Strony

poniedziałek, 16 grudnia 2019

O jednym tygodniu, czyli zwykłe ple ple o pracy

151219

Poprzedni weekend wspominam jak wydarzenie z innego świata: w mieszkaniu syna i synowej spotkałem się z żoną i przez dwa dni zajmowaliśmy się naszymi wnukami, bo młodzi zrobili sobie wolne. Należy się im oderwanie od codzienności przy małym dziecku, a ja z przyjemnością zająłem się dużą już wnuczką i wnukiem – małym ludzikiem.

Tydzień, o którym chciałem napisać, zaczął się po powrocie do firmy w niedzielny wieczór. W nocy coś się zaczęło źle dziać z moim organizmem, sporo czasu spędziłem w toalecie. W poniedziałek rano poszedłem do pracy, ale pół godziny później poddałem się, obolały i bez sił. Poprosiłem kolegę o kupienie czegoś na żołądek, wróciłem do pokoju i położyłem się. Wieczorem obudziłem się i spojrzałem na zegarek: była godzina dwudziesta.

– Kurcze, czeka mnie bezsenna noc – pomyślałem, zrezygnowany, i… zaraz usnąłem.

Z krótkimi przerwami spałem więc półtorej doby, sporo ponad trzydzieści godzin, ale we wtorek wstałem zdrowy.

Nie wiem, co mi było. Wiem, że odespałem zaległości.

Zapełniłem swój samochód torbami i pudłami, szykując się do pięciotygodniowego wyjazdu służbowego; miałem pracować przy młynie, wysokiej, widokowej karuzeli. Popołudniu byłem już w Łodzi, wczesnym wieczorem zaczęliśmy demontaż młyna. Długo będę pamiętał tę nocną pracę. Kiedy o siódmej rano w czwartek stanąłem pod drzwiami pokoju w barakowozie, przydzielonym mi dla przespania się, nie mogłem wyciągnąć klucza z kieszeni, tak bardzo miałem zgrabiałe dłonie. Kiedy już go miałem w ręku, nie mogłem trafić w zamek. Lewą ręką naprowadzałem trzęsącą się prawą, później nie byłem w stanie przekręcić klucza w zamku, a gdy w końcu otworzyłem drzwi, na wysokim stopniu fiknąłem koziołka, bo i nogi miałem nieco zdrętwiałe.

Na szczęście w pokoju było ciepło, miałem w nim dwa grzejniki. Nie przeszkadzał podejrzany stan pościeli wydzielającej dziwny zapach – usnąłem w parę minut, oczywiście bez mycia się, bo gdzie?

Po ledwie paru godzinach snu zadzwonił budzik. Pora była jechać do Kielc. Na szczęście nie jechałem ciężarówką, a swoim oplem, co wymusiłem na szefie, ponieważ planowane były tylko dwa dni wolne w działaniu karuzeli: w wigilię i pierwszy dzień świąt, a z Kielc do domu mam dwieście kilometrów. W wigilijny wczesny ranek wyjadę do domu, a w drugi dzień świąt rano prawie na pewno będę wracał do pracy.

Jadąc swoim samochodem, mogłem pognać szybciej do celu i zająć pokój w hotelu, ale chcąc być pomocny, pilotowałem kolegę obawiającego się drogi przez miasto, a ja jak zwykle zakułem na pamięć trasę przejazdu.

Tutaj uwaga: przejazd przez miasto musi być dokładnie sprawdzony, także „ludzikiem” na Googlach, ponieważ ponadwymiarowym zestawem pojazdów ważącym pięćdziesiąt ton, nie można zawrócić byle gdzie, jak samochodem osobowym, ani nie zmieści się w ciasnych, krętych uliczkach. Przejazd ulicami musi być bezbłędny, skoro naprawa błędu, czyli powrót na właściwą trasę, może być kłopotliwy.

A w następny dzień od rana zajęliśmy się montażem młyna na rynku w Kielcach. Dobrze, że telefony mają funkcję GPS, bo labiryntem jednokierunkowych ulic w życiu nie trafiłbym z hotelu na rynek, a wieczorem do hotelu.

Z przywożenia nam obiadów zrezygnowaliśmy, bo gdzież jeść? Na dworze, stojąc i trzęsąc się z zimna? Bary miały dla nas wielki, pociągający urok: ciepłe wnętrze. Przez cztery kolejne dni jadłem kebaba, czyli zjadłem tych dań więcej, niż przez całe dotychczasowe życie. Dobrze, że później znalazłem nieodległą bardzo dobrą jadłodajnię.

Biorąc pod uwagę mój wiek i niewielką siłę fizyczną, kolega prowadzący prace postawił mnie przy pilotach. Było ich trzy, a służyły do obsługi wind podnoszących ciężkie elementy koła karuzeli. Fajna to była robota przez pierwszą godzinę. Gdy minęła, zacząłem przytupywać nogami, bo mimo trzech par skarpetek, marzły mi stopy, a po trzech godzinach byłem soplem lodu. Naciskałem guziki, ale przemarznięte palce nie czuły nacisku. Włączenie windy poznawałem po przesuwaniu się lin.

Wieczorem, stojąc pod bardzo gorącym prysznicem, przeżywałem ekstazę.

Ludzie uganiają się za silnymi wrażeniami, płacą ogromne pieniądze za luksusy, a wystarczy porządnie zmarznąć, żeby upajającej przyjemności i poczucie najwyższego luksusu doświadczyć w tanim hotelu pod strumieniem gorącej wody.

Gonitwa. Szybko, szybciej.

Żeby wcześniej skończyć, żeby czasu wystarczyło na sen, żeby w niedzielę otworzyć imprezę. Ci, którzy przyjechali tylko na montaż, śpieszyli się, chcąc wrócić do domu na niedzielę.

Wariactwo. Kiedyś znajdowałem w tej pracy ślady męskiej przygody, elementy szkoły przetrwania dla twardzieli, nieco podobała mi się zmienność miejsc i zajęć, a teraz wolałbym, żeby mniej się w niej działo.

Chciałem, żeby już młyn ruszył, i żeby prace przy jego obsłudze weszły w swój zwykły codzienny nurt.

Akurat pierwszego dnia ten nurt okazał się być podobny do nurtu górskiego strumienia po roztopach: kielczanom tak się spodobała karuzela, że pracę przy obsłudze skończyliśmy późnym wieczorem, nie mając chwili wolnego czasu. Na obiad zastępowałem kolegów, ale na kolację czasu już zabrakło.

Znowu pośpiech.

Jak najszybciej wysadzić klientów i usadzić następnych, zapewnić przerwę na posiłek i zagrzanie się, a jeszcze jest kasjer domagający się drobnych do wydawania. Przypomniały mi się scenki z filmu o wymianie kół w samochodach F1. Tam każdy ruch musiał być dopracowany i wyćwiczony, tutaj jest nieco podobnie, jeśli chce się skrócić czas wymiany klientów. Ten młyn, mimo że daleko mu do London eye, mieści ponad sto osób i ma sześć stanowisk do wysiadania i wsiadania.

Przez parę dni przychodził pod młyn mężczyzna w średnim wieku i w nieokreślonym stanie upojenia. Zdejmował kurtkę, buty i skarpety, układał na kupkę i… tańczył w rytm puszczanej przez nas muzyki. Dobrze tańczył. Trochę mu zazdrościłem tej umiejętności, bo ze mnie klasyczny słoń, nie tancerz.



Kiedy po powrocie do hotelu uświadomiłem sobie, że minął tydzień od mojego powrotu od wnucząt, poczułem znaną przecież, ale zawsze tak zadziwiającą zmienność naszego odczuwania upływu czasu: te kilka dni jakby miesiącem się stały, wypełnione tak różnymi pracami i okolicznościami.







O wielce nowoczesnych, skomputeryzowanych firmach.

Wiele razy miałem problemy z firmami kurierskimi, najczęściej z powodu adresu. Otóż ich komputerowe systemy są na ogół tak zaprogramowane, że nie przyjmują adresu bez numeru posesji, a jakaż ona ma być dla karuzeli? W Ustroniu stoimy przy ulicy Kolejowej. Czasami podaję numer jeden, oczywiście dopisując „wesołe miasteczko” w adresie. Ale wtedy się zdarza, że kurier puka do drzwi domu Kolejowa 1. Natomiast wpisanie zera jako numeru posesji nie zawsze się udaje, bo niektórym „systemom” to się nie podoba i odrzucają adres jako nieprawidłowy. Wszak SYSTEM wie lepiej od mieszkańca, jaki ten ma prawidłowy adres.

Parę dni temu kupowałem coś na allegro na potrzeby firmy, w adresie podałem rynek (w Kielcach) z dopiskiem „karuzela”. Na drugi dzień odebrałem telefon od kuriera: nie zabrał paczki z magazynu, bo adres nie jest kompletny. Musiałem jechać do nich, żeby paczkę odebrać osobiście. Stojąc pod światłami uświadomiłem sobie, że kasjerowi nie dałem klucza od kasy, a do otwarcia zostało pół godziny. Na szczęście w magazynie nie chciano ode mnie kodu dostępu ani autoryzacji potwierdzonej przez bank lub starostę, i na czas wróciłem.

W tego rodzaju firmach rządzi „SYSTEM”. Nie szef, nie logika, nie klient, a SYSTEM, który jest wszystkim.

Jest alfą i omegą, bo jeśli czegoś nie zaakceptuje, to nikt już nic nie poradzi.

Zaczynam myśleć o dołączeniu firm kurierskich do listy firm i zawodów, które należy omijać z daleka.

Czyż nie podobnie jest przy próbach dodzwonienia się do „konsultanta” w wielkich firmach?

Najpierw serwują nam pięć minut (albo kwadrans) hałasu zwanego muzyką dla umilenia oczekiwania, później wymuszają na nas zgodę na nagrywanie rozmowy (bo jeśli nie, to się rozłącz, człowieku), oczywiście w trosce o nas, a jakże.

Później wysłuchujemy litanii:

– Jeśli chcesz się dowiedzieć, dlaczego nasza firma jest najlepsza na świecie, naciśnij jeden...”.

Swoją drogą, rzadko proponowane tematy rozmowy pasują do sprawy, jaką ja mam.

Kiedy już usłyszymy powitanie i prezentację rozmówcy, kiedy wyjaśnimy jaką mamy sprawę, nierzadko słyszymy o potrzebie przełączenia. No i znowu debilna muzyczka przez pięć minut albo kwadrans.

Oczywiście to wszystko jest zgodne najnowszymi normami ISO i jest bardzo, bardzo dwudziestopierwszowieczne, jakżeby inaczej!

Kiedyś jakiś wirus komputerowy sparaliżuje naszą cywilizację, a my będziemy głodowali, bo w sklepie nie kupimy chleba, skoro nie będzie działała skomputeryzowana kasa.

I bardzo dobrze! Niech tak się stanie, może w końcu nie będę musiał naginać swojego myślenia i kojarzenia, do dziwactw wszechmocnych SYSTEMÓW i ich twórców.

7 komentarzy:

  1. Nie dziwię się, że karuzela robiła furrorę, wszak i my korzystaliśmy z niej w Ustroniu z prawdziwą przyjemnością. Awaria systemu będzie ońcem świata, jaki znają nasze dzieci. My sobie poradzimy. Wszak nadal mam w kuchni kaflowy piec, a w piwniczce zapasy, no i kozy żywicielki ;) Mieszkająć na blokach nieraz myślałam, co by się działo, gdyby w srodku zimy odcięto prąd na kilka dni. Umarlibyśmy z głodu i zimna. Tu nam to nie grozi (w ubiegłym roku sąsiednia wieś była kilka dni bez prądu i nikt nie zamarzł!)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, młyn jest jedyną karuzelą, na której czasami jeżdżę, a więc nasze wrażenia są podobne.
      W Ustroniu ze szczytu widać było morze. O zachodzie słońca widywałem fotografów stojących w gondolach i robiących zdjęcia. Tutaj, w Kielcach, widać bliskie Góry Świętokrzyskie. Minęło ponad 20 lat od moich wędrówek tymi górami. W czasie pracy nie mam szans pojechać, muszę codziennie pilnować interesów szefa.
      Gdyby zdarzyła się totalna awaria systemów komputerowych, byłoby tak, jak napisałaś. Zupełny chaos i paraliż.
      Czasami dogryzam komputerom, ale przecież nie maszyny są winne. Chodzi mi o programistów. To, co najbardziej mi doskwiera, to wymuszone na mnie nagięcie się do sposobu myślenia i kojarzenia, także do logiki nazewnictwa kogoś, kto ma inny niż mój bieg skojarzeń. Ten przymus jest powszechny, bo wynika z budowy programów komputerowych. Szukasz jakiejś funkcji wśród ustawień, bo według Ciebie jest ta funkcja ustawieniem, znajdujesz ją zupełnie gdzie indziej, bo tak sobie umyślił projektant. Jakaś funkcja powinna nazywać się tak, a nazywa słowami, które mają po prostu inne znaczenie. Bo tak się pomyślało panu Iksińskiemu, i teraz musimy naginać swoje nawyki myślowe, swoje pojmowanie sensu i logiki, do pana Iksińskiego, o ile chcemy korzystać z programu przez niego napisanego.
      Mnie ta cecha programów, ten przymus, tak bardzo przeszkadza, że używam ledwie paru programów komputerowych i unikam nauki nowych, o ile nie jest to absolutnie konieczne.
      A nadzwyczaj rzadko jest konieczne.

      Usuń
  2. W końcu przeciążony organizm kiedyś się zbuntuje i odmówi posługi, a sen jest ponoć najlepszym lekarstwem, o czym my czasami zapominamy; czas spędzony z wnukami, żoną wspominasz jako całkiem inny świat, i nie dziwię się, bo takiego wyścigu, jaki Ty masz w pracy, to nie każdy wytrzyma; już od dawna zwróciłam uwagę na nasze uzależnienie od dostawców prądu, gazu, usług telekomunikacyjnych; wczoraj późnym wieczorem nagle zgasło światło w całym mieście, w domu cisza, przestały pracować pompki w akwarium, tylko tykanie zegara, zupełna ciemność, ale też piec przestał grzać, a tu małe wnuki z katarem; dobrze, że dosyć szybko usunięto awarię, bo normalnie klęska, wojny nie trzeba, dobrze, że mrozu nie było; w chatce mamy piec, nie odczulibyśmy tego braku, chociaż ... pompa w studni przestałaby działać:-) system, wdrażanie systemu, system nie pozwala ... pisałeś kiedyś o matrixie, mam wrażenie, że sięga mackami już wszędzie.
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, Mario, coraz bardziej brakuje mi odporności psychicznej, a ta konieczna jest w mojej pracy.
      Chyba się starzeję…
      Tekst napisałem poruszony zmiennością dni tego tygodnia. Zaczął się od tłumaczenia wnuczce zagadnień związanych z geometrią, a skończył obsługą młyna w odległym mieście.
      Ostatnio mówi się o decentralizacji produkcji i dostaw energii. Wiesz, te wszystkie panele słoneczne na dachach, ale powiązane z akumulatorami energii. Taki zestaw uniezależnia od przerw w dopływie prądu, i w miarę rozwoju technik budowy tanich i dobrych akumulatorów, takich urządzeń będzie przybywać. Po prostu ludzie będą mieli trochę prądu zmagazynowane u siebie na potrzeby awarii. Nadal gorzej będą mieli ci z bloków, bo dach jeden, mieszkań wiele.
      A telefony faktycznie, bez rozbudowanych systemów komputerowych po prostu nie mogłyby być tak tanie i powszechnie dostępne, jak są.
      Może pamiętasz (może, bo nader młodą jesteś babcią) ten czas, gdy rozmowę się zamawiało u telefonistki i czekało na połączenie, które zestawiane było ręcznie.
      Dziękuję za pozdrowienie. Tobie też życzę zdrowia.

      Usuń
  3. Krzysiek, z tworzeniem programów komputerowych jest podobnie jak z tworzeniem przepisów prawa. Jest trudno przewidzieć wszystkich sytuacji, jakie mogą wydarzyć się w przyszłości. Może, kiedyś wynalezione zostaną urządzenia inteligentne, które będą miały możliwość przeanalizowania danej sytuacji i wtedy rozwiążą dany problem. Kto wie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Janku, trochę wiem, reszty się domyślam. Ta trudność wynika właśnie z ograniczeń komputerów, które myślenie tylko udają, więc muszą mieć jasno i prosto wszystko wyłożone, nic od siebie, nic w domyśle. Ale chodzi mi głównie o dodawanie swego przez projektantów. Przecież wiesz, jak potrafią ukryć w dziwnym miejscu funkcję, która tak na zdrowy rozum powinna być gdzie indziej; jak potrafią dziwacznie ją nazwać! Tak, że nazwa nic Ci nie powie.
      Chodzi o coś szerszego i poważniejszego: o trudność w jasnym wyrażeniu swojej myśli, zwłaszcza, jeśli ma być zapisana. Tutaj tkwi jądro kłopotów z programami, zwłaszcza moich kłopotów.
      Takie komputery, o jakich wspominasz, i mnie się marzą. Takie, do których powiem: rozjaśnij mi trochę to zdjęcie i ujmij niebieskiego na dalekim horyzoncie – i one to zrobią.

      Usuń
    2. Janku, malutki przyczynek do naszego tematu.
      W kasie mamy terminal do płacenia przy użyciu kart płatniczych. Niesamowity wynalazek, bo nawet kabelka nie potrzebuje, będąc połączonym z odpowiednimi komputerami przy pomocy sieci GSM.
      Otóż na koniec dnia można wydrukować zestawienie i podsumowanie dokonanych transakcji. Aby to zrobić, należy w menu terminala kliknąć zakładkę „koszyk”, a następnie wybrać „wyślij”.
      Mam wysłać koszyk, żeby wydrukować dzienne zestawienie.
      Proste? Proste!

      Usuń