Strony

wtorek, 28 stycznia 2020

Powrót w Rudawy

170120
Okolice Rędzin i Czarnowa w Rudawach Janowickich. Czarnym szlakiem pod Pisarzowice, niebieskim przez Jaworową i Bukową na Przełęcz pod Wilkowyją. Zboczami Wilkowyi do Czarnowa.

Boczna, wąska szosa omija masyw samotnej Wielkiej Kopy, pnąc się ostro w górę, ku Przełęczy Rędzińskiej. Z jej siodła jest wspaniały widok, jeden z ładniejszych widoków w Sudetach. Wzrok sięga Gór Kaczawskich na północy, Wałbrzyskich na wschodzie, a bliżej południa widać niezliczone szczyty Gór Kamiennych, Stołowych i sam nie wiem jakich jeszcze. Właśnie w tamtą stronę widok czyni na mnie największe wrażenie, ponieważ horyzont nie jest zamknięty jedną linią szczytów, a widać tam ich głębię. Szczyty, za którymi wyrastają następne, a za nimi kolejne.
Dwa już razy stałem na tej przełęczy, a pamiętając o widokach, nie mogłem ominąć jej dzisiaj. Przy wjeździe na łąkę, jedyne miejsca do bezpiecznego zaparkowania, są wyraźne ślady kół; najwyraźniej nie ja jeden doceniłem walory tego miejsca.
Była godzina siódma, do wschodu słońca brakowało ponad pół godziny, ale właśnie o tej porze, w pogodny dzień zimowy, kolory ubranka Eos są najintensywniejsze i najładniejsze. W spokojnym podziwianiu jej urody przeszkadzał mi silny i zimny wiatr. Cała seria pierwszy zdjęć okazała się nieostra. Trząsłem się z zimna, bo gdzież ja będę zakładał kalesony, skoro nie ma mrozu! Samochód zaparkowany był blisko, więc wróciłem dla uzupełnienia garderoby. Siedząc w fotelu, miałem kilka minut dzikiej gimnastyki przy zakładaniu kalesonów, bo przezorności wystarczyło mi na ich wrzucenie do plecaka.
Dodatkowo uzbrojony w jeszcze jeden sweter, wróciłem na widokowe miejsce. Słońce jeszcze nie wzeszło ponad wałbrzyskie szczyty. Z odległości dwudziestu kilometrów, widziałem dość wyraźnie wieżę widokową na Trójgarbie i ten okropny krzyż na Chełmcu.
Mała chmurka znalazła dla siebie miejsce akurat tam, gdzie wschodziło słońce. Trafiona światłem, rozpłomieniła się jaskrawymi kolorami, a wokół niej rozbiegły się, niczym aureola, silne promienie. Śnieg na łące przede mną zalśnił pomarańczowymi barwami, a w chwilę później zobaczyłem z tyłu swój długi cień. Zaczął się dzień.



Dlaczego wróciłem pod Czarnów w Rudawach Janowickich? – pytałem się siebie. Przecież nie dla tych kilkuset metrów, których zabrakło mi do pierwszych domów wioski w czasie jesiennej, długiej trasy wzdłuż Rudaw.
Powód był inny.
Ostatnie domy Rędzin niemal stykają się w pierwszymi domami Czarnowa. Tam właśnie, na zboczu bezimiennej górki, jest dróżka. Widziałem ją jesienią, w pobliżu wypatrzyłem miejsce na samochód, i dzisiaj wróciłem do niej.
Dziwny powód, powiadacie? Nie dla mnie. Wiele razy jechałem w góry, chcąc ponownie zobaczyć zapamiętaną drogę, widok czy drzewo. Tak naprawdę wracam do miejsc naznaczonych moim przeżywaniem.
Jaka ona jest? To zwykła droga: pnie się po zboczu, zakręca, przez chwilę ocienia kępą brzóz, i niewiele dalej znika na tle nieba. Ma więc w sobie cechy, które najbardziej mnie ujmują, ale dzisiaj, patrząc na nią w zimowy dzień, z poczuciem zawodu dostrzegłem skazy w jej urodzie. Straciła ciepło i kolory, a jeżdżące nią traktory uszkodziły darń. 

Może zbyt rzeczowo patrzę – pomyślałem – jakbym patrzył na niekochaną już kobietę mającą swoje lata?
Chyba właśnie tak było, ponieważ nie ona jedna traciła część swojej urody, gdy zastanawiałem się, czym właściwie mnie czaruje. Podobieństwo drogi do bliskiej kobiety nie tylko w tej ulotności czaru; jest też w jego samoistnym powrocie. Wystarczy niedługi czas, czasami tylko niewielkie oddalenie się i obejrzenie wstecz, żeby czar wrócił, a z nim chęć ponownego jej zobaczenia.
Czułem to wyraźnie stojąc na przeciwległym zboczu i z odległości dwóch kilometrów patrząc na brzozy, pod którymi biegła. Nie widziałem jej, ale wiedziałem, że ona tam jest. Czułem, że woła mnie i że kiedyś wrócę do niej.
Kiedy w końcu odwróciłem się w stronę Czarnowa, przywitała mnie inna dróżka, ładna jak niemal wszystkie drogi które przemierzam. Ochoczo doprowadziła mnie do wioskowej ulicy, ale dalej nie chciała iść ze mną.


Wioskę miałem na malutką osadę złożoną w paru domków, dzisiaj zobaczyłem, jak bardzo się myliłem.
Mało tam zwartej zabudowy, budynki są oddalone od siebie, wiele z nich jest nowych, a są wśród nich prawdziwe, duże wille. Odruchowo porównując wioskę i jej zabudowania do kaczawskich wiosek, widziałem wyraźną różnicę: moje góry przyciągają znacznie mniej zamożnych ludzi. Mimo iż patrzę na te nowy domy z ukontentowaniem (no, może nie na wszystkie), nie zazdroszczę Rudawom i innym pasmom sudeckim ich popularności. Wiedząc o irracjonalności tegoż, chciałbym zachować status quo moich gór, mimo że przecież nie osiedlę się tam.



W wiosce zauważyłem parę rzadko spotykanych znaków, na przykład swastykę z zaokrąglonymi brzegami. Zdaje się, że jest starym słowiańskim symbolem, ale też znak kojarzący mi się z dwoma splecionymi wężami, a przez nie z Hermesem i Asklepiosem. Jeśli ktoś wie, co oznaczają te symbole, proszę o informacje.


Wioskę przemierzyłem całą, umyśliwszy sobie zrobienie pętli, drugą połową wiodącą szczytami gór.
Szedłem lasem, którego warto byłoby zobaczyć ponownie w ładny dzień lata lub wczesnej jesieni, a w połowie szlaku dotarłem do kolejnego widokowego miejsca.
Góra ma dziwną nazwę, Wilkowyja, a oddzielona jest od sąsiadki odsłoniętą przełęczą. Stałem tam patrząc na nieznane mi góry, łąki podchodzące ku szczytom, kępy drzew, poplątane dróżki, falowanie zboczy. Ładnie tam jest, i jak zwykle, gdy doceniam urodę krajobrazów niekaczawskich, pojawiały się myśli o ich przeniesieniu w moje góry, albo o przesunięciu aż tutaj granic Kaczaw, a myśli te były zabarwione zazdrością. Wcale nie pozytywną, bo wyrastającą z pazerności.
Za przełęczą szlak prowadził lasem, ale widząc między drzewami jasność, porzuciłem go i wyszedłem na otwartą przestrzeń. Po co iść lasem, mogąc iść tam, gdzie dalekie widoki? Nie wiedziałem, że ten mój zwyczaj chodzenia bezdrożami, nazajutrz wyda zaskakujący plon.
Niemal cała wioska, rozłożona na pokaźnym zboczu, otworzyła się przede mną, a ja, schodząc w dolinę, później między domy, patrzyłem na przemiany przestrzeni. Ta jej cecha, czy raczej takie jej widzenie przez nas, jakbyśmy byli centrum świata, zadziwia mnie od lat.
Wracając (a przejechać miałem spory kawał Rudaw i Gór Kaczawskich, do znajomych mieszkających w odległym zakątku moich gór), ponownie zatrzymałem się na Przełęczy Rzędzińskiej. Dalekiego zachodu zimowego nie widać z niej, ale przecież widać zmiany kolorów dali. Nim wysiadłem z samochodu, poczułem jego silne kołysanie, a na zewnątrz mogłem stać jedynie odwrócony tyłem do wiatru. Od południa niósł paskudne, sine, rozmyte i niskie chmury, ale na północy uwagę przykuwał rzadko widywany spektakl.



Białe i kłębiaste chmury pchane wiatrem wyjątkowo szybko pędziły po niebie, a oświetlone były niskim słońcem. Wydawały się tak masywne, że naturalną była myśl o przygnieceniu ziemi ich ciężarem i impetem. Chmury w oczach zmieniały się. Obłe góry zapadały się albo zwijały, doliny puchły wznosząc się i zmieniając kształty. W tym zadziwiającym, bałwaniastym krajobrazie, nie było nic stałego, żadna forma nie trwała niezmienna, podlegając nieustannym, ale płynnym przemianom.
Od południa silny wiatr gnał sine chmury, a te stopniowo zasłaniały opalizujące zmienności. Wkrótce na niebie zostały tylko rozmazane szarości. Ruszyłem w stronę Gór Kaczawskich.
Dziwna jest moja znajomość z gospodarzami domu Konopka w Czernicy. Widzimy się raz w roku, rzadko częściej, i to krótko, ledwie przez parę godzin, a witany tam jestem bardziej jak domownik, niż gość.
Bożeno, Krzysztofie, dziękuję Wam.








6 komentarzy:

  1. Aż musiałam sobie powiększyć zdjęcie, żeby zobaczyć, co mi tak daje po oczach jaskrawą czerwienią przy jednej rezydencji; ja to jednak jestem okropnie tradycyjna, nowatorskie pomysły architektów ogrodowych zupełnie do mnie nie przemawiają:-) że nie wspomnę o kutych bramach, nie pasują mi do gór, lasów w tle, tej przestrzeni, ale ja to jestem "divadlo":-) zdawać by się mogło, że skoro śnieg, to zdjęcia tylko biało-czarne, wcale nie, widać kolory, światłocienie, a niebo zaskakuje kolorem, w porównaniu z tymi pochmurnymi; zresztą co tu dużo mówić, słońce robi ogromną robotę; jestem na Pogórzu, za oknem ptactwo wydziera się całkiem wiosennie, aż jestem przestraszona, żeby wiosna ta nie przyszła za szybko, bo będzie katastrofa w przyrodzie; pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mario, przechodząc, też zwróciłem uwagę na te czerwone kosze, które okazały się donicami. Kuta brama jest pretensjonalna, na pewno nie pasuje do domku jednorodzinnego – takiego, jak na zdjęciu. Owszem, do pałacu, wielkiej i starej willi, ale nie do domku.
      Cóż, mówią, że o gustach się nie rozmawia.
      Fotografia, to malowanie światłem. W ten dzień były takie chwile, gdy było szaro, co i widać na niektórych zdjęciach, ale gdy słońce chociaż trochę przebijało się przez chmury, świat nabierał kolorów.
      Dziwadłami staje się całe nasze pokolenie, Mario. Młodsi uznają tylko swój ogląd świata za właściwy. Nic nowego, powtarza się to w każdym pokoleniu.
      Z coraz większym niepokojem patrzę na zmiany klimatyczne. Teraz nie trzeba już zaglądać do statystyk, żeby je dostrzec, one są widoczne gołym okiem.

      Usuń
    2. Podobną kutą bramę zamontował ktoś w miejscowości letniskowej nad Lubaczówką; działeczki zszatkowane, maleńkie, domki duszą się na małych powierzchniach, a tu taka brama; stała się lokalną atrakcją, podobnie jak domek w stylu zakopiańskim z bramą wjazdową jak chińska pagoda; oj, zadziwili świat właściciele, zadziwili:-)
      Zawsze zastanawia mnie jedno, a gdzie ochrona krajobrazu? przecież ktoś zatwierdza te projekty i wydaje pozwolenia na budowę, nawet na ogrodzenie.

      Usuń
    3. Na pałac wielmożów nie stać, to chociaż brama niech taka będzie, jakiej nikt nie ma. Mieszkając w UK, widziałem brak ogrodzeń od frontu. Szybko zaakceptowałem ten zwyczaj, bo zauważyłem, że jest po prostu ładniej, szczególnie przy tamtejszych maleńkich działkach.
      Zdaje mi się, że na budowę ogrodzenia nie jest potrzebne zezwolenie.

      Mario, wczoraj robiłem proziaki! Nie mam zdjęć, ale moje nie wyszły tak kształtne jak Twoje, bo nijak, cholery, nie chciały się odklejać od palców, chociaż ich moczenie w wodzie trochę pomagało. Zauważyłem, że aby w środku dobrze się upiekły, powinny być dość cienkie. Moje miały jakieś 2 cm grubości, i ładny kolor, bez śladu spalenizny. Zrobiłem z trzech szklanek mąki, zjedliśmy na kolację. Synowa pochwaliła, wyobraź sobie! Mnie smakowały z kefirem pozostałym po pieczeniu. Nie napisałem, że piekłem na suchej patelni. Jednak sodę było trochę czuć. Może za mało podgrzałem? Bo nie wiedziałem ile mogę, obawiałem się jej spalenia, późniejszego niedziałania.

      Usuń
  2. A potrafisz ubrać się w czasie jazdy, tak jak Jaś Fasola?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie potrafię. Jaś Fasola jest bezkonkurencyjny. Portki udało mi się zaciągnąć na tyłek dzięki cofnięciu fotela, bez wyrafinowanej gimnastyki Jasia. Ale jego pomysł jest majstersztykiem – jak i ubieranie się w czasie okrążania wysepki ronda.
      Cegła leżąca pod ręką wskazuje na powtarzalność tych jego wyczynów.

      Usuń