motoryzacji, ale od zawsze miały, i w znacznej mierze mają nadal, piętę Achillesa: kłopoty z magazynowaniem energii elektrycznej.

Mówi się o zmowach producentów paliw, o niedopuszczaniu do rozwoju konstrukcji akumulatorów. Nie wiem co o tym myśleć, ponieważ bardzo ostrożnie podchodzę do wszelkich teorii spiskowych, jednakże pewne fakty są bardzo dziwne. Na przykład akumulator ołowiowo-kwasowy, czyli powszechnie stosowany w samochodach. Od stu lat nic się nie zmieniło w jego konstrukcji i nie wprowadzono do produkcji nic zasadniczo odmiennego. Przez sto lat!, a przecież w tym czasie w każdej innej dziedzinie techniki nastąpiły kolosalne zmiany. Niezmienionym został prymitywny w zasadach swojej pracy silnik spalinowy i stary akumulator ołowiowy, gdy świat wokół zmienił się częstokroć nie do poznania. Czy to znaczy, że zaprojektowanie wydajnych akumulatorów jest tak trudne? Odnoszę wrażenie, że nie tutaj tkwi trudność. Raczej w niechętnej postawie wielkich i majętnych koncernów paliwowych i motoryzacyjnych.

Słyszałem twierdzenia o niewielkiej użyteczności ekologicznej samochodów elektrycznych w kraju, w którym większość energii elektrycznej pochodzi z elektrowni opalanych węglem. Jest to poważny argument, ale aktualny teraz, w przyszłości stopniowo coraz mniej. Poza tym jego zwolennicy nie biorą pod uwagę różnic w sprawności silników. Otóż silnik spalinowy ma sprawność na poziomie 40%, co oznacza, że tyle energii zawartej z paliwie zamienia na ruch obrotowy, na kręcenie się. Reszta jest tracona. Zamieniona w ciepło, poprzez chłodnicę ogrzewa atmosferę. Natomiast silnik elektryczny ma sprawność na poziomie 90%, czyli dla wytworzenia takiej samej mocy mechanicznej potrzebuje ponad dwukrotnie mniej energii.

Nie bez powodu amerykańska firma Tesla reklamuje swoje samochody na tle paneli słonecznych lub wiatraków, czyli odnawialnych źródeł energii: korzyści dla przyrody są wtedy zdwojone, ponieważ zanika emisja zanieczyszczeń w samym samochodzie, oraz przy procesie wytwarzania energii.

Dobrze, może dość, bo czuję, że wchodzę w obszar bardzo rozległy i nieco spekulacyjny. Na zakończenie powiem tylko, że samochody elektryczne są przyszłością. Dopiero zaczynają się pojawiać, ale szybko będzie ich przybywać, i za kilka lat będą powszechnie używane. Za parę dziesiątków lat pojawią się przepisy zakazujące rejestrowania nowych samochodów z silnikami spalinowymi i w końcu ten wyrafinowany prymityw trafi tam, gdzie jego miejsce: na złomowisko.

Jesteśmy na początku wielkich zmian w komunikacji i w całej gospodarce. Zmian na lepsze nie tylko z powodu zmniejszenia emisji zanieczyszczeń, ale i wielkich wymaganych inwestycji. W miarę przybywania samochodów elektrycznych, trzeba będzie nie tylko budować stacje ładowania, ale i nowe linie przesyłania energii i nowe elektrownie. Zmieni się skala zużycia energii elektrycznej i to bardzo. Aby nie rozwijać i tak obszernego już tekstu, zwrócę uwagę tylko na jeden aspekt: obecnie praktycznie w każdym domu jest samochód, a dom zużywa mniej energii niż samochód. Oznacza to konieczność wielkich zmian i inwestycji. To dobrze, bo nasza gospodarka ma to do siebie, że wymaga corocznego przyrostu dla uniknięcia kryzysu.

* * *

Szukając informacji o samochodach elektrycznych, zauważyłem wiele błędów technicznych wynikłych z niezrozumienia podstawowych jednostek elektrycznych i ich wzajemnej zależności, także na stronach, gdzie należałoby spodziewać się rzetelności w informowaniu i fachowości. Może więc parę zdań o podstawach elektryki, a myślę, że wobec coraz większej popularności samochodów z napędem na prąd, warto wiedzieć o czym się czyta i co oznaczają te dziwne symbole.

Zacznę od podstawowych jednostek. Obiecuję wyjaśnienia proste i krótkie, może więc warto byłoby nie klikać na krzyżyk w prawym górnym rogu ekranu.



– Amper, skrót A. To jednostka prądu, mówi się o natężeniu prądu. Określa, ile tych tajemniczych elektronów płynie przewodami. Im większy prąd, tym silniejszy efekt jego użycia: silniejsze świecenie żarówki, mocniejsze grzanie czajnika, itd.

– Volt, skrót V, jest jednostką napięcia, siły zwanej elektromotoryczną. To właśnie napięcie zmusza elektrony do płynięcia. Im większe napięcie, tym łatwiej prądowi płynąć i może on być większy. Dlatego dotknięcie zacisków akumulatora 12V nie spowoduje kopnięcia prądem, chyba że dotkniemy językiem, a włożenie palców w gniazdko owszem, ponieważ 230V wymusi przepływ większego prądu przez nasze ciało niż 12V.

– Moc to jakby siła mechanizmów, najczęściej silników. Używa się dwóch jednostek: koni mechanicznych i watów (bądź kilowatów). Konie oznaczone są symbolem KM (ważne jest używanie wielkich liter, ponieważ symbol km oznacza kilometry), natomiast waty oznaczane są literą W. Ponieważ krotność tysiąc to kilo i ma oznaczenie k (jak w kilogramach), kilowaty oznacza się symbolem kW. Kilowat jest większy od konia mechanicznego: 1kW = 1,36 KM, czyli w przybliżeniu 104 kW = 140 KM.



Waty jako jednostka mocy pochodzi z elektryki, i jest iloczynem napięcia i prądu. Jeśli przez żarówkę będzie płynął prąd 1A przy napięciu 1V, to rozświetli ją moc 1 W. Ważne jest, aby pamiętać o tym mnożeniu, ponieważ dzięki niemu czasami wychodzą dziwne zmiany. Na przykład wystarczy prąd 0,1A, czyli dziesięć razy mniejszy, ale przy napięciu 10V, aby w dalszym ciągu uzyskiwać moc 1 W, ponieważ 0,1 pomnożone przez 10 da jeden.

Na co dzień używa się zarówno watów, jak i tysiąc razy większych kilowatów. Żarówka ledowa ma moc 5 albo 10 W, silnik w samochodzie 50 albo 100kW. Pisać o małej żarówce, że ma moc 0,005 kW, a o silniku, że rozwija moc 100000 W, błędem nie będzie, ale utrudni odczytanie i przeliczanie.

Liczniki prądu w domach nie liczą mocy, a zużytą energię. Podstawową jednostką jest kilowatogodzina, skrót kWh, i za nią płacimy. Cóż to takiego? To po prostu moc pobierana przez określony czas. Moc pomnożona przez czas jej pobierania z sieci, czyli kWh jest wynikiem mnożenia kilowatów przez godziny. Na przykład: w domu mamy włączony grzejnik o mocy 1kW, i jeśli będzie on ogrzewał mieszkanie przez jedną godzinę, to zużyje jedną kilowatogodzinę energii elektrycznej. Jeśli grzejnik będzie włączony przez 5 godzin, zużyje 1kW razy 5h = 5kWh energii.

Ile kilowatów mocy ma pięciowatowa żarówka ledowa? Pięć podzielić przez tysiąc = 0,005 kW. Drugi sposób przeliczania, to przesunięcie przecinka przy watach w lewo o trzy miejsca: 20W… Gdzie przecinek? Po zerze, czyli 20,0W. Po przesunięciu o trzy miejsca wychodzi nam 0,020kW. Ponieważ końcowe zera po przecinku nie mają znaczenia, zostanie nam 0,02kW.

Teraz łatwo policzyć koszt godzinnego świecenia naszej pięciowatowej żarówki: pomnożyć moc przez czas, czyli 0,005 razy 1 = 0,005 kWh. Zajrzałem do googli, podają tam cenę jednej kilowatogodziny na poziomie 55 groszy. Więc koszt wyniesie 0,005kWh razy 55 groszy = 0,275 grosza, czyli mniej niż trzecią część grosza. Ta sama żarówka świecąca przez cały grudniowy wieczór, przez 10 godzin, zużyje energii za 2,75 grosza. Dwie takie żarówki świecące przez pięć godzin zużyją tyle samo, ponieważ czas dwakroć jest krótszy, ale moc tyleż większa, więc iloczyn wyjdzie taki sam: 0,005 kW razy 5 h razy 2 żarówki razy 55 groszy = 2,75 grosza.

Że coś to mało? Grosze jakieś? To proszę, policzmy duży grzejnik elektryczny. Mój w kampingu ma 1,5kW mocy, czyli przez godzinę zużywa 1,5kWh, co daje koszt 82 grosze, a przez wieczór i noc rachunek wyniesie: moc 1,5kW razy 10 h, czyli ilość godzin grzania, razy koszt jednostkowy 0,55zł = 8,25 zł. Dziennie! Przez cały miesiąc takiego używania koszt wyniósłby prawie 250 zł! Dla uproszczenia założyłem tutaj, że termostat nie wyłącza grzejnika, czyli że ten włączony jest non stop.

Inne przykładowe wyliczenia? Proszę bardzo. Czajnik elektryczny ma moc około 2kW. Jeśli założymy, że zagotowanie szklanki wody zajmie mu 1 minutę, to w tym czasie zużyje energii według wzoru: moc razy czas, czyli jedną sześćdziesiątą godziny. Oto dane: 2kW razy 0,0166h = 0,033kWh energii. Żeby policzyć ile za nią zapłacimy, pomnożymy wynik przez cenę jednostkową, czyli 55 groszy. Koszt wyniesie 1,8 grosza. Mało? Mało, ponieważ co prawda moc była brana z sieci spora, ale króciutko.

Telewizory? Moce pobierają różne, zależą one głównie od wielkości ekranu, powiedzmy, że od 50 do 200 watów, załóżmy, że średnio trzeba im sto watów, czyli 100W, czyli 0,1kW. W ciągu godziny zużyje więc 0,1kWh energii, ponieważ 0,1kW razy 1h = 0,1kWh. Jaki koszt? Powinno być proste: 0,1kWh razy 55 gorszy = 5,5 gorsza. Jeśli średnio oglądamy telewizor trzy godziny dziennie, przez miesiąc zużyje on tyle energii: 0,1kW razy 3h razy 30 dni = 9kWh, co kosztować nas będzie: 9kWh razy 0,55 zł = prawie pięć złotych.



Teraz o akumulatorach. Te w samochodach spalinowych mają napięcie 12V, a ich wielkość określana jest jako pojemność i podawana w amperogodzinach, skrót Ah. W przybliżeniu można to sobie tak wyobrazić: naładowany akumulator o pojemności 50Ah jest w stanie dać 1A prądu przez czas 50 godzin, ponieważ pojemność jest iloczynem prądu i czasu: 1A razy 50h = 50Ah. Tutaj także ważny jest skutek istnienia iloczynu. Oto przykład: ten sam akumulator do pełnego rozładowania może dawać 10A prądu, ale tylko przez 5 godzin, ponieważ 10A razy 5h = 50Ah. Rozrusznikiem w samochodzie jest silnik elektryczny pobierający z akumulatora bardzo dużo prądu. Dwieście amper na przykład, a bywa, że i więcej. Jak długo będzie się taki silnik kręcić zasilany z akumulatora o pojemności 50Ah? Łatwo policzyć: pojemność podzielić przez prąd, a uzyska się czas, czyli 50Ah podzielić przez 200A = 0,25h, czyli przez kwadrans. W praktyce chyba wcześniej zagotujemy rozrusznik albo akumulator…

Dlaczego tak bardzo duży prąd jest brany w czasie rozruchu silnika samochodu? Ponieważ do pokręcenia silnikiem spalinowym potrzebna jest duża siła, moc rozruszników wynosi kilka kilowatów. Powiedzmy, że 2kW. Aby uzyskać taką moc przy napięciu 12V, potrzebny jest duży prąd, ponieważ moc, jak pisałem, jest iloczynem napięcia i prądu. Więc jeśli moc podzielimy przez napięcie, dowiemy się, jaki prąd musi płynąć, czyli 2kW = 2000W podzielić przez 12V = 167A. Jeśli silnik elektryczny rozrusznika ma moc 4kW, wtedy pobierać będzie z akumulatora 12 V prąd 333A. Dlatego przy wielkich silnikach spalinowych, na przykład w ciężarówkach, stosuje się rozruszniki na 24V, ponieważ dwukrotne zwiększenie napięcia powoduje dwukrotny spadek prądu przy tej samej mocy i w efekcie akumulatory mają łagodniejsze warunki pracy.

Z powodu udziału napięcia w obliczaniu mocy, podawanie pojemności akumulatorów w amperogodzinach niewiele powie nam o ich zdolności do zasilania siników elektrycznych. Oto przykład: mam akumulatory 50Ah o napięciu 12V i silnik 2kW. Więc liczymy: 2000W podzielić przez 12V = 167A. Przy takim napięciu potrzebujemy tyle prądu. Jak długo akumulatory dadzą taki prąd?: 50Ah podzielić przez 167A = 0,3h, czyli przez 18 minut. A co byłoby, gdybyśmy mieli akumulator o pojemności 50Ah, ale o napięciu 120V? Prąd pobierany zmniejszyłby się 10 razy, ponieważ tyleż razy podnieśliśmy napięcie: 2000W podzielić przez 120V = 16,7A. Akumulator zasilałby silnik przez trzy godziny (50Ah podzielić przez 16,7A = 3h)

Widzimy więc, że sama pojemność wyrażona w Ah to za mało, żeby określić, ile naprawdę energii gromadzi akumulator. Zmieniono więc jednostkę, posługując się znaną nam jednostką energii elektrycznej, kilowatogodziną. Stosując tę jednostkę, nie musimy nawet wiedzieć, jakie napięcie mają akumulatory, ponieważ jednostka określa nam od razu moc i czas jej pobierania. Jaką więc pojemność w tych jednostkach ma nasz przykładowy akumulator? Jeśli będziemy pamiętać, że moc jest iloczynem napięcia i prądu, okaże się, że wystarczy pomnożyć pojemność w Ah przez napięcie, aby otrzymać watogodziny, czyli 50Ah razy 12V = 600Wh, czyli 0,6kWh.

Cóż to znaczy, że w samochodzie elektrycznym jest akumulator o pojemności 70kWh? Ano tyle, że można brać z niego moc 70kW (czyli blisko 100KM) przez godzinę, albo moc 7kW przez 10 godzin, a to tylko przykładowe i najprostsze wyliczenia.

Teraz jeszcze uwaga o mocach silników, zarówno spalinowych, jak i elektrycznych. W samochodach podawana jest maksymalna moc silnika, a rzadko takiej używamy. Pełna moc potrzebna jest przy bardzo szybkim przyśpieszaniu, a żeby ją uzyskać, w samochodach spalinowych oprócz wciśnięciu gazu w podłogę potrzebujemy jeszcze odpowiednio wysokich obrotów. To się rzadko zdarza. Mając silnik 100KM, jak w mojej vectrze, tak naprawdę używam może połowę tej mocy, a to przy rozpędzaniu się. Mało kiedy więcej, a zwykle piątą albo czwartą jej część, gdy chodzi o podtrzymanie uzyskanej prędkości. Tak samo jest w pojazdach napędzanych silnikami elektrycznymi.

Pora na ostatni temat: ładowanie akumulatorów samochodów elektrycznych.

Każdy samochód Tesli jest sprzedawany z ładowarką działającą z sieci domowej, ale jak długo będzie trwać ładowanie i ile kosztować? Mamy już wszystkie dane do obliczeń, ale skoro bawię się tutaj w belfra, obliczenia powtórzę, zaznaczając, że stosuję niewielkie uproszczenia i skróty dla przejrzystości, ale te pominięte aspekty niewiele zmieniają wyniki końcowe.

Żeby w pełni naładować całkowicie rozładowany akumulator, trzeba załadować w niego tyle energii, ile jest w stanie pomieścić, a zmieści tyle, ile wynosi jego pojemność. Powiedzmy, że chodzi o akumulator pojemności 70kWh. W rachubach wystarczy pamiętać o tym, że energia jest iloczynem mocy i czasu, a moc iloczynem napięcia i prądu. No więc jeśli taki akumulator będziemy ładować mocą 7kW przez 10 godzin, „wpompujemy” w niego 70kWh. Czy to możliwe w sieci domowej? Tak, aczkolwiek nie zawsze. Ze zwykłego gniazdka 230V możemy pobierać prąd w granicach 10 do 20A, a zależy to od budowy domowej instalacji. 10 amper z każdego gniazdka, 20 z gniazdka mocnej, nowej instalacji o odpowiednich bezpiecznikach i przewodach. Zostańmy przy 10A. Ponieważ w gniazdu mamy 230V, moc wyniesie 10 razy 230 = 2300W, czyli 2,3kW. To moc mniej więcej taka, jaką pobiera czajnik bezprzewodowy. Ładowarka pobierająca z gniazdka taką moc, załaduje do akumulatora 2,3kWh w ciągu godziny, i 23kWh w ciągu 10 godzin. W sumie niewiele, ale ilość jest już znacząca. Jeśli natomiast korzystamy z instalacji siłowej, czyli używanej do dużych silników elektrycznych, czas ładowania skraca się radykalnie. Nawet jeśli wykorzystywać się będzie jedną fazę (muszę tutaj skrócić informacje bo wyjdzie mi elaborat), to ponieważ z gniazdka siłowego można brać spore prądy, czasy ładowania będą krótsze. Powiedzmy, że 30A. No i proszę, policzmy: 30A razy 230V = 6900W = 6,9kW. W ciągu dziesięciu godzin akumulator przyjmie więc 69 kWh, czyli praktycznie będzie naładowany.

Dlaczego w takim razie mówi się o 20 czy 30 minutach ładowania w szybkich ładowarkach? Ładują szybko, ponieważ mają wielkie moce. Żeby naładować w 80% (a tak się często ładuje) akumulator 70kWh, trzeba „nakarmić” go energią 56 kWh. Żeby to zrobić w pół godziny, należy mieć ładowarkę o mocy… policzmy: 56kWh podzielić przez pół godziny = 112kW. To moc wystarczająca do zasilenia domków na całej uliczce osiedlowej.

Koszta? Pełne naładowanie akumulatora w domu będzie kosztować 70kWh razy 0,55 zł = 38,5 zł. W praktyce wyniki będą nieco inne, jak wspomniałem, ale tylko nieco. W samochodach Tesli można podłączyć ładowarkę i nakazać komputerowi ładowanie akumulatora w określonych godzinach. W jakich? W godzinach tańszej taryfy, tak po prostu.

Na ile wystarczy takie ładowanie? Można mówić tylko o przybliżeniach, wynik zależy od stylu jazdy, temperatury na dworze, modelu samochodu, itd. Powiedzmy, że jakieś 350km. Koszt przejechanego kilometra wyniesie więc 38,5 podzielić przez 350km = 11 groszy przy taryfie wynoszącej 55 groszy za 1kWh. Tesle pokazują zużycie energii w przeliczeniu na przejechany kilometr. Ilość zużywanej energii mieści się najczęściej w okolicach 200 Wh, oczywiście ze znacznymi odchyleniami. Koszt tak policzonego kilometra jazdy zgodny jest z poprzednim szacunkiem: 55 groszy razy 0,2kWh = 11 groszy.

Przy obecnych cenach gazu kilometr jazdy moją vectrą kosztuje około 22 grosze, a przy jeździe na benzynie dwakroć tyle.

No i nie dość, że dymi z rury (niewiele, ale jednak), to i spala substancje, z których można zrobić tysiące produktów z plastiku i górę ubrań z dziesiątek rodzajów tworzyw sztucznych. Że to sztuczne? Cóż zamiast ocieplacza w tworzywa sztucznego można założyć gruby sweter z wełny owczej, tylko czy tych owiec wystarczy dla wszystkich? Zamiast plastikowego pojemnika, można użyć drewnianego albo metalowego. Na drewniany dobrze się nadaje zdrowa i rosła lipa, a blachę na pojemnik wystarczy wytopić w martenie i przewalcować parę razy.

Nie uciekniemy ani przed sztucznymi tworzywami, ani przed pojazdami elektrycznymi i totalną przebudową naszych systemów energetycznych.

* * *

Że inny ten tekst? Nie ma w nim o górach, książkach, ewolucji ani nawet o filozofii? To prawda, ale tamte teksty i ten są moje, tyle że teraz pisał inny Krzysztof – elektryk i fascynat techniki.

Następny tekst raczej będzie typowy: nostalgiczny i górski.

wtorek, 18 grudnia 2018

O źródłach moralności

181218

Mimo odpowiedniego ubierania się i częstego jedzenia czosnku przeziębiłem się. Cóż, w mojej pracy łatwo o tę dolegliwość, skoro pracuję w zimnym i wilgotnym namiocie, mieszkam w kampingu, a do toalety mam 150 metrów. Nie bardzo wiem jak minęła mi pierwsza doba choroby. Niemal całą przespałem, nadrabiając wielotygodniowe zaległości, a z powodu kataru zużyłem całą rolkę papieru na wycieranie nosa. Taka niegroźna choroba ma swoje plusy: pierwszej doby nic nie jadłem, co wobec mojej wiecznej walki z kaloriami jest zaletą, wyspałem się, no i mam czas na lekturę i pisanie.

Dzisiaj, na trzeci dzień, ubrany za ciepło (słyszałem o konieczności wygrzania się), usiadłem mając przy sobie laptopa i książkę. Czytałem ją wcześniej, dzisiaj wróciłem do niej nie chcąc czytać ani o filozofii, ani o jakichś sensacjach.

„Cienie zapomnianych przodków”… Tytuł bardzo celny i poruszający we mnie jakieś tajemne struny. Książkę nabyłem nie tylko z powodu interesującej mnie tematyki, ale i z powodu tytułu. O odległych przodkach możemy zapomnieć, ale ich cienie, ślady ich życia, są w nas i wokół nas.

Dwa cytaty, dość dowolnie wybrane, ponieważ równie intrygujących i nabrzmiałych treścią jest w książce wiele. Te dwa łączy wspólny temat selekcji krewniaczej, jednego z aspektu ewolucji.

Dodam jeszcze, że cytaty ujęte są w cudzysłowy, a autorami książki są Carl Sagan i Ann Druyan.



„Mimo to Fisher uważa, że heroizm, zarówno u ludzi, jak i u zwierząt, daje pewne selekcyjne korzyści związane z przekazaniem dalszym pokoleniom bardzo podobnych sekwencji genetycznych pochodzących od bliskich krewnych. Jest to jeden z pierwszych jasno wyrażonych poglądów na selekcję krewniaczą. Podobnie można tłumaczyć zachowanie rodziców poświęcających swe życie dla dziecka. Bohater lub poświęcający się rodzic uczyni po prostu to, co uważa za „słuszne”, nie zastanawiając się nad genetycznymi konsekwencjami oraz nad rachunkami strat i korzyści w zakresie swoich instrukcji ACGT. Fisher uważa jednak, iż poczucie „słuszności” wiąże się z faktem, że rozszerzone rodziny, świadome rodzicielstwo i bohaterskie postępki zwiększają szanse na lepszą przyszłość rodzinnego kodu DNA.

Zwierzęta mogą być wprawdzie skłonne do prawdziwych poświęceń na rzecz swoich bliskich, lecz nie dalszych krewnych. Pomyślmy o tym w ten sposób: wyobraźmy sobie, że śpimy smacznie, podczas gdy nasze dzieci głodują, są pozbawione domu lub chore. Dla większości z nas jest to nie do pomyślenia. Czterdzieści tysięcy dzieci (dane zapewne z 1992 roku, czasu pierwszego wydania książki – dopisek K.G.) umiera jednak codziennie z głodu, zaniedbania lub wskutek chorób, którym łatwo zapobiec. Instytucje w rodzaju Międzynarodowego Funduszu Narodów Zjednoczonych (UNICEF) mogłyby uratować te dzieci, na przykład dzięki szczepieniom, za cenę kilku centów dziennie, lecz brakuje im na to pieniędzy. Inne potrzeby są uważane za ważniejsze. Dzieci giną nadal, podczas gdy świat smacznie śpi. Są daleko. Nie są nasze.

Trudno o lepszy przykład działania selekcji krewniaczej.”



My wydajemy tysiące na pierdoły, świat wydaje każdego dnia kilka miliardów dolarów na zbrojenia, a co parę sekund umiera dziecko. Oto miara naszej empatii. Czy ją z gruntu krytykuję? Mam taką chęć, ale nie bardzo mogę z powodu swojej wiedzy o ludzkiej konstrukcji psychicznej. My nie jesteśmy w stanie ogarnąć swoją empatią losów odległych, nieznanych nam ludzi. Tak zostaliśmy ukształtowani i tym możemy tłumaczyć swoją obojętność.

Czy słusznie? Czy nasza przeszłość, która upłynęła w niewielkich grupach znanych sobie ludzi, w pełni nas rozgrzesza, skoro mamy wolną wolę i umysł zdolny przeciwstawić się śladom naszej przeszłości?



„W przeprowadzonych w laboratorium badaniach karmienie pewnej grupy makaków uzależniono od tego, czy były one skłonne pociągnięciem za łańcuch wywołać elektryczny wstrząs u innego osobnika tego samego gatunku, lecz z nimi nie spokrewnionego. Poddane testowi małpy mogły obserwować agonię dręczonego wstrząsami zwierzęcia przez półprzezroczyste lustro. Po pewnym czasie, gdy pojęły, na czym polega związek między ich posiłkiem a losem ofiary, makaki często odmawiały pociągania za łańcuch. W jednym z eksperymentów tylko 13% się ugięło, a 87% zdecydowało się głodować. Jeden zdeterminowany osobnik odmawiał jedzenia przez prawie dwa tygodnie, nie chcąc dręczyć współtowarzysza niewoli. Makaki, które poprzednio poddawano wstrząsom, były jeszcze mniej skłonne do pociągnięcia za łańcuch. (…)

Doświadczenia te pozwalają nam jednak dostrzec u innych niż ludzie istot tę świętą gotowość do poświęceń w celu ratowania innych – nie tylko bliskich krewnych. Wedle konwencjonalnych ludzkich norm opór przeciwko złu i postawa tych makaków, które nigdy nie uczęszczały na lekcje religii, nigdy nie słyszały o dziecięciu przykazaniach i nigdy nie grały w kółko i krzyżyk na lekcjach wychowania obywatelskiego, stanowi przykład moralności i odwagi. Heroizm jest normą w świecie makaków, przynajmniej w opisywanych powyżej okolicznościach. Gdyby sytuacja się odwróciła i schwytani przez makaki ludzie zostaliby postawieni przez małpich naukowców przez podobnym wyborem, czy spisaliby się wówczas równie dobrze? Ludzkość pamięta tych, którzy świadomie poświęcili swoje życie dla dobra innych. Na każdego z nich przypada wielu, którzy się cofnęli.

T.H. Huxley powiedział niegdyś, że najważniejszym dla niego wnioskiem ze studiów anatomicznych było wzajemne powiązanie wszystkich form życia na Ziemi. Późniejsze odkrycia – że budowa wszystkich żywych istot jest oparta na białkach i kwasach nukleinowych, że wszystkie instrukcje genetyczne są napisane i zakodowane w tym samym języku, że u bardzo odmiennych istot występuje tak wiele wspólnych sekwencji DNA – spotęgowały moc spostrzeżenia Huxleya. Każda odkryta warstwa tajemnicy rozszerza nasz krąg pokrewieństwa, niezależnie od tego, w którym miejscu na rozległej skali altruizmu i egoizmu właśnie się znajdujemy.

Rygorystyczne, ścisłe, pozbawione bezkrytycznego sentymentalizmu badania naukowe ujawniają głębokie podobieństwa między nami i innymi formami życia na Ziemi. W porównaniu z jakimkolwiek innym gatunkiem wszyscy ludzie, niezależnie od tego, jak bardzo etnicznie zróżnicowani, są zasadniczo identyczni. Selekcja krewniacza, fundament ewolucji wśród zwierząt żyjących w małych grupach, jest oparta na altruizmie, tak bardzo podobnym do miłości. Gdzieś pośród tego wszystkiego kryje się etyka.”



Gdy w pełni dotarł do mnie fakt pokrewieństwa ludzi z wszystkimi istotami żyjącymi na Ziemi, inaczej zobaczyłem siebie i świat wokół. Przeżycie silne i warte trudu nauki.

Chciałem tutaj nawiązać do moralności i religijnych przykazaniach wspomnianych przez autorów.

Wspomnianych nie bez powodu. Otóż wszyscy wiemy, że ludzie religijni (odróżniam tutaj religijność od wiary, jako że bynajmniej nie są to synonimy) twierdzą, iż źródłem i prawidłem moralności jest ich Bóg i podyktowane przez niego księgi. Do tego stopnia są zawładnięci tym swoim przekonaniem, że na ludzi niewierzących patrzą jak na potworów niemających moralnych hamulców i gotowych na wszystko, co najgorsze. Dla mnie, osoby niewierzącej i mającej sporą, jak na amatora, wiedzę o ewolucji i etologii, ich przekonania są jaskrawym dowodem pychy i niewiedzy naukowej, także elementarnego braku wiedzy o wyznawanej religii. Wszak wystarczy pobieżna lektura Starego Testamentu, by trafić na dziesiątki miejsc rażąco sprzecznych z zasadami moralności. Doznaję dziwnych stanów ducha, gdy czytam pouczenia moralne wygłaszane przez członków organizacji religijnej odpowiedzialnej na ogromne morze cierpień sprowadzone na ludzkość i po raz kolejny uświadamiam sobie wielką moc oślepiania i znieczulania przez religie.

Kiedyś czytałem opis jednego z wielu badań dotyczących moralności – przykład wielce pouczający i takież czyniący wrażenie. Dla Europejczyków (odpowiednio zmienione dla zrozumienia pytań, badania objęły także ludy żyjące w warunkach pierwotnych) wymyślano sytuacje wymagające podjęcia trudnych decyzji. Niektóre pamiętam, na przykład z drezyną (to mały pojazd torowy). Więc jedzie drezyna której nie można zatrzymać, a dalej na torach pracuje trzech robotników. Wcześniej jest rozjazd, można drezynę skierować na boczny tor, na którym jest tylko jeden robotnik. Czy godzi się skazywać go na śmierć dla ratowania tamtych trzech? Sytuacje komplikowano na wiele sposobów. Na przykład: tor biegnie pod wiaduktem, na którym stoi gruby człowiek. Jest wysoce prawdopodobne, że zrzucenie go na tory przed jadącym pojazdem zatrzyma go i w ten sposób uratujemy trzech ludzi. Większość ludzi odpowiedziała, że nie można zrzucić grubasa na tory, mimo iż wcześniej uznali, że można i należy skierować drezynę na boczny tor, co równałoby się skazaniem człowieka tam pracującego na śmierć. Dlaczego więc tutaj nie było zgody?

Badacze po uzyskaniu odpowiedzi pytali o motywacje, o przyczyny udzielenia takiej a nie innej odpowiedzi. Najczęściej badani nie byli w stanie w pełni wyjaśnić motywów swoich decyzji. Gdy zastanowimy się nad sobą, nad swoimi wyborami moralnymi, znajdziemy podobną niewiedzę. My bardziej czujemy, co godzi się robić, niż to wiemy. Ot, przykład z grubasem na wiadukcie: posłużyłby jako narzędzie do wykonania zadania, a nie godzi się podmiotu, człowieka, traktować przedmiotowo. Natomiast przypadek pojedynczego pracownika na bocznym torze jest inny, ponieważ nie skazujemy go bezpośrednio na śmierć. Niby niewielka różnica i nadal mielibyśmy kłopoty z racjonalnym wyłuszczeniem wszystkich za i przeciw, ale przecież czujemy, że tak można, a tak się nie godzi.

Czujemy, ponieważ zrąb zasad moralnych dostaliśmy w spadku po naszych przodkach. Mamy je zapisane w naszych genach, a jeśli ktoś nie stosuje się do nich, to nie dlatego, że rodzice go nie wychowali, ani nie z powodu ateizmu, a dlatego, że w toku wychowania lub swojego dorosłego życia został ich pozbawiony.

czwartek, 13 grudnia 2018

Tytoniowa Ścieżka, Kamienica, deszcz i wyjątkowa herbata

091218

Gierczyn, Tytoniowa Ścieżka, Kamienica, powrót do Gierczyna.




W góry idę niezależnie od pogody, więc zdarzało się chodzić w deszczu lub na kilkunastostopniowym mrozie. Odpowiednio ubrany nie marznę nigdy, jednak moje dłonie owszem, i to nierzadko. Bywa, że nie pomagają dwie pary rękawic, szczególnie gdy nie są suche.

Dzisiaj mimo założenia wierzchnich rękawic nieprzemakalnych, druga już para rękawic tak zawilgotniała, że nie chroniła zdrętwiałych od zimna dłoni. Na szczęście miałem na sobie dobry płaszcz przeciwdeszczowy z kapturem, pod nim odpowiednią ilość swetrów, więc nie marzłem, a szczyt widać było przed nami – tam, gdzie nasza ścieżka stromo biegła ku niebu. Do deszczu dołączył śnieg pobielając szlak, szedłem mocno zapierając się na kijach, omijałem oślizłe, zdradzieckie gałęzie leżące na ścieżce, raz i drugi zgrzytnął grot kija ślizgający się na kamieniach. Zasapałem się trochę, ale już widziałem rozległy, wypłaszczony szczyt. Jeszcze kilka kroków i stanąłem na nim, a wtedy wiatr uderzył we mnie ze zdwojoną siłą. Pokazałem mu plecy i spojrzałem w dal.

Byliśmy na Kamienicy w Górach Izerskich.



Cała wyprawa była nietypowa. Nie usypiałem u siebie o godzinie dwudziestej, jak zwykle, a w Domu pod Orzechem przed północą, i nie budziki nas budziły, a miły, kobiecy głos naszej gospodyni informującej o zaparzeniu kawy. Padało nadal, chciałoby się posiedzieć przy stole i porozmawiać, ale przecież droga czekała.

Dokładnie poinstruowani przez Annę wyszliśmy około ósmej z zamiarem przejścia Tytoniowej Ścieżki i wejścia na szczyt Kamienicy. Dopiero nazajutrz dowiedziałem się z mapy, że czekało nas czterystumetrowe podejście, czyli niemałe jak na kaczawskie przyzwyczajenia. Jednak urozmaicona droga pięła się łagodnie, rozciągnięta na kilku kilometrach, więc zdobywanie wysokości nie było męczące. Na pewno mniej, niż marznięcie dłoni.

Pozwolę sobie tutaj na małą dygresję. Mniej mi marzły gdy chodziłem bez kijów. To ich uchwyty wychładzają, ponieważ korek tylko udają, zapewne będąc z plastiku. Jeśli miałbym kupować drugie, to zwracałbym uwagę głównie na ten szczegół wykonania.

Trasę wybraliśmy najprostszą, a okazała się też ładna: szutrową drogą będącą przedłużeniem asfaltowej szosy gierczyńskiej, prowadzącej wschodnim zboczem Blizbora, do poprzecznej drogi leśników. Po jej przecięciu weszliśmy na piękną dróżkę leśną. Jest zielona, łagodnie się wznosząca, i prowadzi ładnym, jasnym lasem świerkowym.



Takie lasy potrafią być ciemne i bez kolorów. Gęsto rosnące drzewa najeżone są niskimi uschniętymi gałęziami, na ziemi nic nie rośnie, leżą tylko szarobrązowe igliwie i złomki gałęzi. Wchodzi się w gąszcz nagich i ostrych gałęzi wyciągających pazury do twarzy i kluczy w poszukiwaniu jakiegokolwiek przejścia. Las przy naszej dróżce jest inny, mimo że też świerkowy. Drzewa rosną rzadziej, jest zielono i jasno. Malownicze, niczym obłe wzgórki, są kamienie i pnie obumarłych drzew niewidoczne spod gęstej kołdry mchów. Zapewne przejście takiego lasu nie byłoby łatwe, ale ładnie jest. Przy dróżce spotyka się buki, te młodsze ubrane w jesienną szatę swoich pięknych liści. Oglądaliśmy duży buk o kilku pniach; wrażenie robiły splątane i jakby zrośnięte ze sobą liczne jego konary, a i podobały się maleńkie diamenciki wodne wiszące na końcach pąków ostrych niczym groty. Pamiętacie?: zawsze jest czas na obejrzenie drzewa. Chciałbym przejść tę drogę w słoneczny dzień lata lub wczesnej jesieni, chciałbym posiedzieć na jej brzegu i popatrzeć na nią, zieloną i uśmiechniętą.

Gdybym znał ją wcześniej, może właśnie na niej Jaś spotkałbym swoją Jasię?…



Mając doświadczenie z poplątanymi ścieżkami leśnymi, oglądałem mapę obawiając się kłopotów ze znalezieniem początku Ścieżki, jednak wyjaśnienia Anny były tak dokładne, że bez kluczenia doszliśmy do właściwego skrzyżowania. Podobnie było później, ze ścieżką na Kamienicę.

Tytoniowa Ścieżka jest drogą, nie ścieżką, i przypomina mi Drogę Wieczność w Górach Bystrzyckich: obie biegną niemal poziomo, w gęstym lesie na całej swojej długości, i są nieużywanymi już drogami. 




Wbrew spodziewaniu nie mieliśmy kłopotów z błotem, z podmokłymi miejscami, a jedyną przeszkodą były leżące w poprzek świerki przewrócone wiatrami, a także ambony. Obaj z mściwą satysfakcją zauważaliśmy ich uszkodzenia po uderzeniu o ziemię. Drzewa trzeba było omijać wchodząc w las, czasami lawirując w gęstwinie, nieliczne dało się przejść górą. W drodze powrotnej przechodziliśmy obok dużego wiatrołomu, leżało tam pokotem przynajmniej kilkanaście świerków, miejscami jeden na drugim, tworząc zaporę dosłownie nie do przebycia. Wspomniałem scenkę z powieści Bolesław Chrobry: gdy Niemcy szli na nasz kraj, książę kazał wszystkie drogi zatarasować ściętymi drzewami. Patrząc na tamten wiatrołom i mając pojęcie o trudach przedzierania się pierwotną puszczą, łatwo wyobrazić sobie skalę utrudnień.

Ścieżka kończy się na asfaltowej drodze leśników, opodal jest skrzyżowanie czterech dróg, chyba nawet taką ma nazwę. Paręset metrów dalej miała być mała polanka. Była, ale za drzewami jaśniała druga. Może tamta? Poszedłem, ale po zobaczeniu rozległej poręby zawróciłem. To była jedyna chwila zwątpienia w dokładność instruktarzu, niech mi Anna wybaczy. Ukryty początek ścieżki znaleźliśmy, a ta już bez problemów i wątpliwości doprowadziła nas na szczyt Kamienicy. Góra to typowo izerska: niemała, skoro prawie kilometrowej wysokości, daleko sięgająca swoimi rozległymi zboczami, niemal cała porośnięta jest lasami, a szczyt jest mało wyraźny. Mimo niewielkich na ogół nachyleń, lasy na zboczach są trudne do przejścia. Gęsto rosnące drzewa, leżące i próchniejące pnie, kamienie nierzadko ukryte pod mchami, zarośnięte wykroty, miejscami gęste jagodziska maskujące nierówności, jakieś jamy nieznanego mi pochodzenia – takim lasem należy iść bardzo uważnie i ostrożnie. Nasza ścieżka deptakiem nie była, pod nogi trzeba było patrzeć, ale szło się dobrze i bez niespodzianek charakterystycznych dla wędrówki bezdrożem.



Na szczycie pierwsze zobaczyłem Ostrzycę i Wilkołaka, a obok cały niemały łańcuch moich gór. Poczułem radość i ciepełko w piersi. Później sprawdziłem na mapie i okazało się, że Wilkołaka widziałem z odległości nieco ponad 40 kilometrów. Trudno więc się dziwić, że w ten szary i deszczowy dzień chwilami niknął mi, szary na tle szarego horyzontu. Skoro sięgałem wzrokiem po Złotoryję, zapewne widziałbym kres Pogórza Izerskiego i jeszcze dalej, aż za Gryfów, ale patrząc na północ, musiałbym posiłkować się mapą, co na wietrze i deszczu łatwym nie było.

Zrobiliśmy zwiad wierzchowiny licząc na widok w drugą stronę, ale nie znaleźliśmy.

Podobało mi się na szczycie. Spora połać jest bez lasu, po spróchniałych resztkach widać, że jest to stara poręba zarastająca młodymi świerkami. Mimo iż płaski, teren nie jest równy. Stawiając stopę w jagodzisku czy na kępie grubego mchu, nie ma się pewności gruntu. Tu i tam błyszczy woda wypełniająca zagłębienia, sterczą czarne, błyszczące kikuty drzew albo korzenie z przyrośniętymi do nich kamieniami. Szare zębiska skalnych złomów nieśmiało siedzą wśród jagód i małych świerków jakby nie u siebie były. W deszczowy dzień krajobraz wydaje się księżycowy, trochę niesamowity, surowy, dziki, ale właśnie dlatego ładny.








Znaną już ścieżką zeszliśmy do asfaltu i trzymając się tej drogi doszliśmy pod Blizbor. Na zboczu góry skręciłem w las poznając dróżkę: skrótem wiodła w stronę Kufla, a więc i Domku pod Orzechem. Chwila rozpoznania drogi sprawiła mi przyjemność: niewiele znam te góry, ale parę dróżek pamiętam.

Przyszliśmy do Domku akurat na obiad, prawdziwie śląski obiad.

Gdy wyjeżdżaliśmy, było już ciemno. O godzinie 21, po przejechaniu dwustu kilometrów, wjechałem w ulice Leszna.

Może jeszcze słowo o naszych gospodarzach i o czasie spędzonym w Domku pod Orzechem.

Pięć godzin sobotniego wieczoru minęło na rozmowach tak szybko, że zdumiałem się widząc na zegarze bliską już północ. Będąc u Kruczkowskich czuję się trochę tak, jakbym w innej bajce był. Ta znana mi, codzienna, leszczyńsko-karuzelowa, wydaje się wtedy tak daleka i obca, jakby nie moją była. Czuję wtedy, że chciałbym mieszkać i żyć tak jak oni i wśród takich ludzi.

A kuchnia Anny! Kolorowa, pachnąca ziołami, zaskakująca połączeniami smaków, tajemnicza swoimi składnikami. Smak jej herbaty będę pamiętać, ponieważ równie aromatycznej jeszcze nie piłem.

Dziękuję Wam, Aniu i Darku.





piątek, 7 grudnia 2018

Panel, generator i makro, czyli parę zdań o słowach

071218

Od lat zwracam uwagę na słowa, zwłaszcza napisane. Odruchowo rejestruję błędy, nierzadko rażące, a ten mój odruch bywa czasami męczący swoją namolnością. Z mową potoczną, zwłaszcza w moim środowisku zawodowym, jest inaczej, tutaj jestem pobłażliwy. Może dlatego, że i moje słowa wypowiadane w warsztacie nie zawsze nadają się do publikacji, delikatnie mówiąc.

To, co najbardziej zwraca moją uwagę, to powtarzanie nowych słów bez zastanowienia się nad ich poprawnością, a nawet sensem. Ludzie używają dziwnych słów tylko dlatego, że używają je inni; używają nawet wtedy, gdy przypadkiem dowiedzą się o ich rzeczywistym znaczeniu. Tak jest chociażby z nieszczęsnym „bynajmniej” zamiast „przynajmniej”. Piszę o przypadku, ponieważ tutaj rzadko się zdarza dociekliwość.

Nasi politycy mają swoje słowa. Kiedyś był konsensus, obecnie zapominany (czytaj: niemodny jako słowo), od jakiegoś czasu jest panel.

Panel jest częścią całości, raczej domontowaną i wymienną, jedną z wielu standardowych części. To moja własna definicja, napisana a vista. Teraz zajrzę do Wikipedii.

Przepisuję niedosłownie: modułowy element, tablica, podzespół.

Do tej pory definicja podobna do mojej, ale dalej jest jeszcze jedna:

publiczna dyskusja z udziałem wielu dyskutantów, przedstawicieli z różnych środowisk.



I tutaj już jest inaczej, ponieważ ostatnie znaczenie słowa radykalnie odbiega od poprzednich. Nadto definicja ta jest rozszerzona aż do nielogiczności. Dyskusja panelowa znaczyć miała tyle, co dyskusja na pewien wycinek możliwych tematów, na dość ściśle określone tematy, a nie ogólnie dyskusję. Wtedy jakaś łączność z definicją panelu jako modułowego elementu byłaby, ale nie mam jej, gdy uznaje się ogólnie dyskusję za panel. Ludzie, a zwłaszcza politycy, poszli dalej: mówią o udziale w panelu, co brzmi idiotycznie, jeśli zna się znaczenie tego słowa. A jądrem znaczenia jest modułowa, wymienna część całości. Dlatego jak najbardziej klepki parkietu tworzą panelową podłogę. Jednak gdybyśmy mówili, że chodzimy po panelu, byłoby to dość głupie, prawda? No a politycy mówią o udziale w panelu i zapewne myślą, że elegancko i mądrze się wysławiają.

Tak więc ten ostatni człon definicji został dopisany. Autor poszedł tutaj za użytkownikami języka: skoro w powszechnym rozumieniu panel przestał być tylko panelem, a stał się też dyskusją, należy ten fakt uwzględnić w definicji. W taki rozumowaniu jest ukryta naczelna zasada obowiązująca w żywych językach: tworzą go użytkownicy, a jego materia jest plastyczna, zmienna w czasie. W początkowej fazie określonej zmiany językoznawcy stawiają veto, poloniści się burzą, a ludzie dalej mówią po nowemu. Po latach naukowcy uznają taką formę i odmianę, takie znacznie, za dopuszczalne, a w końcu jako prawidłowe. Czy to znaczy, że mam się zgodzić na „poszłem”? Z wiatrakami nie wygra się, ale wiedząc o tym, veto utrzymuję. Podobnie z nazywaniem dyskusji panelem. Może i kiedyś słowo „dyskusja” zaniknie zastąpiona panelem, ale póki co takie użycie tego słowa jest co najmniej dziwaczne.

* * *

Coraz częściej techniczne słowo „generowanie” używane jest daleko od techniki w miejsce słowa „wytwarzanie” albo „uzyskiwanie, osiąganie”. Firma rzadko już uzyskuje dochód, ona teraz go generuje. Kiedyś dowiedziałem się z reklamy (przebogata kopalnia słownych bzdur!), że piosenkarz, nie pamiętam jego imienia, jest generatorem przebojów.

Oto definicje przepisane z Wikipedii:

Generowanie

być miejscem wytwarzania, przyczyną czegoś,

wytwarzać pewien nośnik energii albo przekształcać jakąś energię w inną,

wytwarzać pewnie wielkości fizyczne lub matematyczne,

tworzyć nieskończony zbiór zdań za pomocą skończonej liczby zasad gramatycznych.



Cóż, zgodnie z literą definicji mogę powiedzieć, że mój samochód porusza się, ponieważ ma wbudowany generator – w sensie urządzenia przekształcającego energię. Czajnik elektryczny też jest urządzeniem przekształcającym energię elektryczną w energię cieplną, czyli jest... generatorem. Stoją przede mną głośniki, a są to urządzenia przekształcające energię elektryczną w fale dźwiękowe, czyli w drgania powietrza. Vivaldiego słucham więc z generatorów. Przykładów można podać tutaj dowolną liczbę, a wszystkie one prowadzą do absurdu chyba jeszcze większego, niż gdy polityk mówi o swoim udziale w panelu, a przecież zgodność jest pełna także z definicją „generator”: w Wikipedii piszą o maszynie lub urządzeniu do wytwarzania. Mój czajnik jest urządzeniem wytwarzającym parę i wrzątek, ergo jest generatorem.

Wyjść z tego nonsensu można tylko w jeden sposób: uznając, iż słowo generator dotyczy techniki w dość ściśle ograniczonym zakresie. Generator byłby (jak wcześniej) przede wszystkim urządzeniem wytwarzającym prąd – i niewiele nadto. Zbyt daleko idące dowolności, trzymanie się tylko litery definicji, skutkuje nazwaniem firmy lub piosenkarza generatorem, a dyskusji panelem.



Żeby pokazać wspomnianą namolność mojego zwracania uwagi na słowa, ale też moje starania logicznego myślenia, parę słów o zamieszczonej wyżej definicji.

Ostatni jej człon jest wielce oryginalny, ponieważ zgodnie z nim pisanie książki byłoby generowaniem. Jeśliby natomiast wiernie trzymać się definicji, należałoby zwrócić uwagę na słowa o nieskończonym zbiorze. Największa nawet biblioteka zawiera w swoich zbiorach skończoną ilość słów. Nawet jeśliby wziąć pod uwagę słowa wypowiadane przez ludzi na całym świecie, nieskończoności nie osiągniemy, chociaż wielkości będą trudne do nazwania. Czyli napisanie książki nie byłoby generowaniem nie dlatego, że jej napisanie jest pisarstwem, ale dlatego, że ma ograniczoną liczbę słów. Z tego powodu – zgodnie z definicją – pisanie nie jest generowaniem, czyli kolejne dziwadło.

Wszystkie człony są błędne językowo. Poprawnie byłoby gdyby napisać, iż generowanie to wytwarzanie, a nie generowanie to wytwarzać.

* * *

Ilekroć czytam o makrofotografii, muszę sobie to słowo przełożyć na swój język i swoją logikę. Bo dla mnie, skoro słowo makro oznacza coś wielkiego, w połączeniu wychodzi wielka fotografia, podczas gdy słowo używane jest w innym, po prostu w innym znaczeniu: nic nie mówi o wielkości zdjęcia, a o wielkości przybliżenia. Więc żeby uzyskać zgodność znaczenia wyrazu ze znaczeniem poszczególnych jego części, powinno się raczej mówić o makroprzybliżeniu. Ale i takie słowo tutaj nie pasuje, ponieważ zdjęcia kwiatków (może z maleńkimi robaczkami jest inaczej) robione są z odległości niewiele się różniącej od odległości naszego uważnego naocznego patrzenia. Czyż więc jest to naprawdę „wielkie” przybliżenie? Jeszcze mniej logiki jest w potocznym skrócie, gdy o zdjęciach czegoś małego mówi się krótko: makra. Makro, czyli coś dużego, oznacza tutaj pokazanie na fotografii czegoś małego. Czyż nie logiczniej byłoby używać słowa mikrofotografia? Dla mnie owszem, chyba że fotografia jest na całą ścianę. Wtedy niewątpliwie jest makro.

Przy okazji wspomnę o sztandarowym dla mnie przykładzie odwróconej logiki: przesuwanie paska edytora tekstu do góry przesuwa tekst do dołu, i na odwrót. Teraz już pamiętam, w końcu przywykłem, ale na początku nieustannie miałem z tym przesuwaniem kłopot. A tę odwrotność dość łatwo wytłumaczyć, chociaż odwrotnością pozostaje: twórca programu uznał, że pasek przewijania tekstu nie jest do przewijania tekstu, a do patrzenia, co jest nad lub pod ekranem. Wtedy się zgadza: chcę spojrzeć wyżej, przesuwam pasek w górę, a gdy interesuje mnie co jest pod ekranem, przesuwam w dół. Pasek, a także strzałki, są więc do patrzenia co jest poza ekranem, a nie do przewijania tekstu. Jeśliby trzymać się nieodwróconej logiki, takich w edytorze tekstu po prostu nie ma.

* * *

Gdy jadąc usypiam, a zdarza mi się to często, włączam głośno radio. Na marginesie: ponieważ są tam reklamy, słucham tylko w czasie podróży. Dziesiątki razy słyszałem zachwalanie serum regenerum regeneracyjnego…

Każdemu wypsnie się jakiś kulfon słowny, dosłownie każdemu, ale normalną reakcją jest jego poprawienie po zauważeniu. Reklama z tym dziwacznym zlepkiem słów słyszana jest od długiego już czasu, a znaczy to jedno, nie, dwa są wyjaśnienia: autor uznaje, że tak jest dobrze, wszak masło jest maślane, albo – to drugie i wcale niewykluczone wyjaśnienie – poprawność ma w nosie.



Tego rodzaju logiką i tym poziomem poprawności posługują się też programiści, w rezultacie uruchamiam jakiś program i posługując się normalną logiką nijak nie mogę ruszyć z miejsca, ponieważ dla twórcy programu góra i dół to właściwie synonimy i tyle znaczą, co panel, bynajmniej, przynajmniej, makro i generator w jednym.


* * *

Dwa tematy w postscriptum.



Przypomnienie i prośba: nie kupuje się reklamowanych towarów.



Do zastanowienia:



Dobrym sposobem obrony jest nieodpłacanie pięknym za nadobne.”

Marek Aureliusz


czwartek, 29 listopada 2018

Dwukrotnie Chrośnickie Kopy

251118

Chrośnica, Lastek, skały Skaliska, drogą między Grapą a Leśnicą pod Skibę, południowymi zboczami Kop do Przełęczy Chrośnickiej, Lastek, Chrośnica.



Tydzień temu, patrząc na Lastka poprzez szerokość doliny, poczułem potrzebę kolejnych odwiedzin tej góry. Dzisiaj zaparkowałem w stałym miejscu w Chrośnicy, wiosce rozciągniętej wzdłuż doliny u stóp Chrośnickich Kop i pół godziny później byłem pod szczytem, w moim miejscu. Najbardziej moim w tych górach, o czym jeszcze napiszę.

Nastawiony byłem na wędrówkę bez słońca, ponieważ w sobotnie popołudnie synoptycy zapowiadali pełne zachmurzenie. W drodze widziałem gwiazdy i księżyc niemal w pełni, a ze stoku góry patrzyłem na kolorowy świt.


 Jedynie przez dwie godziny popołudniowe nie było słońca. Synoptykom proponuję zmianę metody pracy: kawowe fusy w miejsce superkomputerów. Wyjdzie taniej i z aromatem, a skuteczność wróżenia… to jest prognozowania, nie zmniejszy się, skoro mniejsza już być nie może.

Nie kręciłem się większość dnia w jednym miejscu jak tydzień temu, chociaż po rozległej wierzchowinie Kopy i Lastka poszwendałem się nieco. Są tam zapominane łąki zarastające brzeziną. Niektóre drzewa trzymały jeszcze swoje kolorowe liście – niewątpliwie dla mnie. Warto byłoby zobaczyć licznie tam rosnące zagajniczki brzozowe na wiosnę, gdy drzewa rozwijając liście wyglądają jakby stały w zielonej mgiełce; albo miesiąc temu, gdy były ubrane w pięknie kolorowe suknie jesienne. Może czekały na mnie, gdy ja łaziłem gdzie indziej?


Na zboczu sąsiedniej góry są skały zaznaczone na mapie i nazwane Skaliskiem. Będąc tam pierwszy raz, w gęstym lesie, na stromym zboczu, znalazłem jedynie niewielkie skałki i zdziwiony byłem nadaniem im miana. Później wróciłem i nieco dalej znalazłem spore skały, niewątpliwie zasługujące na wyróżnienie imieniem. Dzisiaj poszedłem je odwiedzić. Schodząc po chwiejnym i śliskim skalnym rumowisku przypomniałem sobie o dukcie widzianym gdzieś tutaj. Znalazłem i poszedłem sprawdzić, gdzie mnie zawiedzie. Prowadził ładnym, jasnym lasem świerkowym i wskazał mi niewielkie skałki. Zwróciłem uwagę na ścieżkę prowadzącą do nich, rzadkość w tych górach. Podszedłem i chyba jęknąłem z zaskoczenia i radości. Skałki były zwieńczeniem pionowej skalnej ściany wysokości kilkunastu metrów. Obszedłem skałę wokół, jest ładna, nawet bardzo. Jest kolejną dopiero poznaną skałą w górach, które jakoby nieźle znam. Przyszła mi do głowy myśl przeszukaniu okolicy, może jeszcze gdzieś się ukrywają kolejne skały Skaliska, ale zszedłem do drogi nie chcąc odkrywać naraz wszystkich tajemnic tej okolicy. Wrócę tutaj, zobaczę dzisiaj poznaną skałę i poszukam innych.




W skład pasma Kop wchodzą dwie pokaźne góry zupełnie mi nieznane – Leśnica i Grapa. Ponieważ całe są porośnięte lasami, zawsze przegrywały konkurencję z Lastkiem i widokowymi zboczami sąsiednich gór. Do dzisiaj. Uznałem, że upiekę dwie pieczenie nad jednym ogniem: poznam chociaż trochę te miejsca, a wychodząc na drugą stronę pasma gór, wrócę ich odkrytymi, widokowymi zboczami.

Droga jest wygodna, to szeroka i równa szutrówka służąca do wywozu drewna. Widoki iście izerskie: droga pnie się w górę lub opada, a wokół lasy z przewagą świerkowych. Spotkałem tam dwóch młodych mężczyzn w strojach do biegania. Zapytani powiedzieli mi o trasie Jelenia Góra – Łysa Góra. Upewniłem się wyciągając mapę: z zakola drogi na szczyt Łysej jest kilkaset metrów. Mapa nie informuje o drodze, ale skoro jest taki bieg, to biegacze wydeptali ślady. Któregoś dnia pójdę tam i znajdę przejście. Na Kopy wróciłbym innym przejściem, wypatrzonym już dawniej.

Dzisiaj wyszedłem na przełęcz między Skibą a Leśnicą. Już z daleka zobaczyłem moją brzozę, ładną nawet teraz, gdy do wystrojenia się zostało jej tylko parę listków. Usiadłem tam, gdzie parę tygodni temu siedziałem w towarzystwie Janka i patrzyłem na okolicę. Zwracały uwagę Karkonosze, widziałem je pod słońce i w lekkiej mgiełce, ale tej białej, świecącej, ładnej. Szczytów trzymały się niewielkie wałki jasnych chmur; niżej i wyżej nie było ich. Miałem wrażenie przyklejenia się tych chmurek do grzbietu gór.


Nieco dalej po wyjściu z lasu odsłonił się mi zupełnie inny widok ze Stromcem w centrum. Szedłem na przełaj, wiele razy przekraczając ogrodzenia pastwisk. Bydło było, ale dalej, a ogrodzenie jest drutem rozciągniętym na wysokości połowy ud, więc nawet jeśli jest pod napięciem, przejść je łatwo. Widoki, zwłaszcza w słoneczny dzień, ładne, dalekie i urozmaicone. Do przełęczy miałem niecałe dwa kilometry tej ładnej drogi bez drogi. Stromiec majestatycznie obracał się pokazując niewidoczne wcześniej fragmenty swoich stoków, świeciło słońce, a jesień, mimo że tak późna, nadal miała sporo kolorów. Mogłaby być dłuższa ta droga. 


 

Na podejściu pod Przełęcz Chrośnicką widziałem sporą grupkę młodych ludzi.

Mam nadzieję, że po prostu zabłądzili tutaj – odruchowo pomyślałem. Nie chciałbym tutaj tłoku na szlakach.

Wszedłem na wierzchowinę Kop i nieco zaskoczony zobaczyłem Stromca ponad lasami. Gdy szedłem łąkami, góra wznosiła się nade mną, teraz patrzyłem na nią z góry. Sprawdziłem na mapie, byłem 70 metrów nad jej szczytem.

Pokręciłem się jeszcze trochę po okolicy i idąc przez moje miejsce na zboczu Lastka, poszedłem na jego szczyty. Jeden ukryty jest w gęstym lesie, za pasmem młodniaka, siedzi tam zzieleniała ze starości i nudów mała skała, widoków nie ma, a po przeciwnej stronie drogi wznosi się drugi szczyt, ładny, zielony, widny, chociaż też bez widoków. Nieco niżej jest świeża poręba, widać z niej Ostrzycę. Wiedziałem, że te szczyty nie są atrakcyjne, ale chciałem tam być. Dlaczego?

Parę lat temu napisałem niewielką powieść, czy może nowelę. Jest o spotkaniu dwojga ludzi i o ich miłości. Spotkali się na brzegu lasu porastającego szczyt Lastka, w miejscu, które od czasu napisania powieści zwykłem nazywać moim. Nie wyróżnia się ono niczym specjalnym, jedno z wielu ładnych miejsc w tych górach, ale siedząc tam właśnie któregoś dnia cztery lata temu, przyszedł mi do głowy pomysł na powieść.

Był czas, że mój bohater dużo chodził po Górach Kaczawskich, a zwłaszcza po Chrośnickich Kopach, chodzili też razem, i teraz będąc tutaj, mam wrażenie chodzenia ich śladami.

Takie wrażenia miewam odkąd piszę. Mam tego rodzaju miejsca w Wałbrzychu, mam je w Bydgoszczy, no i na Lastku, czyli tam, gdzie umieściłem akcje moich powieści. Fikcyjni ludzie, a ich losy zmyślone i fantazyjne, skoro są z pogranicza baśni czy fantasy, ale dla mnie ci ludzie są w przedziwny sposób prawdziwi i... bliscy. Mimo iż nie mam kłopotów z rozdzieleniem tworów wyobraźni z rzeczywistością, bywa czasami, że obejrzę się, bo wydawało mi się, że wśród ludzi zobaczyłem ją lub jego.

Wracam na niedzielną trasę, ale o powieści jeszcze będzie mowa.

Za szczytem biegnie droga rozjeżdżona maszynami, pełna kolein, kałuż i błota. Nie podoba mi się, ale gdy idąc nią minie się dwa skrzyżowania, dojdzie się do ogrodzenia szkółki leśnej. Na jego krańcu należy wejść między młode i gęste świerki tam rosnące i iść wzdłuż ogrodzenia. Po stu paru metrach dojdzie się do szczytu, stoi tam ostatni dzisiejszy cel mojej wędrówki: ładne skały na widnym, zielonym zboczu góry. 



Pustka zupełna. Szlaków oczywiście nie ma żadnych, żadnych duktów, jedynie w dole ta rozjeżdżona droga leśników, ale wśród świerków daje się zauważyć ścieżkę. Może nie tylko ja bywam tutaj? Patrzyłem na skały i bezskutecznie próbowałem sobie przypomnieć, co przygoniło mnie kiedyś na to odludzie…

Niskie słońce znalazło dla siebie miejsca między wyniosłymi pniami świerków i rozjaśniło brązowe liście na małych bukach. Ciepły i ładny widok, ale najwyraźniej za trudny dla aparatu, skoro zobaczył tylko przepalone słońcem liście i niemal czarne skały. Siedziałem tam może kwadrans, a ruszyłem w drogę powrotną na godzinę przed zmrokiem wiedząc, że niewiele mniej czasu zajmie mi dojście do wioski.

Zajęło nawet więcej, ponieważ po drodze zatrzymywałem się i nie tyle patrzyłem, co słuchałem siebie. Wyjechałem już w ciemnościach.






* * * * * *

Myślę, że wybór dzisiejszej trasy, moja dwukrotna bytność na Lastku, miały też związek z sytuacją w pracy. Tam się dzieją teraz takie wariactwa, że zwyczajnie uciekłem nie chcąc, żeby i w wolny czas zmuszano mnie do zajmowania się sprawami służbowymi. Pójście na Lastka było więc podwójną ucieczką: w góry i w świat fantazji.

Miało być o powieści. Młody mężczyzna, miłośnik sudeckich wędrówek, kawaler, mieszkaniec Wrocławia, spotyka dziewczynę, późniejszą skrzypaczkę, na zboczu Lastka. Dalej już nie jest normalnie. Czasy się plączą, ludzie znikają i pojawiają jakby z innego świata. Fantazja mająca nieco barw greckiej mitologii. Niżej wkleję dwa fragmenty. Pierwszy jest erotyczno-miłosny (panie dowiedzą się, jak ja, mężczyzna, opisuję miłosną noc), ale i sygnalizujący dziwności dziejące się z nimi, drugi odsłania prawdę dość szokującą dla bohaterki i, być może, dla czytelnika. Zakończenia nie zdradzę. Tekst wysłałem do kilku osób z prośbą o rzetelną opinię, o wskazanie, co widzą w nim dobrego, a co się nie podoba, ale nie dostałem ani jednej odpowiedzi. Tłumaczę to po swojemu: oceniają niezbyt dobrze i z grzeczności nie chcą o tym mówić, ale jeśli tak było faktycznie, w gruncie rzeczy nie jestem zaskoczony. Powieściopisarzem nie jestem, jednak lubię ten tekst, jestem do niego przywiązany na kilka sposobów.

Przypomnę jeszcze, że jeden fragment tej powieści już publikowałem tutaj, jest o jej warkoczach.

* * * * * *

Chrośnickie Kopy

Dwa fragmenty.


Przyszła do mnie w moim za dużym podkoszulku, z gołymi nogami i z uśmiechem na twarzy. Była… była po prostu piękna. Wyciągnąłem do niej ramiona...

Patrzyliśmy na siebie blisko, twarzą w twarz. Włosy miała w nieładzie, buzię zaczerwienioną, usta rozchylone. Przygarnąłem ją, ona objęła mnie ramieniem i nogą; nim sen zamknął nam oczy i usta, szeptaliśmy do siebie poplątane słowa.

Coś obudziło mnie o szarym świcie; może umykający sen, może nieswoja myśl z pogranicza jawy i snu. Na tle jaśniejszego okna zobaczyłem zarys jej ramienia i głowy, spała na boku, ale nie widziałem jej twarzy. Nic to, była.

Poczułem wdzięczność ogarniającą mnie bez reszty i bez adresata, poczułem ulgę ogromną i czułość ciepłem rozlewającą się we mnie. Zbudziły się we mnie dziwne pomieszane obrazy: świadomość tworzącego moje życie nieogarnionego splotu przypadków i własnych decyzji doprowadzających mnie do niej; poczucie jednoczesnego bycia u mety tej poplątanej drogi i na jej początku; zależności od Jasi i jednocześnie wolności nieznanej nigdy wcześniej; nienasyconego pragnienia, radości i rozkosznego niepokoju. To wszystko połączyło się w jednym słowie, wyszeptanym najciszej jak tylko mogłem.

Jasiu...

Nie chciałem jej budzić, a tylko jakoś wyrazić przepełniające mnie uczucia.

Poczułem delikatny dotyk jej dłoni na głowie, chwyciłem ją i przycisnąłem do ust; w tej chwili zrozumiałem Jasię mówiącą o pragnieniu całowania mnie całą sobą.

Ja też cię kocham – usłyszałem jej szept.

Jednocześnie obejmowałem ją i złapaną chwilę czasu. Ustami dotykałem jej ust, piersiami jej piersi, na udach czułem jej uda, ale chciałem być jeszcze bliżej. Nie wiedziałem jednak jak być bliżej będąc tak blisko.

Zbudziłem cię?

Obudziłam się niedawno. Świta. A ty dlaczego nie śpisz?

– ... Nie wiem. Chciałem cię zobaczyć.

Jasiu mój… – ona usłyszała wyznanie, ale ja właśnie poznałem przyczynę obudzenia się: była nią potrzeba, nie tyle chęć, a właśnie potrzeba jej zobaczenia.

Jak zatrzymać czas? Ty to umiesz, powiedz: jak? – zapytałem z nagle obudzoną wiarą w jej tajemne możliwości.

Razem może zatrzymamy czas.

Nie wiem jak, ale ty wiesz. Zatrzymaj. Niech w tej chwili zmieści się wszystko i niech ta chwila trwa. Zrób tak.

Jak mam to zrobić? Mam tylko tyle siły, ile mi dasz.

Daję ile potrafię, ale tobie nie trzeba dawać, ty i tak potrafisz wszystko. Tobie wystarczy powiedzieć „chcę”. Powiedz tak.

Naprawdę masz mnie za czarodziejkę?

Naprawdę. Pokonałaś czasy, przekroczyłaś światy i przyszłaś do mnie.

Więc dobrze: chcę, żeby dwadzieścia lat minęło nam jak ta noc.

A później?

Zatrzymamy się na chwilę, obejrzymy i wspomnimy czas za sobą.

A później?

Jeśli wspomnienia będą dobre, zaczniemy następne dwadzieścia lat. Chcesz tego?

Właśnie tego. Jeszcze obiecaj, że nie uciekniesz do swojego świata.

Póki będziesz mnie kochać.”

* * *

Siedziałem przy komputerze, Jasia grała w drugim pokoju. Wolałbym patrzeć na nią, ale wiem, że przy mnie nie może skupić się na muzyce, usiadłem więc do swojego pisania, ale szybko przerwałem słysząc jej granie. Było przejmująco smutne. Ona, potrafiąc w każdy grany przez siebie utwór tchnąć urok swojego uśmiechu, grała teraz adagio Albinoniego skarżąc się i płacząc. Słuchałem z zamarłym sercem. Gdy skończyła, usłyszałem przeraźliwy zgrzyt strun i stukot, jakby coś dużego upadło na podłogę. Poderwałem się i ruszyłem w stronę drzwi, gdy te się otworzyły.

Jasiu, co się stało?

Grałam po raz ostatni.

Stałem uderzony jej słowami, czując, że wszystko wokół mnie się wali.

Co… co się stało? – wydukałem.

Raz jeden nie byłam wobec ciebie uczciwa: gdy rozgryzłam hasło chroniące ten twój plik tekstowy. Gdy przeczytałam jakiś fragment, pomyślałam, że piszesz pamiętnik o nas i nawet było mi głupio zaglądać w twoje osobiste rzeczy.

Usta jej drgały, z trudem hamowała płacz.

Jasiu…

Ten jeden raz nie posłucham co masz do powiedzenia. Ty posłuchaj.

Właśnie dzisiaj w nocy, gdy usnąłeś już, coś mnie tknęło, jakaś myśl przeraźliwie paskudna. Ja już wcześniej coś podejrzewałam, ale odrzucałam myśl jako absurdalną, jednak w ostatnie noce zakradałam się do twojego pokoju i przeczytałam…

Czekaj, czekaj! Jaką absurdalną myśl odrzuciłaś?

Że… że mnie… Tam daty mi się nie zgadzały.

Nie rozumiem. Daty?

Przedwczoraj napisałeś o naszym wczorajszym dniu.

Tak? Pewnie się pomyliłem.

Nie, opisałeś dokładnie to, co się zdarzy nazajutrz.

Jasiu, to jakaś pomyłka! Dajże spokój z datami i powiedz, co cię tak przeraziło.

Dzisiaj w nocy przeczytałam o pierwszym twoim siedzeniu na Lastku, pod lasem. Było o chwili wymyślenia mnie…

Ja miałem cię wymyślić?!

Sam napisałeś. Chyba nie zaprzeczysz.

Pisałem… Czytałaś o tym ranku, gdy…. gdy przyszłaś. A pamiętasz go? Ty sama, czy pamiętasz? Myślałem, że śnisz mi się, a ty w nocy pojawiłaś się i byłaś. Jesteś, Jasiu!

A jakże, pamiętam. Problem w tym, że pamiętam go dokładnie takim, jakim go opisałeś. Tylko takim.

Co ty mówisz, Jasiu! Zlituj się.

Powiem ci, co myślę: ja nie istnieję poza tym plikiem w komputerze. Myślałam, że to ja wybrałam ciebie, ale okazało się, że ty o wszystkim zdecydowałeś, bo jestem wymysłem, postacią przez ciebie stworzoną. Nie mnie kochasz, a swoją wizję. Kochasz wyobrażenie, swój ideał kobiety, swoją fantazję. Nie chcę tak. Wykasuj tekst.

Jasiu, przecież to szaleństwo!

Wykasuj tekst.

Wykasuję, ale co to ma zmienić?

Naprawdę nie wiesz, co się stanie? Ty, mój twórca?

Nie mów tak! Ja cię nie wymyśliłem, Jasiu. Tamtego dnia zobaczyłem cię na zboczu Lastka, wróciłem do domu i przez dwa dni pisałem o tobie. Fantazję? Jeśli upierasz się nazwać to fantazją, niech będzie. Na trzeci dzień pojawiłaś się, przyszłaś do mnie.

Więc jestem taką, jaką chciałeś żebym była. Jaką mnie wymyśliłeś.

Nie, Jasiu. Taką cię zobaczyłem i nie od razu byłem zauroczony twoją urodą, ani nie kochałem cię od pierwszej chwili. To przyszło później, gdy byłaś ze mną. Szybko, ale nie od razu.

Łatwo kocha się swoje wizje. Gdzie tutaj miejsce dla mnie?

Gdzie twoje miejsce, pytasz… Faktycznie, łatwo mi było kochać ciebie. Łatwo do tej chwili.

Zmieszała się. Czułem, że bliska jest poddania się, ale zebrała się w sobie i powiedziała łamiącym się głosem:

Jasiu – pierwszy raz w czasie tej rozmowy zwróciła się do mnie po imieniu – zrozum, ja tak nie mogę. Świat się zawalił mi na głowę. Czuję się jak ulepiona z plasteliny. Myślę, ile mojej skłonności do ciebie jest naprawdę mojej, a ile było mi danej z góry. Przez ciebie.

To już nie miłość, a „skłonność” do mnie odczuwasz? Jasiu, na Boga! Posłuchaj się siebie! Co czujesz?

Ubezwłasnowolnienie i pomieszanie.

Jasiu, Jasiu – gorączkowo przeszukiwałem pamięć chcąc znaleźć jakieś argumenty, ale… – Jasiu, co się dzisiaj wydarzyło na uczelni?

Teraz mam ci opisywać swój dzień?

Wystarczy, że wspomnisz jego zdarzenia. Wspomniałaś? A czy są one opisane w tekście?

Nie są… Ale o tym, co zrobiłam i powiedziałam wczoraj, napisałeś przedwczoraj!

To zwykła pomyłka dat, Jasiu.

Nie pomyłka. Czytałam, a na drugi dzień dokładnie to przeżywałam.

Jasiu… – nie wiedziałem co powiedzieć, jakich argumentów użyć. Trochę bałem się jej odpowiedzi. – Jasiu, nigdy nie pytałem o twoje życie przed Lastkiem, nawet nie wiem w jakim mieście mieszkałaś. Powiedz, co pamiętasz z tamtego czasu?

Co pamiętam? Wszystko. A dlaczego pytasz?

Skoro nie pisałem o tym, to skąd ta pamięć w tobie?

– …Nie wiem.

Pamiętasz, bo to było twoje życie, Jasiu.

Pamiętam też pierwsze dwa dni, a miałam być od trzeciego dnia.

O czym mówisz?

Wiedziałam gdzie co masz w kuchni, znałam obsługę pralki. Skąd, skoro mnie nie tłumaczyłeś, a jedynie pisałeś o pokazywaniu w swoim… opowiadaniu? Pamiętam też pierwszą kolację, w dniu przyjazdu z Lastka, obudzenie się w łóżku też. Skąd, skoro wtedy nie było mnie tutaj?

Pewnie sama zobaczyłaś gdzie co jest, a kolacja… Nie wiem.

Ja też nie wiem, dlatego wykasuj ten tekst.

Dobrze, już kasuję, jeśli skasowanie ma ci zwrócić spokój, a mnie twoją miłość. Popatrz, wciskam przycisk.

Spojrzałem na nią i nim znikła, zobaczyłem łzy w jej oczach.

Siedziałem w nagłej ciszy gapiąc się na puste miejsce przede mną.

W końcu podniosłem dłoń do twarzy i uderzyłem się w policzek. Nic się nie zmieniło. Zerwałem się i pobiegłem do naszego pokoju. Był pusty. W jej pokoju, na środku podłogi, obok krzesła, leżały skrzypce, a przy nich smyczek z zerwanym włosiem. Wziąłem go w rękę i chwilę patrzyłem na drżące włosie. Wydawało mi się, że jeszcze czuję na rączce ciepło jej dłoni.

Jasiu!

W jednej chwili była, w drugiej rozpłynęła się, znikła. Co się stało?

Przecież w szafach są wszystkie jej rzeczy! Na pewno są, skoro ona znikła?

Były. Równiutko poukładane na półkach jej ubrania. Były. Poczułem ogromną ulgę, gdy otworzyłem szafę i zobaczyłem rzędy jej pantofelków, ale im dłużej patrzyłem na nie, tym bardziej czułem, jak mija mi ulga, a budzą się szkaradne myśli. Te buty… one wyglądały jak nowe, nieużywane. Patrzyłem w szafę nic nie widząc, zajęty paskudną myślą: a jeśli ja sam kupiłem te wszystkie rzeczy i Jasia nigdy ich nie używała, bo jej po prostu… Co ja chrzanię! Przecież ona była! Ona jest, tylko schowała się gdzieś przede mną!

Wziąłem jej ulubione buty w góry i oglądałem ze wszystkich stron. Znalazłem kilka rys. Od skał i korzeni? Na tej skórze tak łatwo zostają ślady… Zadrapałem ją paznokciem, chwilę patrzyłem na wyraźny ślad, nim rzuciłem buty do szafy. Rozpaczliwie rozejrzałem się po pokoju pełnym kobiecych drobiazgów; tyle ich, a jakby ich nie było, bo w tej chwili wszystkie one wydały mi się nic nie poświadczającymi atrapami.

Przecież stała przede mną, widziałem ją i nagle… Znikła. Przecież… jak to możliwe?

Podniosłem jej skrzypce. Niewątpliwie były używane, ale mało mi było tego jednego dowodu. Co więcej? – pytałem siebie rozglądając się kolejny raz.

Wysunąłem szufladę w której trzyma bieliznę i wyciągnąłem jakieś jej majtki. Nowe są czy używane? Nie wiedziałem, chociaż metek nie widziałem nigdzie. Jak sprawdzić? Po zapachu? Powąchałem, poczułem zapach proszku do prania. A co jest w pralce? Były tylko moje rzeczy. Dziwne. W pralce zawsze leżały jakieś jej ciuszki.

W głowie miałem paniczną gonitwę myśli.

Usiadłem przy komputerze. Folder z jej zdjęciami oczywiście był w komputerze, ale w nim były tylko dziesiątki zdjęć tamtego naszego miejsca na zboczu Lastka, setki różnych zdjęć, ale jej zdjęć nie było… Co się z nimi stało?.. Wykasowała? Ale kiedy zdążyła to zrobić?

Otworzyłem plik z jej smsami. Tyle ich mam… Pierwsze są sprzed dwudziestu laty… To przecież jej, jej smsy! Oto pierwszy:

Jasiu, widzisz mój liścik na obudowie?

Oto ostatni, sprzed dwóch dni:

Będę o szóstej. Przytulisz mnie wtedy?

Przygotowałem dla niej parę kanapeczek z pesto mojej roboty. Jasia lubiła…lubi moje pesto z dodatkiem czosnku i suszonych pomidorów… ucieram je w specjalnym moździerzu z marmuru. Poszedłem do kuchni i zdjąłem moździerz z półki. Na jego dnie poczułem wyraźny zapach pesto robionego dla niej…

Dla niej?

Rzuciłem moździerz i pobiegłem do swojego biurka. Paszport! Przecież nie raz leciałem z Jasią na jej koncerty! Paszport okazał się być dziewiczy, nowy. Zupełnie zapomniałem o jego zmienieniu miesiąc temu. Nie wiem co zrobiłem ze starym, nie ma go tutaj.

Poszedłem do stałej fryzjerki Jasi. Była tam jakaś nowa dziewczyna, zapytałem o tamtą i usłyszałem, że niedawno zwolniła się i gdzieś wyjechała, prawdopodobnie za granicę.

Czy pamięta pani moją żonę? Drobna, z brązowymi włosami niżej bioder.

Przepraszam, nie widziałam. Zaczęłam pracę tutaj tydzień temu. A czemu pan pyta?

Wracając, przechodziłem obok jej banku.

Proszę panią, czy Janina Lastkowska ma u was konto?

Przepraszam, ale nie udzielamy takich informacji osobom postronnym.

Jestem jej mężem.

Czy ma pan pełnomocnictwo do dysponowania kontem?

Nie mam.

Nie miałem na własną prośbę…

To nie mogę.

Ale pamięta ją pani?

Przykro mi.

Stałem w domu nie wiedząc co robić, gdy nagle do głowy przyszła mi myśl o niedokładnym przeszukaniu pokoi. W salonie nie było jej, w kuchni też nie, wpadłem do łazienki, zajrzałem do szafy i do jej pokoju, w końcu, tknięty nową myślą, wypadłem z domu, szarpnąłem drzwi samochodu i pojechałem na złamanie karku.

W miejscu pierwszego zobaczenia Jasi nie znalazłem jej, ale wiem, że ona gdzieś tutaj jest, tylko ukrywa się przede mną w bezmiarze czasów i światów. Chodzę więc po Górach Kaczawskich chcąc być bliżej niej i czekam na jej powrót.

Ona jest i kiedyś wróci, ja to wiem.”