Strony

sobota, 18 kwietnia 2020

O rzece pędzących samochodów

080420

Każdy, kto mnie zna, wie, jak daleki jestem od konsumpcjonizmu. Czasami myślę, że gdyby wielu ludzi miało taki stosunek do posiadania dóbr materialnych, jaki ja mam, dużo firm nie miałoby co robić. To powiązanie wskazuje na moje widzenie zagadnienia, ale po kolei.
Ukułem nawet powiedzenie o klasie człowieka objawiającej się posiadaniem niewielkiej ilości rzeczy. Niewiele posiadającego nie z powodu ubóstwa, a świadomego ograniczania konsumpcji. Jest w tym stanowisku trochę filozofii greckiego antyku, ale i wiele mojej pracy nad sobą oraz rezultatów rozmyślań o naszej cywilizacji, ekologii, o nas samych i naszych potrzebach.
Jednocześnie cieszy mnie rozwój gospodarczy Polski, nasze bogacenie się, doganianie zamożnych krajów Zachodu. Mimo dostrzegania w tym połączeniu pewnych znamion niespójności, z zadowoleniem dostrzegam w miastach place budów, a między miastami nowe odcinki dróg ekspresowych. Z satysfakcją słyszę o nowoczesnych firmach i nie przeszkadza mi codzienna ludzka krzątanina, a nawet dostrzegam w niej pozytywy dla społeczeństwa. Włączam w ten nurt wzrostu zamożności kraju moją możliwość spłacenia mieszkania i jeżdżenia samochodem w góry.
Dokucza mi znaczna ilość godzin mojej pracy, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę ze swoistego handlu: mój czas dany firmie, za pieniądze od niej. Coś za coś, i – co ważne – bez przymusu zewnętrznego. Wszak nie mam finansowego noża na gardle, i gdybym uznał, że zarabiane pieniądze kosztują mnie zbyt wiele, mogę zmienić pracę.
Szczerze mówiąc, wiele razy bliski byłem zwolnienia się z pracy z powodów stosunków tutaj panujących, ale powstrzymywała mnie myśl o tej rynnie, pod którą się wpada spod deszczu. Akurat tej cechy pracy nie zmieni się. Prywatnych znajomych dobieram sobie, współpracowników nie mogę.
Mój stan posiadania uznaję za niewielki. Przykłady? Mam smartfona kupionego parę lat temu za 250 złotych, laptopa kiedyś wartego tysiąc i samochód o obecnej wartości około dwóch tysięcy złotych. Będę nim jeździł póki się nie rozleci.
Przy tym nie odczuwam żadnego dyskomfortu psychicznego, a nawet wprost przeciwnie: czuję satysfakcję z tego powodu.
Jedyną moją finansową ekstrawagancją jest właśnie samochód utrzymywany głównie z powodu wyjazdów w góry. Nie mam więc dużego apetytu na dobra, jednakże gdyby moje dochody były bliskie minimalnych, nie byłoby mnie stać na własny pojazd, a wtedy wyjazdy w góry byłyby nader rzadkie.
Żeby zapewnić sobie te „luksusy” (cudzysłów jest tutaj zamierzoną ironią), a żonie środki na wydatki domowe i zabezpieczenie naszej starości, pracuję sporo ponad ustalone normy czasowe. Nie tylko ja – czasami pocieszam się tą myślą.
Młodzi biorą ślub i rozglądają się za mieszkaniem, chyba że dostaną je od rodziców. Załatwiają kredyt i spłacają go przez dwadzieścia lat kwotą przynajmniej tysiąca złotych miesięcznie, o ile mieszkanie jest małe. Albo kupują domek w szeregowcu, z malutkim ogródkiem, i płacą dwa tysiące miesięcznie. Spłacą, gdy on będzie miał siwe włosy na skroniach. Jeśli włączy piąty bieg (czytaj: będzie pracował od rana do wieczora), spłaci przed siwizną i przed zawałem.
Czy oni chcą wiele? Czy są konsumpcjonistami? W pewnej mierze tak, są, ale jakiż mają wybór? Przez ćwierćwiecze mieszkaliśmy, ja, żona i nasze dzieci, na stancjach, bo nie było nas stać nawet na kredyt, więc musiało stać na wynajmowanie lokum. Dla wielu alternatywą jest ciasnota i niewygody wspólnego mieszkania z rodzicami, albo – wizja zupełnie nierealna – w przyczepie kempingowej, jak to widziałem na filmie z USA. Kiedyś w Bieszczadach rozmawiałem z człowiekiem, który uciekł od cywilizacji. Mieszkał w kurnej chatce, a przy niej miał stoisko z badziewiastymi pamiątkami dla turystów; wszak nawet uciekinier musi jeść.
Czy takie mają być wybory tych „konsumpcjonistów” od mieszkania?
Co jakiś czas Google podsyła mi oferty luksusowych mieszkań, źle oceniając moje możliwości finansowe. Kiedyś zajrzałem, zaciekawiony wielkością mieszkania: miało ponad 500 metrów, całe najwyższe piętro wieżowca, a kosztowało pięć czy siedem, już nie pamiętam ile milionów. Ot, ciekawostka a propos, ale nieco mówiąca o rozpiętości potrzeb, czy raczej „potrzeb”.
W obecnych czasach za 10% przeciętnego wynagrodzenia można dobrze i zdrowo się wyżywić, a za drugą taką część ubrać. Resztę wydajemy na mieszkanie i rzeczy lub usługi drugiej potrzeby, nie niezbędne dla życia, chyba że utrzymujemy ze swoich dochodów inne osoby – najważniejszy, ale nie jedyny powodów naszej codziennej gonitwy.

Człowiek szczerze przeciwny konsumpcjonizmowi i ogólniej: współczesnemu tempu życia, powinien, aby zachować zgodność poglądów ze swoimi czynami, pracować na pół etatu. Albo mając czterdzieści lat zwolnić się i żyć z oszczędności. Że nie ma ich? To znaczy, że poddał się ogólnemu pędowi do posiadania.
Albo jeździł sobie, jak ja, kawał drogi samochodem dla połażenia po górach.
Tutaj powiem o ciekawym fakcie: nader nieliczne grupy ludzi nadal żyjących tak, jak żyli wszyscy ludzie tysiące lat temu, pracują niewiele. Przypominam sobie wyniki obserwacji pewnego plemienia afrykańskiego: pracują cztery godziny dziennie.
Tyle że oni nie płacą abonamentu na szerokopasmowy internet, nie jeżdżą na nartach we Włoszech ani nie łażą po Sudetach li tylko dla wrażeń estetycznych.
Krytycy konsumpcjonizm niezupełnie są w zgodzie ze swoimi poglądami, decydując się kupić jakiś produkt, zwłaszcza wyrafinowany i techniczny (lub usługę nie pierwszej potrzeby) ze względu na jego niską cenę, ponieważ taką jest z powodu wytwarzania i sprzedawania rzeczy w wielkich ilościach.
Krytykując więc zjawisko, korzystają z jego rezultatów.

Jednakże widzę u nas zakupowe rozpasanie.
Kupowanie nowych rzeczy, mimo że stare są całkiem dobre. Kupowanie tylko dlatego, że stać na zakup. Rzecz ma być nowsza, nowocześniejsza, modniejsza, większa, etc. Miał samochód za trzysta, kupił za sześćset tysięcy, pewnie następny kupi za milion. Bo go stać. Bo pracuje na to – tak właśnie tłumaczy ubogość swojego życia.
Oto zobrazowanie powiedzenia jakże trafnego: to, co człowiekowi konieczne jest do życia, rozciąga się od kromki chleba do prywatnego odrzutowca.
Jedni ludzie z konieczności zaprzęgają się do kieratu, drudzy z wyboru. Bo chcą mieć coraz więcej. Bo są na tyle biedni, że nie znajdują innego uzasadnienia dla swojej wielogodzinnej pracy i nie mogą się oprzeć manii posiadania i pokazania.
Trzecia grupa tkwi pośrodku, mając trochę cech pierwszych, trochę drugich; do tej grupy i siebie zaliczam z powodu samochodu.
W rezultacie wszystko wokół nas pędzi od rana. Obok widzę jedną z głównych ulic miasta; cały dzień szumi samochodami. Gdzież tak się spieszą? Różnie. Starają się zapracować na ratę lub dołożyć kolejny tysiąc do portfela i w końcu kupić wymarzony samochód nafaszerowany gadżetami lub telewizor od ściany do ściany. A ci pędzący w przeciwną stronę jadą do sklepu sportowego po nowe narty, bo w piątek wyruszają w Alpy, albo do biedronki na cotygodniowe skromne zakupy. Różnie.
Czy ich potępiam? W tym tekście chciałem przede wszystkim pokazać, jak złożone są czynniki działające na gospodarkę i wielorakie wpływy na nas samych. Trudno więc o łatwe potępianie, jak i chwalenie bez kilku zastrzeżeń.
Każdy z tamtych ludzi na swój sposób napędza gospodarkę. Jest jednocześnie dostarczycielem dóbr i ich konsumentem.
Jeśliby przerzedzić ten niekończący się sznur samochodów, jak dzieje się teraz z powodu ograniczeń w przemieszczaniu się i zwolnionego tempa pracy wielu firm, w oszałamiająco skomplikowanym systemie połączonych rurek zwanym gospodarką, zazgrzytają zawory, utrudniając przepływ pieniędzy, towarów i usług.
Zamknięcie jednej firmy nic nie zmienia, zamknięcie tysięcy owszem, i to nieważne, w jakich branżach, ponieważ przez wspomniane połączenie, z opóźnieniem jako skutkiem kolejnych zależności, poziom obniży się wszędzie.
Pozbawiony dochodów pracownik biura turystycznego nie kupi nowej lodówki, a przez to zostanie ograniczona ich produkcja, czyli ludzie zatrudnieni w fabryce mniej zarobią i mniej kupią telewizorów i mebli. A jeśli oni nie kupią, to…

Zadziwiają mnie niskie ceny wielu artykułów. Czasami zastanawiam się, jakim sposobem producenci zarabiają na ich wytwarzaniu. Mąka kosztuje mniej niż dwa złote za kilogramowe opakowanie, a olej rzepakowy kilka złotych za litr.
Każdy, kto zna wieś, zwłaszcza dawniejszą, ekologiczną, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, wie, albo potrafi wyobrazić sobie, ogrom pracy między przygotowaniami do siewu a torebką mąki na sklepowej półce. A jednak przeciętny pracobiorca w tym kraju wymieni finansowy rezultat dnia swojej pracy na wielki wór mąki, po który musiałby podjechać busem. Pamiętam żniwa z kosami, pamiętam pierwsze kombajny i widziałem współczesne kolosy, zdolne w ciągu godziny wykonać pracę całej rodziny jeszcze przed półwieczem. Ile jednak trzeba sprzedać ziarna, żeby kupić za ponad milion duży kombajn zbożowy (a tyle kosztuje)? Ile, skoro do niego trzeba mieć cały zestaw innego sprzętu za kolejny milion?
Taniość finalnego produktu wymusza ogrom inwestycji opłacalnych tylko przy masowym zbycie, a ten istnieje tylko wtedy, gdy są nabywcy, czyli konsumenci.
Ile kosztowałby kilogram mąki wytworzonej bez udziału tych maszyn? Nie wiem. Na pewno dużo. Nie byłoby chleba za dwa złote ani równie tanich makaronów. Może byłyby za dziesięć, może za więcej złotych, zwłaszcza, gdyby rolnicy naprawdę byli eko i nie stosowali randapa (roundup, to herbicyd) powszechnie i niewłaściwie używanego do wysuszania zboża na pniu.
Chyba, żeby ludzie zarabiali dziennie nie na worek mąki, a na parę jej kilogramów, jak było przez wieki.

Bezludna, zrobotyzowana fabryka produkuje chipy – krzemowe miniaturowe płytki, na których wyrafinowanymi technikami umieszczono miliony elementów komputerowej logiki. Te płytki sprzedawane są za niewielkie pieniądze, czasami bardzo niewielkie, tylko dlatego, że roboty produkują je w oszałamiającym tempie, a chipy z taką samą szybkością znajdują nabywców – firmy produkujące smartfony, laptopy, telewizory, niemal wszystko, bo niemal wszędzie są teraz stosowane. Wczoraj zauważyłem taki chip w łazienkowej suszarce do ręczników.
Smartfony są tanie, bo są sprzedawane w ogromnych ilościach, a znajdują tylu nabywców nie tylko dlatego, że oferują wiele funkcji, ale też z powodu swojej niskiej ceny. To zamknięty krąg zależności, w którym mieszczą się też dziesiątki tysięcy masztów systemu GSM i nasze rozmowy za grosze.
Gdzież więc pędzą ludzie w tej szumiącej rzece samochodów? – zapytam raz jeszcze.
Ku mące za dwa złote, ku smartfonom za parę stówek i ku mieszkaniu z wygodami za paręset tysięcy.
Jestem przeciwnikiem produkowania rzeczy byle jak, mało trwałych, a za to tańszych, ale one tak są robione w odpowiedzi na oczekiwania ludzi. Bo chcemy mieć. Samochód robiony dawnymi metodami stosowanymi w firmach, które słynęły z niezawodności swoich maszyn, kosztowałby nie 50 czy 100 tysięcy, a dużo więcej. Nie tyle z powodu solidniejszego wykonania, bo ono nie kosztowałoby tak dużo, co głównie z powodu znikomego popytu, radykalnie podnoszącego koszt produkcji.
Uważam jednak, nota bene, że jest dużo produktów, które można by bez kłopotów zrobić solidniej, ale w sytuacji nadpodaży, ostrej konkurencji, trudno byłoby producentowi, zwłaszcza nieznanemu, przebić się ze swoim droższym produktem, szczególnie wobec istnienia firm oszukujących, zachwalających jakoby dobry i dlatego droższy towar, a sprzedających badziewie.
Ludzie chcą mieć. Chcą, żeby ich było stać. Mimo mojego sprzeciwu, mając do wyboru samochód tańszy, ale na parę lat, i wyraźnie droższy na 10 lat (piszę tutaj o pojazdach używanych), mogłoby tak być, że kupiłbym tańszy, bo na ten droższy nie byłoby mnie stać. W rezultacie musiałbym całą noc tłuc się pociągiem do domu, a w niedzielę nie pojechałbym w Sudety. Tak więc mój sprzeciw ma swoją granicę. Każdy ma tego rodzaju granice, nawet ten uciekinier z Bieszczad.

Tekst mi rośnie jak mojej babci rosło ciasto pod lnianym ręcznikiem, więc tylko nakreślę jeszcze jedną cechę gospodarki, która czasami budzi sprzeciw ekologa siedzącego we mnie.
Chodzi o rozrost usług nie pierwszej potrzeby, ani nawet nie drugiej. Mnogość firm i firemek oferujących usługi, o których 30 lat temu nie było słychać, albo były marginalne. Drugą podobną działalnością jest wytwarzanie mało użytecznych produktów dla zamożnych, dla gadżeciarzy, dla chcących czymś się wyróżnić. Trzeba tutaj zaznaczyć, że wszystkie one, chociaż w różnym zakresie, zużywają materiały i energię, a więc zasoby Ziemi.
Czasami obruszam się widząc takie produkty czy słysząc o takich usługach, ale tylko do chwili zastanowienia się.
Maszyny wytwarzają jakiś produkt w tempie tysiąc na kwadrans, a kiedyś robiono je prostymi narzędziami w tempie dwóch sztuk. Były droższe, więc trudniej dostępne, ale stosowane technologie wymagały zatrudnienia ludzi. Teraz robot dmucha szklane butelki jednorazowe (dla mnie to czyste marnotrawstwo), a inne maszyny montują smartfony przez 24 godziny na dobę i to bez składek na ZUS, więc mimo skali produkcji, ludzi zatrudnionych w takich fabrykach nie jest dużo. Nie bez powodu w nowoczesnych gospodarkach jeden człowiek produkuje żywność dla kilkuset osób, a największa ilość ludzi zatrudniona jest w usługach.
Technika zwalnia ludzi, więc szukają nisz dla siebie. W jednej z takich niszowych firm pracuję.
Przez okno widzę pięćdziesięciometrowe koło widokowe, karuzelę wytworzoną wielkim nakładem pracy, surowców i energii, kosztującą miliony, a służącą zwykłej, niewyszukanej rozrywce. Życie człowieka nie byłoby o włos nawet uboższe bez tego rodzaju urządzeń, ale to ludzie dobrowolnie złożyli się na miliony potrzebne do jej wykonania.


W gospodarce wolnorynkowej nie da się zrobić inaczej, a rezultaty stosowania alternatywy wszyscy (starsi) znamy z „komunistycznych” czasów. Kiedyś w gadżeciarskim sklepie samochodowym (kolejna nisza!) zobaczyłem półki zastawione wielkimi głośnikami i wyrafinowanymi wzmacniaczami. Po co to? – pomyślałem. Po nic. Bo chcą mieć, a w wolnej gospodarce nie można odgórnie decydować, co obywatel może kupić, chyba że chce kałacha.

Myślę, że osoby chcące zwolnić, nie pędzić tak szybko, jak pędzą te samochody na ulicy, chcieliby mniej i wolniej pracować, owszem, ale nie rezygnując z wielu wygód oferowanych przez technikę. Tym samym oczekują, chyba nieświadomie, zapewnienia w miarę tanich dostaw i funkcjonowania tych dóbr przez ludzi nadal pędzących.

Chodząc po moich górach, czasami zabawiam się wyobrażeniami postawienia domku w jakimś ładnym miejscu, ale po nacieszeniu się widokami, czasami trzeźwo oceniam możliwość i koszta doprowadzenia prądu i chociażby szutrowej drogi, no bo jakże? Chodzić parę kilometrów z plecakiem na zakupy, a świecić świeczką? Można ledami zasilanymi ogniwami lub wiatrakami, mówicie? Ale to wyroby nie byle jakiego przemysłu. One kosztują, także w eksploatacji. Więc najpierw praca latami, później, gdy już ma się pieniądze, budowa domku w górach? Z telefonem GSM pod ręką, bo przecież hydrofor albo wiatrak mogą się zepsuć? To nie tyle byłaby ucieczka przed cywilizacją, co odsunięcie się od tej szumiącej rzeki samochodów. Żeby nie słyszeć hałasu.
Jesteśmy wygodni, niewielu stać na pełną rezygnację z cywilizacyjnych wygód, mimo konieczności płacenia za nie – i słusznie, bo nie takie ucieczki są nam potrzebne, a umiar w nabywaniu dóbr i dbałość o Ziemię.
Także przyzwoitość w interesach. Pazerność i nieuczciwość wielu ludzi, zarówno wielkich biznesmenów naginających prawo, jak i zwykłych Nowaków „szykujących” swoje pojazdy specjalnie na sprzedaż, znacznie gorzej działa na mnie, niż pędzące ulicą sznury samochodów.
Głębsze zmiany naszej gospodarki, mające na celu uczynienia jej niewrażliwej na wahania rynkowe – jak teraz, z powodu wirusa – oraz przewartościowanie podejścia do natury, wymagają dużych zmian nie tylko w samej gospodarce, ale i trudniejszych do wprowadzenia zmian w nas.
Mam przed oczyma wizję świata nowoczesnego i wygodnego, ale jego nowoczesność przejawiałaby się głównie dbałością o Ziemię i psychiczne dobro ludzi, a ci byliby odpowiedzialni i świadomi rezultatów swoich wyborów. To program na dziesięciolecia, a jeszcze nawet się nie zaczął. Chociaż pewne nieśmiałe i nieliczne jego zapowiedzi daje się zauważyć.
Daję swój punkt do tego programu: klasą człowieka powinna być umiejętność zaakceptowania mniejszego, mimo możliwości posiadania większego.

Obecny czas, jakże kłopotliwy dla nas samych i dla naszej gospodarki, nie jest dobrym czasem na zasadnicze przemiany, chociaż może być dobry dla zastanowienia się nad swoimi wyborami.
Jednak kiedy w końcu sytuacja się unormuje, zdecydowana większość ludzi weźmie się ostro za pracę, a spokojne życie bez pośpiechu odłoży na czas emerytury.
Nie będę ich za to ganił, ale gonić nie zamierzam. Teraz już nie.

4 komentarze:

  1. Trudne ale rzeczowe rozważania. Świat się zapętlił i ludzie również nie wiedzą jak z tego wybrnąć. Czasami przychodzą jakieś wnioski po tak trudnych wstrząsach. Zdrówka życzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Aleksandro. Tobie też życzę ominięcia wirusowych chorób.
      Trudne sprawy, fakt, ale chyba dotarliśmy do miejsca, w którym trzeba nam zmienić swoje nastawienia do posiadania rzeczy, i to niezależnie od wirusa. Tyle że takie zmiany wcale nie są proste...

      Usuń
  2. Doszliśmy z mężem wspólnie do wniosku, że z wiekiem maleją potrzeby posiadania, a gdyby tak jeszcze udało się zostawić miasto, to byłoby super ... ale nie da się:-) właściwie to mawiamy, że kapinę zdrowia przydałoby się, żeby nacieszyć się wspólnie jeszcze chociaż kilkoma latami emerytury, bo nie wszystkim jest to dane; dziś doszłam do wniosku, że Natura to jeden wielki organizm, od niewidzialnego małego po człowieka, a ten człowiek tyle zła czyni, więc Natura broni się;
    mam wnuki, jestem przerażona ilością plastikowych zabawek, troszkę próbuję perswadować, nie pomaga ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mario, nasze potrzeby faktycznie maleją, ale jest to głównie skutek finansowego wysiłku wcześniej. Domu nie spłacamy, jakieś meble mamy, modnie się nie ubieramy, więc mniej mamy wydatków.
      Bardzo celne spostrzeżenie o Naturze jako wielkim organizmie. Wszystko jest ze sobą powiązane tak mnogimi nićmi, że do dzisiaj wszystkich nie znamy, mimo wysiłków tak wielu uczonych.
      Bakteria nam szkodzą, ale i nosimy w sobie całe kolonie liczące miliardy bakterii nam potrzebnych – i tak jest na każdym kroku.
      Myślę, że można by mówić o bronieniu się Natury (jeśli już przypisujemy jej osobowość, co i mnie się to zdarza), jeśliby obecna sytuacja była rezultatem… nie wiem, może jakichś eksperymentów genetycznych. Swoją drogą, chodzą plotki, że może właśnie z jakiegoś tajnego laboratorium wojskowego ten wirus się urwał. Jeśli nie było czegoś takiego, to o obronie nie można mówić. Nowe odmiany wirusów i bakterii pojawiały się od zawsze, to nic nowego. Teraz zapewne pojawiają się szybciej, ponieważ wywieramy na nie presję przyjmowanymi lekarstwami.
      Tak działa dobór naturalny. One mutują. Wytrute antybiotykiem giną, zostaje garstka bardziej odpornych, ta się rozrasta i… i trzeba szukać nowego antybiotyku.
      Chyba już gdzieś pisałem, że gdyby nie to przemieszczanie się ludzi po całym świecie, epidemia wybuchłaby w Chinach i tam się skończyła. To my, przy pomocy naszych samolotów i samochodów, roznieśliśmy zarazę w ciągu miesiąca po całej Ziemi. No i oczywiście swoje dokłada zagęszczenie ludzi. Nas jest za dużo. Te fakty – mobilności i zagęszczenie – są znane, tylko władze nie wyciągały z nich wniosków. Powinniśmy więcej łożyć na badania bakterii i wirusów, a by móc w razie potrzeby szybciej opracowywać lekarstwa i szczepionki. Bo taka sytuacja może się powtarzać z innymi patogenami.
      Prędzej czy później powtórzy się.
      A z zabawkami dzieci jest trudno, wiem. Patrzę na wnuczęta i też widzę plastiki, ale i widzę pewną zmianę na korzyść. Otóż syn i synowa częściej kupują zabawki „ekologiczne”
      Ostatnio mój wnuk, podkradający narzędzia ojcu, dostał swój własny zestaw narzędzi. Są drewniane :-)

      Usuń