Strony

wtorek, 30 lipca 2019

O letnich dniach inaczej

300719
Goszczę żonę i wnuczkę, co doskonale tłumaczy brak czasu na pisanie, więc tym razem króciutko i szybciutko.
Oczywiście lato.
Budzę się, i nawet jeśli nie widzę słońca, jasność widzę. Idę do pracy mając na sobie krótkie portki i podkoszulek, ale nie jest mi zimno. Czyż nie zakrawa to na cud, albo i wprost nim jest, zwłaszcza gdy wspomnę górę ubrań noszonych w zimie? Patrzę na zielony szpaler jarząbów szwedzkich pod błękitnym niebem, słyszę świergot jaskółek, czuję ciepło słońca, a wieczorem nie siedzę sam w kampingu. Czego trzeba więcej?
Czego? Żeby wnuczce nie przeszkadzało moje chrapanie.

Przed przyjazdem żony sprzątałem kamping długo i dokładnie. Dość powiedzieć, że nawet z gniazdek wytarłem kurz, czego normalnie przecież się nie robi, bo po co. No i cóż się okazało? Ano, że kobieta ma wzrok sokoli, bo tam, gdzie drobinkę kurzu znalazłbym jedynie przy pomocy lupy, moja połowa znalazła gołym okiem i to po wstępnym obejrzeniu wnętrza.
Jeśli już wspomniałem o kobiecej cesze, napiszę o swoim spostrzeżeniu dotyczącym czystości. Otóż w lunaparku pracują tylko dwie panie, a zajmują pralkę przez trzecią część dnia, co dowodzi skłonności kobiet do brudzenia się. Dziwi mnie ten fakt, bo wcześniej miałem białogłowy za istoty starające się nie brudzić noszonego ubrania.

Helena ma kłopoty z rzeczami. One się jej nie słuchają, są przekorne, niemal złośliwe. Telefon nie leży tam, gdzie go odłożyła, a chowa się w najdziwniejsze miejsca; szklanka, zwłaszcza napełniona, przesuwa się akurat tam, gdzie ręce mojej wnuczki wykonują ładne, taneczne gesty; rękawy jej koszuli znajdują wredną przyjemność w nurzaniu się w lodzie lub zupie, a cukier i wszelki inny proszek po prostu rozłazi się po stole jakby miał nogi.
Dziecko mojego dziecka stara się jak potrafi zaprowadzić ład wokół siebie, ale cóż może bidulka zrobić wobec nieprzejednanej postawy rzeczy?…
Tradycyjnie, jak każdego lata, przeszliśmy na dietę bezmięsną. Da się wyżyć.




sobota, 13 lipca 2019

Jeszcze o "Szczelinach istnienia"



080719


Krzątactwem nazywa autorka zwykłe nasze codziennie powtarzane czynności: pielęgnowanie ciała, sprzątanie mieszkania, gotowanie, zakupy, mycie garnków, wynoszenie śmieci. Czynności niepamiętane i nieważne nazajutrz, albo i po godzinie.


>>Podstawę naszego istnienia stanowi codzienność. A że fakt istnienia przeżywamy jako niezwykle ważny, więc ogarnia nas zdumienie, ilekroć uświadamiamy sobie, że upływa ono na drobiazgach.<<


Te słowa są na okładce książki, jednak cytat urwano w połowie. Tę ważniejszą pominięto, zostawiając bardziej efektowną.


>>Codzienność stanowiąca tło egzystencjalne zdarzeń niezwykłych, których oczekujemy – często nadaremnie – może więc decydować o wszystkim. Ma wymiar drobny. Częstotliwość dużą. Jest niezauważalna.<<


Właściwie mamy wszystko w tych słowach.
Zwykła, nierzadko nudna i męcząca, codzienność, jest niemal wszystkim, co wypełnia nasz czas. Jej postrzeganie i ocenianie przez nas, decyduje o postrzeganiu i ocenianiu swojego życia. Nie można więc zwykłych naszych dni traktować jak poczekalni przed salą kinową. Film wyświetlany jest tu i teraz, nie tam i kiedyś.


>>Skoro nasze istnienie przebiega głównie w doświadczeniu potocznym, pośród czynności zwykłych, to odmawiając im znaczenia, unieważniamy się sami.<<


W dobrym dziele filozoficznym zadziwia spostrzegawczość autora, jego precyzja myślenia i zdolność wyciągania wniosków uogólniających. Dostrzeganie w tym samym świecie, na który i my patrzymy, także w nas samych, cech i prawideł niewidocznych dla nas bez ich pomocy. Te cechy dobrej filozofii wyraźnie są widoczne w Szczelinach istnienia.


>>Codzienność budowana jest ze znikających gestów, ulatujących problemów, z przedsięwzięć, które tracą znaczenie, gdy tylko zostaną wykonane. Są to wysiłki, które domyka przywierająca do nich nicość.<<


>>(…) Z czasem unicestwiony i zapomniany zostaje każdy wysiłek dokonany w codziennej krzątaninie. Zatem zagrożone jest bezpośrednio moje istnienie, gdyż codzienność trwoni je na czynności, które sprawiają wrażenie nieuniknionych, a po chwili okazują się nieważne. Ratunkiem byłoby więc odsłonięcie sensu akcji, w której uczestniczę. Jeśli ona ma jakiś sens.<<


Właśnie, sens. Strony, na których autorka wyjaśnia ów sens, przeczytałem dwa razy nie potrafiąc zrozumieć toku jej myśli i wojennej retoryki. Zmęczony, może i trochę zniechęcony, książkę odłożyłem, ale na drugi dzień wróciłem do niej z mocnym postanowieniem wyjaśnienia zagadki, teraz już podwójnej: toku rozumowania Brach-Czainy i sensu naszej codzienności wypełnionej krzątactwem. Gdy w końcu zrozumiałem, a przynajmniej uznałem, że zrozumiałem, poczułem zadowolenie wyjątkowego rodzaju. Odczuć je można, gdy po własnym wysiłku intelektualnym zrozumie się myśli osoby przekładającej na słowa swoje przemyślenia – rezultat pracy intelektu – a to wszystko dzięki słowom. Dzięki sztuce pisania i czytania.


Oto mamy spełnioną niemożliwość: spotkanie ludzi, którzy nigdy się nie spotkają.


>>Codzienność bowiem jest nie tylko bezpieczną, płytką laguną nieruchomej nudy, lecz także samym środkiem bytowania, miejscem podstępnej, głębinowej, nieprzejednanej walki sił istnienia i unicestwiania. (…) Drobne czynności krzątaczego bytowania, błahe gesty – obcinania paznokci albo nakrywanie stołu i sprzątanie z niego – jak się okazuje, mają poważne konsekwencje. Bezwzględne. Zimne. Ostateczne. Krzątactwo osadza codzienność w metafizycznym porządku rzeczy, w którym istnienie konfrontowane jest z nicością.<<


Że codzienność jest samym środkiem naszego bytowania, to wiadomo, ale skąd słowa o bezwzględności, ostateczności, nieprzejednanej walce? Zmyliły mnie one. Nie rozumiałem ich kontekstu. Wróciłem do wcześniejszych słów autorki, do wyjaśnień pojęcia krzątactwa, a okazały się one bliższe psychologii niż filozofii.


Bez zajmowania się czymś, czymkolwiek, bez codziennego krzątania się, wpadamy w destrukcyjną apatię narastającą aż do zatracenia osobowości. Do nieistnienia. Nasza psychika nie zniesie ani próżni, nicnierobienia, ani nieustających uniesień. Musimy więc krzątać się, bo na tej podstawie, jakże nudnej i upierdliwej powtarzalnością, budować można to wszystko, co czasami wznosi nas ponad codzienność, z niej jednak wyrastając.


>>Zdarzenia niezwykłe, niecodzienne, te, na które czekamy, nie przychodzą z zewnątrz, z innego świata, skoro zaczynają się w codzienności wypełnionej naszym krzątactwem.<<


>>Wprawdzie jako opozycję krzątactwa rozpoznajemy bezruch bezczynności, ale chodzi tu nie tyle o lenistwo, ile o egzystencjalne odrętwienie. Dziury, przerwy, pęknięcia wyżarte w dzianinie aktywności przez zniechęcenie czy ból. Drobne czyny nieudźwignięte: niewstanie z łóżka, niewyjście z domu, nieodbyta rozmowa. Kiedy opadają nam ręce, siły zagłady szaleją w codzienności. (…) Krzątactwo utrzymuje codzienność w niepewnym punkcie napięcia między istnieniem a nicością.<<


W pełni zgadzając się z wnioskiem profesorki, odczuwam lekki niedosyt i jakby ślad zawodu. Najwyraźniej spodziewałem się odkrycia… nie wiem czego. Czegoś, co zrozumiane i przyjęte wyniosłoby moją codzienność wysoko ponad jej nudnawą treść.


Trzeba więc wrócić do moich starań i mojej filozofii, jednak słowa autorki będę pamiętał i mam nadzieję na chociaż nieco inne widzenie codzienności z jej krzątactwem.


Dokucza mi niepamiętanie mojego czasu minionego. Oglądam się i co widzę z ostatniego roku, a nawet tygodnia? Garść ocalonych chwil, cała reszta, moja przecież, właściwie nie istnieje, skoro nic z niej nie pamiętam. Życie mija niezapamiętywane i po prostu przepada, a ja chciałbym ocalić swój czas od zapomnienia.
Wiem, że nie da się zapamiętać wszystkich chwil, wiem i z trudem godzę się na to, ale ciągle mi mało tych pamiętanych i staram się o więcej. Sposób jest prosty w wysłowieniu, trudny w zastosowaniu: chwile należy wyróżnić, wtedy nasza pamięć je przechowa. Nawet jeśli nie na zawsze, to pozwoli na wzbogacenie wspomnień roku czy tygodnia. Tyle że nie potrafię – nie wiem, jak inni – wyróżnić chwil życia swoim chceniem, aktem woli. Objawia się tutaj jakiś dziwny, bo samowolny, mechanizm decydujący o zapamiętaniu, a więc o dostrzeżeniu w zwykłej chwili pierwiastka ją wyróżniającego, przerywającego monotonię codzienności niechby tylko na chwilę. Wyniesienie uwagi i przeżywania może trwać krótko, ale pamięć ją przedłuża wspominaniem i wzmacnia oczyszczeniem od szarych naleciałości dnia. W pamięci chwila zawsze jest piękniejsza i czystsza. Może w ten sposób dostaję rekompensatę za te zagubione?…


Ważne jest nastawienie, patrzenie i otwartość. Oczekiwanie, ale nie błysku na niebie lub w naszej głowie, nie zaczarowania ani zachłyśnięcia się czymś absolutnie wyjątkowym, ponieważ takie chwile zdarzają się nadzwyczaj rzadko. Cała tajemnica tkwi w przekonaniu o możliwej wyjątkowości każdej naszej chwili, nawet tej najzwyklejszej.


Na zakończenie – możliwe, że tylko tej części mojej przygody z książką Brach-Czainy – cytat.


>>Szczególnie narażone na podskórne działanie codzienności są uczucia. Codzienność potrafi zdziesiątkować je bezgłośnie. Gdy świadomość łudzi nas ich obrazem wyrytym przez zdarzenia niezwykłe, w tym samym czasie codzienność, działając poza obszarem czyjejkolwiek uwagi, odmienia je bezlitośnie i nieodwołalnie. Powtarzamy te same zachowania, nie zauważając, że straciły dawne znaczenie, a nawet nabrały nowych, sprzecznych z pierwotnymi. Rytuały codzienności dezorientują nas do tego stopnia, że bierzemy za potwierdzenie to, co od dawna oznacza przeczenie. Opieramy się ufnie na powierzchownym podobieństwie gestów i pozwalamy, by nas łudziły. Sądzimy, że nic się nie dzieje, aż do chwili, gdy nie sposób dłużej zaprzeczać, że coś się stało, bo wstrząsa nami jakieś zdarzenie drastyczne, które do codzienności już nie należy, choć z niej wyrasta.<<

Wstrząsnęły mną te słowa, jakże piękne i boleśnie prawdziwe.
* * *
Po kilku deszczowych dniach zaświeciło słońce, było ciepło i sucho. Leżałem na trawie pod wózkiem kolejki górskiej, robiąc przegląd instalacji elektrycznej. Nogi miałem swobodnie wyciągnięte, czułem przyjemne zapadnięcie brzucha i rozluźnienie mięśni, jedynie ramiona męczyły się uniesieniem. Właśnie opuściłem je dla odpoczynku i przeniosłem wzrok poza brzuch wózka. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie zapatrzenie w błękit nieba widziany między słupami i torami kolejki. Był piękny. Patrzyłem długo, niemal zauroczony, czując wypogadzanie się moich myśli i budzącą się radość.
Słońce i błękit nieba – tylko tyle, a tak wiele.
W czasie przerwy wziąłem telefon i zrobiłem te zdjęcia – na pamiątkę jasnej, miłej chwili złapanej w zwykły dzień.













sobota, 6 lipca 2019

O książce „Szczeliny istnienia” Jolanty Brach-Czainy, profesorki filozofii. Część pierwsza.

050719
O książce „Szczeliny istnienia” Jolanty Brach-Czainy, profesorki filozofii
Część pierwsza.

Wiedząc, że czytać będę o egzystencjalizmie, otwierałem książkę z rezerwą, a nawet z nieufnością, niepomny zapewnień znajomej polecającej mi tę książkę. Powód jest jeden: ten kierunek filozofii nie jest moim ulubionym, delikatnie mówiąc. Jednak autorka pokazała mi oblicze egzystencjalizmu odmienne od mojego wyobrażenia, ukształtowanego lekturami innych książek.
Dla porządku napiszę, że cytaty z książki ująłem w znaki >><<, a wielokropek w nawiasach (…) oznacza mój skrót, pominięcie części słów cytatu. Robiłem to niechętnie, przymuszony objętością cytowanych tekstów.
Może zacznę od etymologii tego słowa, przepisując słowa filozofki.

>>„Egzystencja”, słowo określające nasze główne zadanie, zawiera echo narodzin jako wyłaniania. W klasycznej łacinie ex sisto znaczyło dosłownie „wychodzić z”, „wydobywać się”, „rodzić się”. W takich znaczeniach używał tego czasownika Cyceron w O naturze bogów.<<

Na stronie PWN, pod hasłem egzystencjalizm, informują, iż łacińskie existentia oznacza istnienie.
W wyjaśnieniu znaczenia hasła przeczytałem tam o rozdarciu człowieka, o poczuciu beznadziejności, o lęku, o… dość.
Nie podobały mi się te słowa. Są kategoryczne jak czarno-biała szachownica. Właściwie więcej w nich czerni niż bieli.
Jest jeszcze cytat:

„Absurdem jest, żeśmy się urodzili, i absurdem, że umrzemy”.

Autora nie podano, więc od siebie dodam, że jest nim Jean Paul Sartre. Zapytajcie googli o jego myśli, a przeczytacie przeraźliwe słowa i czym prędzej naciśniecie krzyżyk w rogu ekranu.
Nie znoszę takiej filozofii. To jakieś czarne mędrkowanie pisane przez smutasów, a nie umiłowanie mądrości.
Przywiązany jestem do tradycyjnego znaczenia pojęcia filozofia, a już w starożytności zaczęło się odchodzenie od niego. Teraz mamy niemal nieskończony szereg dziwnych, albo i dziwacznych, pomysłów na wyjaśnienie świata i życia. Do dzisiaj pamiętam przygnębiającą lekturę książki Schopenhauera piszącego o bólu, a czytałem ją w wojsku, 40 lat temu. Tak, od zawsze coś mnie ciągnęło do filozofii, chociaż szybko się okazało, że czytając dzieła filozofów, ciekawe i mądre myśli nierzadko trzeba wyłuskiwać wśród plew mądrość udających, lub szukać je między przygnębiającymi wynurzeniami ludzi mających kłopoty ze sobą i swoim życiem. Dzieła filozoficzne wcale nierzadko bywają też swoistym sportem intelektualnym, jak to wyraził się mój młodszy syn w związku z egzystencjalizmem Sartre.

Wierna pierwotnemu znaczeniu słowa egzystencja, w pierwszym rozdziale poświęconym naszemu istnieniu, Brach-Czaina wiele miejsca poświęca porodowi w sensie dosłownym, realistycznie opisując jego szczegóły. Czyni z porodu oś, wokół której układa argumenty za wartością bycia.

>>Akt rodzenia sam w sobie stanowi radykalne uchylenie egzystencjalnych wątpliwości. Jest wyznaniem wiary w istnienie potwierdzonym w sposób najbardziej osobisty, jakim jest wyłanianie kogoś z własnego ciała. Nie z gliny, nie z cudzego żebra, lecz z siebie.
Rodzenie jest świadectwem zgody, aktem bezwzględnie optującym za wartością istnienia. Wyrazem ufności w otwarty horyzont sensu. (…) Poród demonstruje – a może nawet dowodzi – że to, co jest, zdobywa znaczenie przez fakt bycia. (…) Formuła porodu brzmi: niech to, co jest, będzie. Niewiarygodne przesłanie. Każe zapomnieć o cierpieniu, poniechać buntu. Oznacza akceptację wszystkiego, co zdarzyć się może. Wskazuje samo istnienie jako niezachwianą wartość.<<

Te ostatnie słowa, ale i wcześniejsze, są bardzo ważne, ponieważ tylko dla „zwykłych” ludzi istnienie ma niezaprzeczalną i wielką wartość. Dla części filozofów niekoniecznie, a nawet bynajmniej.
Właściwie zawsze czytam kupioną książkę, nie pożyczoną. Po przeczytaniu chcę ją mieć, nie oddawać, nawet jeśli już do niej nie wrócę. Tę też kupiłem i czytając, zapełniłem marginesy uwagami, podkreśleniami i wykrzyknikami. Im celniejsze, lub piękniejsze, jest miejsce, tym grubszy stawiam wykrzyknik. Przy tych słowach jest grubaśny:

>>Jeśli sądzimy, że to, co przez poród zostaje objawione, domaga się racjonalnego uzasadnienia, możemy dowodzić, że wartością przydaną istnieniu jest otwarcie dostępu do bogactwa świata. Czyż sam poród nie jest po prostu otwarciem na świat? Wskazany więc trop interpretacyjny jest zakorzeniony bezpośrednio w akcji porodowej. Narodzenie pozwala dostąpić do świata. Zatem istnienie prezentuje się jako szansa uczestniczenia w bycie wszystko ogarniającym, nieskończenie różnorodnym.<<

Ucieszyłem się czytając te słowa, ponieważ i ja doszedłem do takich wniosków, bez prowadzenia ścieżkami filozoficznych myśli. Istniejąc, żyjąc, mamy daną nam szansę na przeżywanie życia. Jego intensywne przeżywanie jest naszą powinnością z racji zaistnienia, co samo w sobie jest przecież spełnionym nieprawdopodobieństwem, jest też sensem. Życie spełnione, to życie wypełnione przeżywaniem.
Dalej nieco się rozmijam z autorką; możliwe, że tylko w rozumieniu.

>>To, co nas spotyka, jest tylko małym wycinkiem zdarzeń zachodzących w świecie, więc niczego nie należy odrzucać, bo i tak w ciasnym, zewsząd ograniczonym obszarze bytowania niewiele dane jest nam doświadczyć. (…) Dzięki otwarciu zdobywamy szerszy dostęp do rozmaitości zdarzeń świata. Przypisana nam szczelina rozchyla się wówczas ku pełni. Im większa różnorodność i siła przeżyć, tym pełniej świat otwiera się dla nas. W inicjacji wejścia w świat wyłożona jest zasada istnienia, przed którą się wzdragamy: wszystko przyjąć.
Ale nie jest powiedziane, jak to zrobić.<<

Tak, wzdragam się przed przyjęciem wszystkiego, dlatego w swojej wykładni zaznaczam ograniczenie: pełnia mieści pozytywne przeżywanie. Za negatywne dziękuję, chociaż zgadzam się z twierdzeniem o ograniczaniu w ten sposób przeżyć. A może po prostu nie wiem, jak to zrobić. Jak przyjąć te złe – pod jakimkolwiek względem.
Tutaj powinienem podzielić ogólne pojęcie zła nas spotykającego na dwie kategorie: złe przeżycia, które jednak w swojej istocie nie są czystym złem, oraz te drugie, bezwzględnie złe.
Zmęczenie pracą, dokuczliwe uciążliwości pogodowe, kłopoty finansowe, nieporozumienie z przyjacielem, niepokój o bliskich, a nawet rozpacz po straconej miłości lub przemijająca choroba, w czasie ich trwania mogą i są uznawane za zło, ale inaczej je postrzegam, niż nienawiść, sadyzm, zbrodnie, czy nawet tak często spotykaną zawiść czy złośliwość. Tego rodzaju zła boję się i unikam, mimo pomniejszania swojej czary przeżyć.
Nie potrafię przeprowadzić logicznie spójnego podziału między tymi dwoma rodzajami zła. Po prostu uznaję, że nasza rozpacz jako kochanka, czy smutek po opuszczeniu nas przez przyjaciela, mimo całej swojej negatywności potwierdzają naszą wartość, będąc dowodem zdolności do kochania, odczuwania empatii i przyjaźni, a więc naszych pozytywnych wartości. Inne natomiast, jak wspomniane uciążliwości pracy czy przemijająca choroba, są zwykłymi cechami naszego życia, i ciągłe utyskiwanie, traktowanie ich jako kategoryczne zło, jest ujmowaniem wartości naszemu życiu, a tego robić się nie powinno, ponieważ nasze życie ma taką wartość, jaką uznajemy, że ma.
Czasami dostrzegam konieczność wzbudzenia w sobie większej ufności do życia, a to dla niebronienia się przed napotykanym złem, ale nie mam pojęcia jak to zrobić, mając takie nie inne doświadczenia życiowe.
Dość o sobie, miałem pisać o książce. Zaraz do niej wrócę, zauważę tylko, że nie piszę klasycznej recenzji, ponieważ ta wiąże mi ręce, to znaczy pióro, podlegając pewnym rygorom. W takim tekście nie jestem nimi ograniczony, co bardzo mi odpowiada.