Strony

sobota, 25 stycznia 2020

O książce „Gniazdo żmij. Rzecz o laborantach z Karkonoszy”


Miłość i morderstwo, życie i praca zielarzy, prawo i stosunki społeczne, dziewczyńskie marzenia i troska rodziców – oto treść książki Magdaleny Woźniak, ale tylko w warstwie zewnętrznej, wyrażonej słowami, którymi autorka posługuje się nader sprawnie, potrafiąc niewielką ich ilością stworzyć obraz i nasycić go właściwą atmosferą.
Między nimi kryje się znacznie szersza i głębsza zawartość.
Może zacznę okrężną drogą.
W obecnym świecie zanikają lokalne odmienności, skoro będąc we Francji, na Słowacji, czy u siebie, w Polsce, widzi się reklamy i szyldy tych samych firm i marek. Tu i tam, ale i daleko dalej, można zjeść hamburgera w barze McDonald’s, kupić wiele takich samych produktów, albo usłyszeć puszczany i w polskim radiu przebój.
W świecie opanowanym przez wielkie koncerny i połączonym wszechogarniającą siecią Internetu, kultywowanie lokalnych baśni, dawnych wierzeń, także tradycji, przestaje być przejawem pasji miłośników swoich małych ojczyzn, a staje się koniecznością zachowania cech odróżniających grupę czy środowisko od innych. Wizja świata zunifikowanego, homogenizowanego, bez ziarnistości, wydaje się paskudna – jak wizja wielkich koszar wojskowych.

Nierzadko spotykamy się z lekceważeniem starych przekazów i wierzeń ludowych, z uznawaniem ich za przejaw braku wiedzy i ciasnoty horyzontów, a nawet zabobonu. Były i takie, jednak w tych ocenach popełniamy błąd, przykładając dzisiejszą miarę do realiów dawnych czasów. Łatwo zapominamy, że ludzie żyjący w minionych wiekach nie byli głupsi od nas, a jedynie mieli mniejszą wiedzę, zwłaszcza techniczną. Zaznaczam ten fakt, ponieważ nasze obecne umiejętności budowy urządzeń i rozumienia zasad ich działania, skłonni jesteśmy traktować jako wskaźnik wiedzy w ogóle, a tak przecież nie jest, czego dobrym przykładem była stara, przez wieki doskonalona, sztuka ziołolecznictwa. Owszem, i wokół niej zawsze niemało było dziwnych przekonań bliskich czarom, ale te można było racjonalnie wyjaśnić dopiero współcześnie, stosując skomplikowane badania laboratoryjne. Bo jakże wytłumaczyć bez wspomożenia wyrafinowaną techniką, dlaczego zioła zbierane świtem w określone dni, są najskuteczniejsze? Łatwo wtedy o proste wyjaśnienia, nieobce i współczesnym ludziom.
Warto zaznaczyć, że zbieraniem ziół, a w środowisku zielarzy dzieje się akcja powieści, nadal zajmują się mieszkańcy górskich wsi (tutaj karkonoskich), i niekoniecznie są to wiekowe babcie, a myślę tutaj o pewnej mojej znajomej.
Tak, Anno, o Tobie, a domyślam się, że nie jesteś jedyną kontynuatorką  zielarskich tradycji.
W łatwości stosowania tyleż prostych, co nieprawdziwych wierzeń, daleko nie odeszliśmy, wystarczy wspomnieć jeszcze niedawno istniejące przekonanie o skuteczności sproszkowanego rogu nosorożca jako leku na męską niemoc, a to przez proste (by nie rzec prymitywne) skojarzenie sterczącego w górę rogu z oczekiwaną przez mężczyznę reakcją swojego organizmu.

W świecie ludzi mało jest jednoznaczności, a dużo przenikania przeciwnych cech i dążeń. Dobro miesza się ze złem, racjonalność z magią, prawo z bezprawiem, pobudki przyziemne ze wzniosłymi, nienawiść bywa blisko miłości, wiedza sąsiaduje z zabobonem lub ezoteryką. Tak było i tak jest, chociaż zmieniają się proporcje i nasilenie pewnych cech.

Wracam do książki.
W niewielkiej powieści Magdaleny Woźniak poruszone zostały wszystkie te trzy zespoły zagadnień. Mamy więc nakreślone zwyczaje lokalnej społeczności, mowa jest o wiedzy zbieranej latami, ale nie bez pewnej dozy magii, oraz nakreślony jest splot różnorodnych dążeń ludzi. Mamy obraz małego świata. Nieistniejącego już, ale nie wymarłego bezpotomnie.
To, co istniało w świecie ludzi, rzadko odchodzi bez śladu, czego najlepszym dowodem jest nasza kultura, a więc także język i zwyczaje. Pisząc swoją książkę, Magda pokazała aktualność naszych związków z dawnymi czasami i ludźmi wtedy żyjącymi.

Jeśliby policzyć odpowiednie słowa i wersety tekstu, mit ducha czy też diabła tych gór nie zajmuje naczelnego miejsca, ale tak naprawdę jest on w pewien sposób obecny cały czas, nawet jeśli bieżące wydarzenia są daleko od niego. Można by dopatrzeć się tutaj siły oddziaływania kultury, której częścią są nasze legendy i wierzenia.
Jest jeszcze jeden aspekt warty zaznaczenia. Akcja powieści dzieje się w polskiej części Karkonoszy, ale ówcześnie należały one do Prus, i Polaków chyba wielu tam nie było. Te ziemie długo były niemieckie, i o ile na początku okresu powojennego próbowano zacierać ślady poprzednich mieszkańców, a przynajmniej nie dbano o ich zabezpieczenie, to teraz, w ostatnich latach, sytuacja się zmienia, i to w znacznej mierze oddolnie. Ludzie coraz wyraźniej dostrzegają związki z miejscem zamieszkania, z okolicą, ze swoją małą ojczyzną. Nabiera znaczenia fakt mieszkania w tej samej wiosce ludzi, których niepolskie nazwiska wyryte są na starych, pochylonych nagrobkach, a mało istotna staje się ich przynależność państwowa.
Państwo to twór obcy i daleki, nie zawsze przyjazny, a ci, którzy leżą pod kamienną płytą, i ci, którzy stoją nad nią, mieszkali i mieszkają w tym samym miejscu, wśród tych samych gór. Nie są więc sobie obcy.
Przeszłość nie umiera cała i tak być powinno, co doskonale rozumie autorka.

6 komentarzy:

  1. Na koprze
    i kwaszony ogórek
    z chęcią smak oprze.

    Malina
    Dzieciństwo przypomina
    Dom rodzinny
    Z chorobą kłopoty
    Babcię co dawała na poty

    Dziurawiec - posłuszne ziele
    W noc świętojańską zakwita
    Dar wprost z bożej apteki
    Leczy wątrobę jelita
    O jakże dla nas łaskawe
    Są twoje listki dziurawe...

    Kiedy i gdzie zbierać zioła?
    Po majówce, jeśli zakwitną pierwsze kępki trawy, księżyc się odnowił, a rano kogut zapiał trzy razy, na łące leżącej na południe od okna, przez które często wygląda hoże dziewczę...

    Księżyc wpływa na życie ziemskie - przypływy i odpływy mórz, krążenie soków w roślinach itd.

    Dlatego kalendarze biodynamiczne rozróżniają dni korzenia, liścia, kwiatu i owocu.
    A zielarze wiedzą, kiedy poszczególne części roślin: korzenie, liście, kwiaty czy owoce posiadają najlepszą wartość.

    Zastanawiałem się, dlaczego obecny miesiąc nazywany jest styczniem.
    Trafiłem na wyjaśnienie, że w ten miesiąc był najkorzystniejszym okresem pozyskiwania drewna na tyki.
    Znalazłem nawet takie przysłowie:
    Około początku roku mało w drzewach bywa soku,
    w ten czas ścięte nie próchnieją, ale raczej kamienieją.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akuratne wierszyki. Bardzo a’propos.
      Zauważ, Janku, jak uważna i długa musiała być obserwacja, jak wnikliwe kojarzenia, żeby powiązać fakty i w rezultacie wiedzieć, kiedy jaką roślinę zbierać.

      Znam etymologię nazw wszystkich miesięcy – poza styczniem właśnie. Nie raz myślałem, że poszperam w internecie w jej poszukiwaniu, ale zwykle czasu nie staje. Mnie samemu nazwa kojarzy się ze stykiem, stykaniem się, w domyśle z poprzednim rokiem, ale nie podoba mi się takie tłumaczenie, nie pasuje mi do dziewięciu pozostałych nazw związanych z przyrodą i pracą na roli. Dziewięciu dlatego, że nazwy marca i maja pochodzą z łaciny.
      Janku, zajrzałem teraz, na dwie tylko strony. Obie podają tłumaczenie nazwy „styczeń” właśnie od stykania się lub od tyk, więc obaj strzelaliśmy we właściwą stronę. Obstawałbym przy tykach, ponieważ nazwa pasuje do nazw pozostałych miesięcy.
      Tak jak w nazwie naszego kraju, tak i w nazwach miesięcy, jest wyraźny ślad naszej rolniczej przeszłości.
      Jeśli już o tym. Funkcjonowały w starej polszczyźnie nazwy bardzo licznych narzędzi domowych i rolniczych, w zdecydowanej większości obecnie zapomniane. Czasami przypomina mi się scenka z dzieciństwa: moja ciotka, młoda wtedy dziewczyna, wyciąga chleby z wielkiego pieca chlebowego. Używała do tego okrągłej płaskiej tacki drewniane osadzonej na długim trzonku. Jeszcze pamiętam jej nagły ruch do przodu, którym wsuwała tackę pod bochenek tak, by ten nie przesuwać do tyłu pieca. Jeszcze pamiętam twarz ciotki i ten zapach, jedyny, wyjątkowy.
      Ale nie pamiętam nazwy tego przyrządu.

      Usuń
    2. Pięknie pachniał ten chleb. A mama, gdy wyjmowała bochenek, to kostkami palców opukiwała jego spód, nadsłuchiwała głuchego odgłosu i mówiła, że chleb się dobrze upiekł.
      Też nie pamiętam nazwy tej łopaty, ale przypominam sobie, że drewniany przyrząd do wygarniania węgli z pieca chlebowego nazywano kociubą.

      Usuń
    3. Zapach gorącego chleba nie ma sobie równych. Jest absolutnie wyjątkowym!
      Kociuba… znam to słowo, ale nie pamiętam skąd i czego było nazwą.
      Popatrz, nawet węgle wygarniano drewnianym narzędziem. Mało już takich używamy, a kiedyś były powszechne.

      Usuń
    4. Kociuba - znam to słowo z dzieciństwa
      - jako turządzenie, o którym wcześniej pisałem
      - i gdy w szkole podstawowej, mówiono nam o ciężkiej pracy hutników, usłyszałem tę nazwę jeszcze raz.
      Dzisiaj, w dobie internetu mogę potwierdzić, że moi rodzice
      i dawni nauczyciele mieli rację.
      Kociuba, to jest to

      Usuń
    5. Janku, patrzyłem, nie tylko tam. Z treści wynika, że kociubą nazywano nie tylko pewien rodzaj pogrzebacza, ale i płaską szuflę do wyjmowania chleba, czyli to narzędzie, o którym wspomniałem. Może właśnie dlatego ta nazwa wydała mi się znajoma. Wypada uznać, Janku, że ją znalazłem. Ciotka posługiwała się kociubą.

      Usuń