Strony

niedziela, 16 lutego 2020

Chandra i jej leczenie

090220
Siedziałem w fotelu lub leżałem w łóżku i zgodnie za zaleceniem dochtorów pociłem się – chory, naburmuszony i zniechęcony. Dopiero popołudniu, gdy słońce zajrzało do pokoju i rozpaliło przesuwający się po ścianie jasny kwadrat światła, przyszła dobra odmiana: poczułem tęsknotę za wędrówką. Taką silną, wyciskającą łzy z oczu. Ona wybawiła mnie od ponurych myśli.
Tęsknota jest dobra. Dokucza, ale i leczy. Dodaje wartości podnoszących mnie w moich oczach. Budzi potrzebę marzeń i nadzieję ich spełnienia, a nade wszystko wyrywa z marazmu. Każe wstać i iść drogą.
Nierzadko mam wtedy wrażenie uciekania, zostawiania za sobą dokuczliwego świata, ale tęsknota łatwo odwraca takie myśli, pokazując mi drogę nie jako szlak ucieczki, a jako cel i środek do jego osiągnięcia.
Tęsknota jest dobra, mimo że czasami jest zołzowata. Jest jednak stałą moją towarzyszką, oswojoną w ciągu minionych lat i wierną, więc nie godzi się narzekać na nią.
Jutro trzeba mi iść do pracy – i dobrze, dość mam siedzenia. Pracując, będę wspominał moje drogi i czekał na chwilę pójścia jedną z nich. Wiem, że uśmiechnie się do mnie, a ja jak dziecko dam się jej poprowadzić.
Krótko mówiąc: trzeba mi rzucić wszystko w cholerę i pójść połazić.

Zdradzę jeden z powodów mojego przygnębienia, ponieważ nie dotyka spraw osobistych: to przeciągająca się sprawa wydania mojego romansu.
Czasami mam chęć nazwać ten tekst „love story”, ale za krótki jest do tej nazwy, a poza tym taki tytuł zbyt jednoznacznie kojarzy się z wiadomym filmem z lat siedemdziesiątych. Parę lat temu obejrzałem go ponownie, pierwszy raz od wielu lat. Cóż, sporo stracił w odbiorze, ale nadal jest tą sławną love story, a mój tekst to ledwie very short love story.
Ale jest mój.
Dziewięć miesięcy temu podpisałem umowę, książka miała się ukazać nie później niż we wrześniu. Cierpliwie czekałem, rzadko dzwoniłem, bo w takich sytuacjach czuję się niezręcznie i mam wrażenie bycia namolnym. Później wysyłałem uprzejme liściki przypominające, w końcu kilka razy zadzwoniłem do właściciela wydawnictwa. Zawsze bardzo uprzejmie zbywał mnie ogólnikami, a mnie ta jego uprzejmość wkurzała coraz bardziej, ponieważ nie pozwalała mi na twardszy ton.
Mijały kolejne miesiące. Po półroczu zastoju otrzymałem tekst z uwagami redakcyjnymi. W parę dni uporałem się z nimi, odesłałem, i…. znowu cisza. Zauważyłem, że mój telefon lub list do właściciela ma zdolność przerywania zastoju, ponieważ wtedy wydawnictwo czyni następny krok. Tak było z projektem okładki, z łamaniem tekstu, z zaakceptowaniem gotowej formy książki.
Wiem, że wielu ludzi na moim miejscu dzwoniłoby nawet codziennie, niektórzy zapewne nie przebieraliby w słowach, i taka sytuacja wcale by ich nie męczyła. Co najwyżej denerwowała, ale ja tak nie potrafię.
Czuję w sobie coraz mniej radości z powodu ukazania się tej książki, a coraz więcej zniechęcenia. Żałuję swojej decyzji powierzenia jej wydania tej właśnie oficynie. Czasami myślę, że wybrałem najgorszą z możliwych, ale zapewne tak nie jest. Taki po prostu jest rynek wydawniczy i takie zwyczaje biznesowe. Wydawnictwa otrzymują bardzo wiele tekstów, mogą wybierać, przebierać i grymasić – i tak robią, ponieważ zdecydowana większość autorów tych tekstów jest nowicjuszami. Trafić w gusta czytelników jest bardzo trudno, jeszcze trudniej sprawić, aby książkę zauważono, lepiej więc zrezygnować na rzecz kogoś ze znanym nazwiskiem. A nieodpowiadanie na listy i niedotrzymywanie terminów, jest przejawem nie tylko braku kultury, ale i wspomnianego nadmiaru tekstów nieznanych autorów.
U mnie jednak sprawa jest, a raczej powinna być, bardziej jednoznaczna, korzystniejsza dla mnie, ponieważ książka wydawana jest na mój koszt, mamy więc tutaj zwykłą umowę o dzieło między zleceniodawcą a usługodawcą.
Cóż, najwyraźniej nie ma dużej różnicy między hydraulikiem a wydawcą książek. Tyle tylko, że drugi lepiej posługuje się słowem niż pierwszy. Na ogół lepiej.
Tak to biznesowe zwyczaje wyganiają mnie na łazęgę.
Ot, po prostu machnąć ręką na wszystko i iść na wędrówkę.
Pójdę.

150220
Nareszcie jutro wyjadę w góry! Po kilku tygodniach bez włóczęgi, w końcu szykowałem plecak i nastawiłem budziki. Prawdę powiedziawszy, nie powinienem jechać, nadal biorę lekarstwa, ale że czuję się nieźle, gorączki nie mam, a tęsknota bałamuci mnie szepcząc w uszy zachęty i wiele obiecując, jak to ona, więc jadę.

Poczytuję książkę amerykańskiego planetologa Carla Sagana, uczestnika kilku programów kosmicznych NASA, autora między innymi „Błękitnej kropki”. Czytanie książek, zwłaszcza popularyzujących naukę, jest moim drugim, obok wędrówek, sposobem na chandrę.
Sagan był jednym z pomysłodawców złotych płytek przytwierdzonych do korpusów Voyagerów, na których zamieszczono szereg informacji o ludziach i Ziemi. Zapis był bardzo pomysłowy: wykorzystano jedyny uniwersalny język we wszechświecie – język matematyki. Uznano, że każdy matematyk, członek cywilizacji technicznej, odczyta te dane niezależnie od swojej odmienności.

Poniżej zamieszczam myśl autora, wyrażoną przy okazji relacjonowania oporów przed przyjęciem heliocentryzmu, ogromu Wszechświata i szerzej – naukowej wizji świata:

>>W pewnych przypadkach to, co ukazuje nam nauka, powinno wzbudzać w nas większy respekt niż to, co objawia religia. Dlaczegóż żadna z wielkich religii, patrząc na naukę, nie doszła do wniosku: „Jest lepiej, niż mogliśmy przypuszczać. Wszechświat okazał się znacznie większy, niż przewidywali nasi prorocy, wspanialszy, bardziej skomplikowany, bardziej elegancki. Zatem Bóg musi być o wiele potężniejszy niż nam się wydawało”?
Zamiast tego wołają: „Nie, nie! Nasz Bóg jest malutkim bogiem i chcemy, by tak już na zawsze zostało”.
Religia, stara lub nowa, doceniająca wspaniałość Wszechświata ukazywaną przez współczesną naukę, potrafiłaby wzbudzić uczucia czci i wiary w tych, których nie poruszają tradycyjne religie. Prędzej czy później taka religia z pewnością się pojawi.<<

Ten cytat jest popularny. Google znajdują go na wielu stronach o profilach racjonalistycznych bądź ateistycznych. Przy swoich przekonaniach powinienem być częstym gościem takich stron, ale nie jestem. Nie bardzo wiem, dlaczego.
Sagan namówił szefów NASA na odwrócenie Voyagera 2, sondy badawczej, która mijała wtedy zewnętrzne planety Układu Słonecznego. Chciano z tej dalekiej perspektywy sfotografować wnętrze Układu: Słońce, i planety krążące w pobliżu. Z ociąganiem, po zrealizowaniu celów naukowych, wreszcie zgodzono się. Rozkazy wysłane drogą radiową biegły ponad pięć godzin, w każdej sekundzie pokonując trzysta tysięcy kilometrów – witamy w kosmicznej skali odległości!
Na zdjęciu widać ognisty blask Słońca i mrowie maleńkich punkcików. Niemal wszystkie są gwiazdami, ale wśród nich widać Ziemię – maleńką, niczym niewyróżniającą się kropeczkę.
Oddaję głos Saganowi.

>>Przyjrzyjmy się jeszcze raz tej kropeczce. To nasz dom. To my. Wszyscy, których kochamy, wszyscy, o których kiedykolwiek słyszeliśmy, wszyscy, który kiedykolwiek istnieli, żyli właśnie na niej. Oto siedlisko naszych radości i cierpień, tysięcy religii, ideologii i doktryn ekonomicznych; każdy łowca i każdy wędrowiec, każdy bohater i każdy tchórz, każdy twórca i każdy niszczyciel cywilizacji, każdy król i każdy wieśniak, każda zakochana para, każdy ojciec i każda matka, każde ufne dziecko, każdy wynalazca i każdy podróżnik, każdy moralista i każdy skorumpowany polityk, każda supergwiazdai każdy najwyższy wódz, każdy święty i każdy grzesznik w dziejach naszego gatunku żyli tutaj, na tej drobinie kurzu zawieszonej w strudze słonecznego światła.
Ziemia to mikroskopijna część ogromnej areny kosmosu. Pomyślcie o rzekach krwi przelanej przez tych wszystkich generałów i cesarzy, którzy w chwili triumfu i chwały stawali się panami jakiegoś fragmentu tej kropki. Pomyślcie o niekończącym się paśmie okrucieństw zadawanych przez mieszkańców jednego zakątka tego piksela niezauważalnym mieszkańcom innego zakątka; jak częste są ich konflikty; jak skorzy są, by się zabijać; jak gwałtowna jest ich nienawiść. <<

Nic dodać nic ująć do tych słów. Wykonano te zdjęcia właśnie z powodu spodziewanej ich wymowy.

Na zakończenie coś lżejszego i odrobinę uśmiechniętego, z tej samej książki:

>>Mówimy: „jaki piękny zachód słońca” albo „wstanę, zanim wzejdzie słońce”. Niezależnie od tego, co twierdzą naukowcy, w mowie potocznej nie uwzględniamy ich odkryć. Nie mówimy, że Ziemia się obraca, lecz że Słońce wschodzi i zachodzi. Spróbujmy wyrazić to w języku kopernikańskim. Czy powiedzielibyście: „Janku, bądź łaskaw wrócić do domu, zanim Ziemia obróci się tak, że Słońce zostanie zakryte przez lokalny horyzont”? Zanim skończylibyście mówić, Janka dawno by nie było. Nie udało nam się stworzyć potocznych wyrażeń, które byłyby zgodne z ideą heliocentryzmu. Przekonanie, że to my znajdujemy się w centrum, a wszystko inne obraca się wokół nas, jest zakodowane w naszym języku. W ten sposób przekazujemy je dzieciom. Jesteśmy niepoprawnymi geocentrykami, pokrytymi cienką powłoczką kopernikanizmu.<<

Cóż, mówi się, że słowa bywają trwalsze do kamieni, a ludzkie języki przechowują ślady przeszłości, czasami bardzo odległej. Wspomnę tutaj o słowie „tabu”. Co oznacza, każdy wie, dodam więc od siebie, że w takim lub podobnym brzmieniu używane jest w bardzo wielu językach na całym świecie, i to nie tylko w wielkiej rodzinie języków indoeuropejskich, do których i nasz się zalicza, ale także wśród tych, które bardzo dawno temu odłączyły się od naszej grupy językowej. To żywa skamielina licząca dziesiątki tysięcy lat. Może i pozostałości po geocentryzmie zostaną tak długo w naszym języku?


10 komentarzy:

  1. Wędrówka, kontakt z przyrodą, wysiłek fizyczny, pot na czole, ból zmęczonych mięśni to chyba najlepsze lekarstwo na wszelkie bóle egzystencjalne:-) ja odreagowuję również w pracy fizycznej, grzebaniu w ziemi, chłopska dusza gdzieś tam drzemie pod skórą i domaga się swego:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mężczyźni zwykle ujmują to prościej: trzeba dać sobie w du… znaczy w kość. Skutkuje:-)
      A swoją drogą ciekawe, czy zew wielopokoleniowej pracy na roli odzywa się u dalszych potomków. Nie wiem, raczej nie, ale przecież w jakiś dziwny sposób mamy zakodowane przekazy od bardzo dalekich przodków, na przykład strach przed jaskiniami, zwłaszcza ciasnymi i nieznanymi. Albo zew drogi, tkwiący w nas od wielu wiek wieków. Może i z ziemią jest podobnie?
      Przypomniała mi się robiąca wrażenie scena z serialu Noce i dnie. Stary już i schorowany Niechcic wyszedł na pole, stał i patrzył, a później schylił się i wziął garść ziemi. Pamiętasz? Świetnie zagrana scena. Ileż w niej wymowy!

      Usuń
  2. Pewna psycholog, instruktor sportu stwierdza, ze najlepszym sposobem na zimową chandrę jest:
    - intensywny trening
    - spacer w zimowym słońcu
    - dobry film lub dobra książka
    - relaksująca kąpiel.

    Chandra - tak często jest nazywany Subrahmanyan Chandrasekhar – indyjski astrofizyk i matematyk.

    Chandra (Ćandra) – Księżyc i jemu odpowiadające bóstwo w hinduizmie.

    Chandra to również teleskop kosmiczny pracujący w zakresie promieni rentgenowskich (ang. Chandra X-ray Observatory).

    Krzysiek, poruszyłeś temat "Błękitnej kropki".
    W trzydziestą rocznicę wykonania historycznej fotografii
    NASA ją odświeżyła

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Intensywny trening?? Toż to męczące i nużące! Trzeci sposób owszem, dobry. Film lub książka, tak tak, chociaż i pozostałe są niezłe.
      Janku, sam rzadko używam słowa chandra, zwykle mówiąc o dołku. Tyle że to słowo z mowy potocznej, niepasujące do tekstu.
      Zdjęcia Voyagera są niesamowite! Warto byłoby wszystkim ludziom zobaczyć wnętrze Układu Słonecznego i przeczytać te równie znane słowa Sagana. Wszystkim ludziom, nie tylko politykom chcącym wejść do historii, ale i nam, zwykłym ludziom, ponieważ ukazuje nas i naszą planetę we właściwej skali.
      Ta misja była wielkim sukcesem NASA.

      Usuń
    2. Czytałem artykuł. Wiele informacji jest niezrozumiała dla niefachowców, ale zwróciłem uwagę na dwa szczegóły. Jedna z kamer ma kąt widzenia jeden stopień, czyli żebyś swoją lustrzanką z takim obiektywem zrobił zdjęcie biedronce, pewnie musiałbym się sporo od niej odsunąć. Inna kamera ma rozdzielczość liczoną w ułamkach sekundy kątowej, dzięki czemu można by przeczytać gazetę z odległości 800 metrów, jak podaje autor artykułu.
      Niesamowite.
      Tylko dlaczego nazywa się Chandra? Nieznany skrót, czy nieznana etymologia tego słowa?

      Usuń
    3. Ja wyczytałem, że nosi on imię astrofizyka i matematyka pracującego w USA Subrahmanyana Chandrasekhara, który jako pierwszy obliczył maksymalną masę białego karła (Granica Chandrasekhara).

      Usuń
    4. Ten Hindus! Nazwisko skrócono pewnie w obawie o całość języka :-)
      Domyślam się, o co chodzi z tą granicą: większa gwiazda, gdy kończy życie, zapada się pod wpływem swojej grawitacji, a dzieje się to z takim impetem, że implozja zamienia się w spektakularną eksplozję, i gwiazda staje się supernową.
      Ktoś powiedział, że jesteśmy popiołem gwiazd - i miał rację. Pierwiastki cięższe do żelaza powstają tylko i wyłącznie w czasie wybuchu supernowych.

      Usuń
  3. Czas poprzytulać się do brzóz. A książka.... cóż trzeba czekać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zostaje czekać, to prawda, tylko cholera mnie bierze z powodu niewywiązywania się z umów, bo wyznaję starą rzymską zasadę: pacta sunt servanda.
      Zdaje się, że okres czekania na druk kończy się, bo kilka dni temu gotową do druku książkę w wersji elektronicznej przekazano szefowi wydawnictwa. Jeśli swoim zwyczajem nie będzie zwlekał, za kilka, kilkanaście dni mogę się spodziewać swoich egzemplarzy.
      W niedzielę już wracałem, gdy na wspomnienie pewnej grupy brzóz zboczyłem z drogi od wioski i poszedłem poprzytulać się do brzóz :-)

      Usuń