Strony

piątek, 21 lutego 2020

Góry, pisanie i filozofowanie

160220
Chrośnickie Kopy w Górach Kaczawskich.

Miałem już kłaść się spać, gdy uświadomiłem sobie, że nie wiem, gdzie jechać. Rozłożyłem mapę moich gór i wzrok padł, zupełnie przypadkowo, na Chrośnickie Kopy.
– Po cóż mi szukać dalej? Zapowiadano silne wiatry, a tam będę mógł szybko wejść między drzewa i wędrować lasami – pomyślałem.
Nim napiszę o tym dniu, dwa słowa o nazwach. Ten masyw jest wyraźnie oddzielony od innych gór i dość pokaźny, a składa się z czterech szczytów: Kopa, zwana też Kazalnicą, Lastek, Ptasia i Czernicka Góra. Tak więc Kopa, to jedna konkretna góra, natomiast Kopy są górskim masywem złożonym z kilku gór.
Samochód zostawiłem w stałym miejscu we wsi Chrośnica i poszedłem szlakiem ku przełęczy z zamiarem wejścia na Kopę. Pod szczytem tej góry jest szereg skał o zbiorczej nazwie Skalisko. Kilka z nich ma ponad dziesięć metrów wysokości i pionowe ściany, ale od szlaku nie wiedzie tam żadna droga ni ścieżka. Chciałem upewnić się, czy wchodząc w las, dojdę prosto do skał.
Pamiętałem dobrze, jak się okazało.
Podchodzenie po stromym zboczu bez ścieżki nie jest łatwe. Liście ukrywają luźne gruzowisko, wszędzie leżą zdradliwe nagie gałęzie, po których buty ślizgają się jak na lodzie, omijać trzeba zwalone drzewa lub wystające z ziemi duże i omszałe skały, no i o zasapanie się łatwo. A może tylko pocieszam się, skoro nogi miałem dzisiaj jak z ołowiu i ciężko mi się szło?
Jeszcze kilka lat temu mówiłem sobie, że po prostu brakuje mi kondycji, że będzie lepiej, ale ostatnio przychodzi mi do głowy paskudna myśl o moich latach: a może ta dawna kondycja minęła, a teraz będzie taka jak dzisiaj?
Może jednak nie, wszak dzień wcześniej skończyłem przyjmowanie antybiotyków – pocieszałem się.
Znamię wieku jednak jest – w takich myślach właśnie.
Chrośnickie Kopy są widokowe, mimo że poza jednym, pozostałe szczyty są zalesione. Nie brakuje tam jednak miejsc bardzo urokliwych, a widoki są nie z pojedynczych miejsc, a na niemal całej długości zboczy, po parę kilometrów z obu stron masywu. Można długo iść w pobliżu brzegu lasu, mając powoli zmieniający się widok na wiele sąsiednich i dalszych gór. Na przykład mogłem dokładnie obejrzeć Gniazdo, izerską górę, na której niedawno byłem.
Na zboczach Kop byłem kilka razy, w końcu ten masyw (i okolice Trzmielowej Doliny) są najbardziej ulubionymi moimi miejscami. Jednak dopiero dzisiaj zwróciłem uwagę na Gniazdo, wcześniej ta góra stapiała mi się z innymi, nierozpoznawanymi. Ten fakt nie tylko świadczy o dobroczynnym wpływie wiedzy na nasze widzenie świata, ale i pokazuje potrzebę powrotów, ponieważ nigdy nie są one dokładnym powtórzeniem poprzedniej wędrówki, skoro oprócz zmienności ścieżek i przejść, zmienia się postrzeganie okolicy. Na zapomnianej łące przechodziłem obok samotnego klonu. Był nagi, smutny, zimowy, i zapewne przeszedłbym obok ledwie rejestrując drzewo widziane kątem oka, ale zbliżając się, nagle zobaczyłem go w najwspanialszych kolorach jesieni; dopiero w chwilę później uświadomiłem sobie, że oto pamięć podsuwa mi widok tego drzewa widzianego w październikowy słoneczny dzień.
Tak więc pory roku, obok pogody, wpływają na nasz ogląd i nasze wrażenia. W tym roku wiele wskazuje na to, że po mało licznych wyjazdach zimowych, będę mógł spędzić kilka późnowiosennych dni w moich górach.

Nie ukrywam, że dzisiejsza włóczęga (to słowo najbardziej pasuje, skoro chodziłem bez konkretnego celu) miała związek z moją książką, z historią, która właśnie na Kopach zaczyna się i kończy. Napisałem w niej, że będę chodził po Górach Kaczawskich rozglądając się za Jasią z opowiadania, ale tak naprawdę to tylko figura stylistyczna, tak mi pasowało napisać dla osiągnięcia zamierzonego efektu. Nie szukam jej, nie rozglądam się za nimi, chociaż może i chciałbym – dla tak lubianego pomieszania fantazji z rzeczywistością. Na szukanie chyba jestem zbytnim realistą, jednak w inny sposób opisana historia ciągnie mnie tam. Możliwe, że tak naprawdę przyciąga mnie mój czas – ten spędzony na Kopach, i ten poświęcony pisaniu i myśleniu o pisanym.
Przypuszczam, że nie jestem odosobniony w emocjonalnym traktowaniu swoich większych tekstów i osób w nich występujących. Ci ludzie stają się w pewien sposób realni i bliscy, mimo że cały czas pamiętam o ich nieistnieniu. Myślę, że poświęcając im dziesiątki i setki godzin swojego czasu, udzielając im cząstki swojego ducha, tworzę swoistą nić łączącą z nimi – nie całkiem już fikcyjnymi postaciami. Nie ma tutaj sprzeczności, nie ma ucieczki od rzeczywistości, ponieważ nasz umysł zawsze żyje na pograniczu fantazji i realności, zawsze tworzy fikcje, nie tylko senne. Byłoby więc pisanie wymyślonych historii jednym z przejawów skłonności czy potrzeb ludzkiego ducha?
Tak więc można powiedzieć, że chodząc po Kopach, szukam śladów swojego czasu, a im więcej chodzę, tym wyraźniejsze ślady tworzę i dla nich częściej chciałbym wracać.

Chyba już pisałem o krótkiej chwili, o jednym obrazie czy wrażeniu, które wspomniane, dopominają się powrotu w miejsce ich doświadczenia. Tak było i dzisiaj. Idąc przez skały Skaliska, chciałem dojść do kępy brzóz na łące ukrytej w lasach, z dalekim widokiem Ostrzycy i Grodźca stojących blisko siebie. 


W końcu września znalazłem pod tymi brzozami kilkanaście zdrowiutkich zajączków, no i dzisiaj, wbrew spodziewaniu i wiedzy, stojąc pod brzozami, odruchowo myszkowałem wzrokiem po trawie w poszukiwaniu grzybów. Nieco dalej są zagajniki brzozowe, je też chciałem odwiedzić. Teraz, pisząc te słowa, wspominam inne miejsca w pobliżu, niezobaczone tego dnia; mam więc powód do powrotu na Kopy.
Kręciłem się w pobliżu szczytu Kopy, chcąc w końcu wyjaśnić swoją niepewność: który z dwóch sąsiednich szczytów jest właściwym, czyli wyższym? Na oko są takie same. Dzisiaj na jednym z nich, wcześniej omijanym z powodu gęstwiny krzewów, znalazłem słupek oznaczający szczyt. Podobne jest na Lastku. Encyklopedia podaje dwa szczyty, są trzy i na wszystkich byłem, ale słupka nie znalazłem, więc nadal nie wiem, który jest najwyższy.
Z południowego zbocza Kopy jest piękny widok Karkonoszy, kilku kaczawskich gór i sporej części Kotliny Jeleniogórskiej. Powietrze miało dzisiaj dobrą przejrzystość, więc karkonoskie szczyty, białe od śniegu, były wyraźnie widoczne. Jak zwykle wracałem wzrokiem do Śnieżnych Kotłów – ogromnych niecek wyżłobionych przez lodowiec. Ich niemal pionowe ściany mają dwieście metrów wysokości, dlatego widać je z odległości wielu kilometrów.



Natomiast północne zbocze Lastka w pobliżu szczytów jest teraz porębą. Odsłonił się daleki widok, ale sama poręba czyni przygnębiające wrażenie. Owszem, są już zasadzone małe świerczki, ale wokół nich jest pobojowisko, armagedon lasu. Pozostawione drzewa są teraz niezasłonięte, wiatry uderzają w ścianę wysokich świerków rosnących do tej pory w osłonie innych drzew, więc nieprzystosowanych do obecnych warunków. Efekt w postaci świeżego wiatrołomu widać. Jeden z powalonych świerków zadziwił mnie swoją masywnością i strzelistością, ale też niewielkim korzeniami. Leży teraz niczym maszt wielkiego żaglowca, a nad nim stoją drzewa poranione przez niego przy upadku. W kilku miejscach widziałem połacie ziemi zasypane drzazgami drewna. To chyba efekt pracy tych specjalnych maszyn do rozdrabniania niewywożonych gałęzi, zapewne dla przyspieszenia wejścia w ponowny obieg ich materii, ale i ten widok nie jest ładny. Mimo widocznych starań leśników, stanowczo nie podobają mi się poręby.



Obszedłem Kopy, poznałem bieg zarastającej dróżki i nowe, wygodne przejście przez jęzor lasu schodzący do dna doliny. Przekroczyłem zwarte szpalery tarniny wyrosłej na nieużywanej drodze i wyszedłem na dziką łąkę zarastającą jeżynami i różami. Warto przyjrzeć się takim łąkom, ponieważ widać na nich istotną zmianę: przestają być miejscami użytkowanymi przez ludzi i przez nich utrzymywanych w nienaturalnym stanie monokultury, a przejmowane są przez dzikie gatunki roślin. Tylko patrzeć, jak pojawią się tam brzozy, a później i inne drzewa, zacierając ślady ludzi.
Byłem na rozległym, urozmaiconym i widokowym zboczu Ptasiej.


Usiadłem na kamieniu i patrzyłem na wzgórza po drugiej stronie doliny, na zagajniki, dróżki polne pod szpalerami drzew, kolorowe pola. Patrzyłem na nitkę szosy pnącą się ku przełęczy, na wolno jadący samochód wyglądający z tej odległości niczym kolorowy żuczek, Rozpoznawałem szczyty: nad łagodny i rozległy grzbiet Babińca wychylał się ciemny czubek Ostrzycy; po lewej, daleko, miałem nową znajomą – izerską górę Gniazdo, a blisko widziałem brzozę przy drodze wspinającej się od wioski ku szczytowi – jedną z moich brzóz.
Na wprost, po drugiej stronie doliny, na zboczu Babińca, polna droga kluczy między kępami drzew, jakby nie chciała żadnej ominąć. Wracałem wzrokiem do tej mojej urodziwej znajomej, chciałem nawet iść do niej w odwiedziny, ale musiałbym się spieszyć, a tego na szlaku nie wypada czynić. Na Babińca pójdę wkrótce.
Nie powinno się śpieszyć na szlaku, ponieważ pośpiech w istocie jest uznaniem celu za najważniejszy. Śpiesząc się, przyjmujemy założenie (nawet nie myśląc o tym), że mijane miejsca i widoki są gorsze, a wtedy faktycznie widzimy okolicę jako mało interesującą. W środowisku naturalnym, albo trochę tylko zmienionym przez człowieka, tak naprawdę mało jest miejsc nieciekawych, w przeciwieństwie do obszarów zurbanizowanych, gdzie różnie bywa. Tam, gdzie natura ma jeszcze coś do powiedzenia, nasze postrzeganie zależy właściwie tylko od nastawienia i oczywiście od wiedzy.
Warto pamiętać, że sam fakt negatywnego nastawienia wpływa na postrzeganie.
Wracając, jeszcze raz wszedłem w brzeziny. Chciałem nie tylko zobaczyć z bliska brzozy, ale i przejść między drzewami, dotykać ich pni. Kto nie zna brzóz, niech się śmieje (ze swojej niewiedzy) czytając o ich dotykaniu.
Nie wie, ile traci.










4 komentarze:

  1. Brzozy w krajobrazie są jak urodziwe panny, ładne o każdej porze roku, a teraz, wczesna wiosną, można pozyskiwać ich sok, oskołę, który łagodzi skutki naszej kondycji, nadwyrężonej przez zimę:-) poręby, to bardzo smutne miejsca, leśne olbrzymy powalone, kilka pozostawionych, wśród nich rachityczne sadzonki, i to ma być las; tyle mówi się o klimacie, zanieczyszczeniu powietrza, a wycina się bez litości zielone płuca; na szlaku nie wolno śpieszyć się, bo nawet miejsca znane skrywają jeszcze tajemnice, jak to mówi moja koleżanka: trzeba chodzić "dokładnie":-) To prawda, kondycja nie jest jak dawniej, ale dalej chce nam się wędrować, patrzeć, podziwiać, nawet wzruszać się, bo natura i to potrafi wzbudzać w człowieku; dla mnie najlepszym lekarstwem na ten cały zwariowany świat jest właśnie ona; widoki krzepiące, wiosna w blokach startowych, pójdziesz szukać swoich wawrzynków? pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mario, wczoraj byłem na wędrówce z Jankiem. Celem było zmierzenie dwóch wielkich bluszczy, jeden rośnie w Górach Wałbrzyskich, drugi w moich, na mało komu znanej górze. Mając trochę rezerwy czasu, specjalnie pojechaliśmy w trzecie miejsce, też w Górach Kaczawskich. Znamy tam górę, u stóp której rosną wawrzynki. Widzieliśmy je. Człapaliśmy po mokrym lesie w deszczu szukając następnych i następnych. I wiesz co? Podobało mi się to! Wawrzynki mają w sobie urok zupełnie odmienny od uroku wielkich i pięknych kwiatów.
    Trzeba chodzić dokładnie? Dobrze powiedziane! :-) Tutaj zgadzamy się, Mario. Także w uznaniu Natury jako lekarstwa na nasze cywilizacyjne bolączki.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kolejny raz powiem, piękne miejsce na włóczęgę. Widoki prawdziwie kaczawskie. Warto wybrać się tam wiosenna porą, latem czy w jesienny czas. Każda pora jest dobra.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Janku, tegoroczny sezon karuzelowy będzie nietypowy. W rezultacie zmian spodziewam się wyjazdów w góry późną wiosną i w lecie. Bardzo chciałbym zobaczyć moje góry w lipcu i w sierpniu. Majowe i wrześniowe Góry Kaczawskie widziałem, letnich nigdy. Może w tym roku w końcu zobaczę.
      Widoki faktycznie są tam typowo kaczawskie.

      Usuń