Strony

niedziela, 31 maja 2020

Skały Gór Stołowych

170520
Z Lisiej Przełęczy w Górach Stołowych na Narożnik, następnie Skały Puchacza, Trzmielowa Jama, Białe Skały i powrót na przełęcz.

Pięć lat nie byłem w Górach Stołowych. Był czas, gdy nieźle znałem tamtejsze szlaki, a ostatnio uświadomiłem sobie, jak niewiele pamiętam. Bezpośrednią przyczyną powrotu było wspomnienie pewnego cudnego październikowego dnia spędzonego na urwiskach Narożnika. Wróciłem, zabierając ze sobą Janka, i obaj przeżyliśmy dzień wypełniony pozytywnymi wrażeniami. Mamy nadzieję na szybki powrót.
W drogę wyjechałem już o 3.30, ale na miejscu, na Lisiej Przełęczy, bliziutko Narożnika, byliśmy dopiero o siódmej, po przejechaniu dwustu pięćdziesięciu kilometrów. Cóż, czego nie robi się dla miłości?…
Budowa tych gór jest zupełnie inna od pozostałych pasm sudeckich. Ponad równinę wokół nich wznosi się wielka, bo wielokilometrowej powierzchni, wyżyna o niemal płaskiej wierzchowinie. Porównanie do stołu nasuwa się nieuchronnie. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy będąc tam po raz pierwszy, szedłem szlakiem po stromym zboczu, a na szczycie… właśnie, nie było tam szczytu. Wyszedłem na rozległą polanę, w oddali zobaczyłem szosę i domy. Jakby nie było za mną stromizny najeżonej skałami.
Gdzie ja jestem? Przecież nigdzie po drodze nie schodziłem w dół – zdziwiłem się wtedy.
Zobaczyłem też drugie piętro, mniejszy stół postawiony na tym większym – płaski, rozległy szczyt najwyższej góry. Pionowe ściany wysokości kilkudziesięciu metrów wystają ponad drzewa, są nogami stołu zwanego Szczelińcem, chociaż bardziej się kojarzą z zębami monstrualnego zwierzęcia.
Zbocza obydwu pięter są strome, a w wielu miejscach urwiste. Dzisiaj byliśmy na pierwszej, niższej wierzchowinie, ściślej, na jej krawędzi. Nie szliśmy tak, jak szedłem kiedyś, od samej podstawy, a na stół wjechaliśmy szosą jakże trafnie nazwaną Drogą Stu Zakrętów. Jadąc nią widzieliśmy tyle skał, że obiecaliśmy sobie wrócić tam kiedyś i przejrzeć się im, ponieważ w tych górach przyjmują one najdziwniejsze, najbardziej nieprawdopodobne kształty.
Byliśmy na długim, skalnym uskoku. Jego częścią jest Narożnik, góra niewiele zaznaczona od strony szlaku, ale z drugiej strony opadająca imponującą ścianą. Widokowe skały ciągną się na długości paru kilometrów, aż do Trzmielowej Jamy. W wielu miejscach szlak biegnie blisko krawędzi, między drzewami co rusz widać odległy, niebieski horyzont.
Idąc lasem, niewiele wskazuje na bycie w górach. Czasami trafi się jakaś niewielka skałka, ale teren najczęściej jest płaski, jednak gdy skręci się w stronę brzegu urwiska, doświadcza się tej wyjątkowej transformacji perspektywy – nagłej ucieczki horyzontu na wiele kilometrów i niknięcia ziemi pod nogami. Stoi się na krawędzi, poniżej widząc wierzchołki drzew, a przed sobą daleki styk nieba i ziemi.



Odkryciem było poznanie miejsca zwanego Trzmielową Jamą. To żleb przecinający uskok i pozwalający zejść niżej, między liczne tam skały. Widząc z góry przewieszenie skał i chcąc zobaczyć je z bliska, znalazłem przejście między skalnymi blokami. Na dole trafiliśmy na labirynt wąskich przejść. Są tam podcięte dołem skały, rumowiska skruszonych kamieni, drzewa rosnące i umierające w najbardziej nieprawdopodobnych dla nich miejscach. Rynna żlebu najeżona jest skałami, całymi grupami skał. Uznaliśmy, że warto byłoby wrócić do Jamy, a na poznanie wszystkich skał mało może być jednego dnia.

Właściwe Urwisko Batorowskie jest poza szlakiem, trudno tam o widoki. Zrobiliśmy kilometrowy zwiad, ale ponieważ szlak prowadzi lasem, bez widoku na widoki, zawróciliśmy w stronę Białych Skał. To bardzo duża i ładna grupa skał piaskowych. Część z nich jest jasna, niemal biała, co tłumaczy nazwę. Szlak wiedzie u stóp części z nich, ale i przeciska się między nimi w miejscu zwanym Skalną Furtą. Skały ciągną się na długości kilkuset metrów, a bliżej Furty tworzą skupiska wyglądające niczym ściśnięte wieże dawnych miast. Przez część z nich wiodą boczne szlaki. Przejście nimi zapewnia naprawdę silne wrażenia i piękne, iście górskie widoki.
Weszliśmy w ciasny korytarz między skałami, który głębiej zastawiony był głazem. Mnie udało się przejść górą, Janek przecisnął się dołem, a tak się rozpychał, że aż skałę poruszył, co widziałem na własne oczy :-).


 Znaleźliśmy się w studni, między skalnymi ścianami, nad nami wisiały korzenie przewróconego świerka. Właśnie one, widziane nie przy ziemi, a wysoko, nad głową, zrobiły na mnie największe wrażenie. Drzewa tam często giną, ale i rosną w bardzo trudnych warunkach, nierzadko na nagich skałach, spuszczając długie korzenie niżej, w jakże często bezradnych próbach znalezienia ziemi. Czasami przewracają się na leżące obok złomy i wtedy bywa, że pień nie leży płasko na ziemi, a przyjmuje odwrotną pozycję: korona jest niżej niż korzenie. Widziałem piętrowe takie zwaliska, widziałem spore drzewa wyrastające z pionowej ściany i wyginające w łuk swoje pnie – ku słońcu. Życie i śmierć i dalej życie na resztkach wcześniej żyjących. Nagie już i wypolerowane deszczami korzenie drzew mają rozpaczliwe kształty. Tkwią nieruchomo, zamarłe, czekając na rozsypanie się i wchłonięcie przez żywych.
Obeszliśmy nasze podwórko: którędy wyjść?
Nie znajdując innego przejścia, wróciliśmy znaną już drogą. Później oglądaliśmy to miejsce z góry, z płaskich szczytów tych skał.
W wąskim przejściu Skalnej Furty ponownie zobaczyłem nad głową wiszące w powietrzu korzenie dziwnie przewróconego drzewa.

Są tam skały stojące prosto, są i tak pochylone, że niemal przewracające się, co widać na zdjęciach. Nierzadko patrząc na ich przewieszenia, na odchylenia od masywu, odnosi się wrażenie ich potoczenia się z rumorem w dół zbocza nie kiedyś, a już, zaraz, więc lepiej nie stać pod nimi.
Są skały ściśnięte, ledwie zipiące pod naporem wyższych partii, ale i skały ciekawskie, wychylające się na świat. Skały stabilne, pewnie stojące, ale i chwiejne, balansujące na krawędzi równowagi, stojące na węższym boku i tak niepewnie podparte, że, zdawałoby się, byle wiatr je przewróci. Są też skały zrezygnowane, biernie czekające na swój los, ale i takie, które rozpaczliwie wyrywają się z matni na wolność. Ich wystające krawędzie zdają się być rękoma wyciągniętymi w bezradnym geście wołania o pomoc.
Z części szlaków wiodących między skałami musieliśmy zrezygnować z powodu późnej pory, ale wrócimy tam.
Chciałem jeszcze powiedzieć o lasach. Przeważają świerki, ale źle się im żyje. Dużo stoi lub leży martwych. Miejscami całe połacie lasu są uschnięte, przy czym tylko niewielka ich część uległa wiatrom. Większość pokonało złe powietrze albo, co prędzej, szkodniki. Widziałem całe zwaliska martwych drzew, leżących jedne na drugich, nie do przejścia. Tam, gdzie wiedzie szlak, wycięto kawałki pni i przesunięto je na bok, reszta leży poddając się powolnemu, ale nieustannemu i nieskończonemu procesowi przemian materii na Ziemi.
Szaroczarne, przygnębiające memento.
Między powalonymi świerkami, a właściwie wszędzie, gdzie jest odrobina ziemi i dostęp do słońca, wyrastają brzeziny. Patrząc na młodą, soczystą zieleń ich liści, przyszła mi do głowy dziwna myśl: dobrze, że drzewa nie mają oczu. Nie widzą cmentarzyska wokół nich.
Może jednak to nie ślepota drzew, a głęboka mądrość Natury?


























Zdjęcia ze mną były wykonane przez Janka.

wtorek, 26 maja 2020

Chemia, mit i miłość

260520

Wspomniawszy swój dawno temu napisany tekst o chemii miłości, postanowiłem wrócić do tematu, ujmując go nieco inaczej.
Kiedyś czytałem artykuł o miłości, a ściślej o jej chemii. Otóż odkryto hormon miłości – fenyloetyloaminę, sprawcę tych wszystkich objawów zakochania, o których zwykle mniemamy, że są rezultatem stanu naszej duszy, czy, jak kto woli, serca. Tego hormonu trzeba coraz więcej aby podtrzymać objawy, a to z powodu uodpornienia organizmu, i zwykle po 2 – 3 latach następuje załamanie jego wytwarzania i w rezultacie miłość się kończy.

Miłość ma być chemią??
Czy to może być prawdą?
Czy sprowadzenie miłości do chemii nie jest podobne do pomiarów wagi piękna?

Czy takie jej widzenie nie przypomina rysunku technicznego z przekrojami najlepszych ludzkich odruchów i odczuć?

Czyż miłość można wyrazić w ten sposób? Opisać ją wzorami chemicznymi?

Takie i podobne pytania zadawałem sobie wtedy, czując w sobie bunt. Teraz mniej we mnie buntu, więcej rozwagi i zadumy.

Odpowiedź na te pytania nie jest łatwa, ponieważ mimo oczywistego istnienia niewyrażalnego naukowo pierwiastka miłości, prawdą są te wzory chemiczne. Chemia miłości.

Jest tutaj zderzenie dwóch zupełnie odmiennych prawd, dwóch miłości.

Na wiele rodzajów silnych uczuć ludzkich mamy tylko jedną nazwę: miłość. Tutaj mowa jest o tym rozkosznym, wariackim, nieliczącym się z nikim i z niczym zakochaniu, oraz o wzniosłym uczuciu najgłębszego przywiązania do drugiej osoby, ale jedna i druga miłość ma wspólną cechę wyróżniającą spośród innych uczuć: obie są miłościami erotycznymi.

Pierwszy rodzaj miłości jest skutkiem działania na nas Natury, a ta posługuje się silnymi skłonnościami do osób płci odmiennej wpisanymi w nasz mózg i… fenyloetyloaminą. Wspólne działanie tych dwóch czynników czyni nas zakochanymi, przy czym daleko częściej zdarza się to ludziom młodym, w czym też widać rękę Natury, a cel jej zabiegów jest oczywisty.

Ludzie w moim wieku mają skłonność do lekceważącego traktowania tych młodzieńczych miłości, przeciwstawiając jej dojrzałą, długotrwałą miłość między stałymi partnerami. Nie piszę „małżonkami”, ponieważ nie można przypisywać tego uczucia li tylko małżeństwom i tylko osobom odmiennych płci.

Przeciwstawiać nie można, ponieważ tylko na gruncie przygotowanym przez tę płomienną miłość, przez zakochanie, możliwe jest zbudowanie stałego związku między dwojgiem ludzi, istniejącego już bez fenyloetyloaminy.

Tracimy przyspieszone bicie serca na jej widok, ale w zamian wyraźniej czujemy i bardziej doceniamy emanację jej ciepła; możemy już normalnie usypiać, bez dokuczliwych wątpliwości i niepewności, a budząc się jesteśmy spokojni, bo wiemy, że ona jest obok. Nasze myśli odzyskują swobodę lotu, nieskrępowane przymusem myślenia o niej, ale teraz same, gdy tylko są zmęczone, zawracają ku niej dla odzyskania sił.

Przedziwny stan transformacji uczuć, w którym dotyk jej dłoni, kiedyś budzący pożądanie, teraz budzi także potrzebę pocałowania, przytulenia i świadomość przeżywania dobrego czasu.

Każde z nich dwojga jest skończoną całością, jednak jedno bez drugiego czułoby się niepełne, bo pobawione swojej istotnej części. Słabe, samotne i bezbronne wobec wydarzeń życia.

Trudno się dziwić wczesnemu powstaniu idei połówek. Ta powszechnie znana idea pochodzi od Platona, a napisał o niej w swoim dialogu filozoficznym „Uczta”. Słowa włożył w usta Arystofanesa, historycznej osoby, komediopisarza (nieco sprośne są jego komedie) i uczestnika tytułowej uczty.

Przy okazji słowo o niej samej. Odbyła się w domu zwycięscy w zawodach, ale nie sportowych; wybierano najlepsze tragedie. Po zjedzeniu kolacji bawiono się słowami: każdy uczestnik miał ułożyć na poczekaniu pean ku czci Erosa. Najwznioślejszy wygłosił Sokrates, a najbardziej znany jest ten Arystofanesa.

Wyobrażacie sobie coś takiego teraz i tutaj na uczcie? Wygłaszanie mów pochwalnych bóstwu w towarzystwie, z pucharem w dłoni?

>> A jeśli kiedy taki czy jakikolwiek inny człowiek przypadkiem znajdzie swoją drugą połowę, wtedy nagle dziwny na nich czar jakiś pada, dziwnie jedno drugiemu zaczyna być miłe, bliskie, kochane tak, że nawet na krótki czas nie chcą się rozdzielać od siebie. I niektórzy życie całe pędzą tak przy sobie, a nie umieliby nawet powiedzieć, czego jedno chce od drugiego. Bo chyba nikt nie przypuści, żeby to tylko rozkosze wspólne sprawiały, że im tak dziwnie dobrze być, za wszystko w świecie, razem. Nie. Ich obojga dusze, widocznie, czegoś innego pragną, czego nie umieją w słowa ubrać, i dusza swe pragnienia przeczuwa tylko i odgaduje. I nie wiedzieliby, co odpowiedzieć mają, gdyby tak nad ich łożem Hefajstos z narzędziami stanął i zapytał: “Czego wy chcecie od siebie, ludzie?” Nie wiedzieliby, czego. Więc gdyby znowu pytał: “Prawda, że chcecie tak się złączyć w jedno, możliwie najściślej, żebyście się ani w dzień, ani w nocy nie rozłączali? Jeżeli tego chcecie, ja was spoję i zlutuję w jedno, tak że dwojgiem będąc, jedną staniecie się istotą. I aż do skonu razem będziecie żyli, niby jeden człowiek, a potem, po wspólnej śmierci, będziecie w Hadesie nie dwojgiem istot, lecz znowu jednym cieniem. Więc patrzcie, czy tego pragniecie i czy będziecie zadowoleni, jeżeli wam się to pragnienie spełni.” Gdyby to usłyszeli, z pewnością żadne by się nie wzbraniało ani by nie mówiło, że czego innego chce, ale by się każdemu po prostu zdawało, że słyszy to, do czego oboje już od dawna dążyli, do stopienia się w jedno w uściskach i ciał zespoleniu. A stąd to wszystko pochodzi, że dawna natura nasza była właśnie taka, że były z nas kiedyś skończone całości. Miłość jest na imię temu popędowi i dążeniu do uzupełnienia siebie, do całości. (…) <<

Miłość jest dążeniem do uzupełnienia siebie...

Nieco idealistyczne widzenie, owszem, i poetyckie. Taki właśnie  był Platon, ale czyż jego wizja nie jest urzekająca?

Czasami, gdy w lecie widzę napis na koszulce „Szukam drugiej połowy”, czuję coś dziwnego. Trudną do nazwania i niemożliwą do opisu nić łączącą tamten wieczór sprzed 2400 lat w Atenach, z letnim dniem w kraju, który dla Greków był na pół mityczną krainą północy.

Mnie platońska wizja urzeka od lat. Napisałem trzy powieści, czwarta czeka na dokończenie, a wszystkie są o miłości. Jedną z nich niektórzy bywalcy bloga poznali po wydrukowaniu, drugą w części, jest tutaj, o trzeciej napiszę parę słów.

Chronologicznie jest pierwszą, napisałem ją niemal dwadzieścia lat temu pod wpływem tych właśnie słów Platona. Jest moją fantazją na temat peanu Arystofanesa. Próbą wcielenia w życie tutaj i teraz idei spotkania platońskich połówek. Wyszły mi dziwne rzeczy, ale nadal pomysł mam za dobry i o ile wiem, oryginalny. Nikt jeszcze nie napisał powieści na ten temat.

Pamiętam, że wiele czasu zastanawiałem się, jak ci dwoje mogliby odczuwać siebie, jak widzieć drugą osobę, która przecież drugą nie była, albo była tylko chwilowo. Wszak opisywałem platońską ideę, a to znaczy, że ci dwoje byli jednością, mimo życia w dwóch ciałach.

Ściskając jej małą dłoń tak, jakbym brał w rękę drogocenną porcelanę, poczułem coś dziwnego. Wtedy nie wiedziałem co to było, dopiero sporo później zacząłem się domyślać. Dorota chyba też, bo wyrwała mi dłoń ze swojej i spojrzała na nią, zdziwiona.

-Stało się coś?

-Nie, nic. Jakby... Nie wiem – wzruszyła ramionami, podnosząc głowę.”

To fragment pierwszego rozdziału, ich bodajże drugie spotkanie. Co poczuli? Dotyk i dotykanie jednocześnie. Wszak byli platońską jednością. W tej powieści też nie brakuje fantazji, a mitologii greckiej jest dużo, przy czym nie jest ona wspomnieniem kultury antycznej, a częścią ich życia. Oni oboje żyją w dwóch światach – i taki jest tytuł tej obszernej dwutomowej powieści.

Jest szansa na jej poprawienie (dwadzieścia lat wiele zmienia) i próbę zainteresowania nią wydawnictwa. Niewielka, ale jest.

Miałem dodać jeszcze jeden z opisów ich intymnych chwil, ale może jednak poprzestanę na tym jednym cytacie. Głupie u mężczyzny: trochę się wstydzę ich publikacji.

* * *

Jeszcze o wydanej historii miłości.

Byłem i jestem ciekawy jej postrzegania przez czytelniczki, ale też ciekawi mnie wybór podobających się fragmentów.

Niżej wklejam pierwszy, zamieszczony w jednej z recenzji, mając nadzieję na powiększenie ich ilości przez czytelniczki w komentarzach niżej. Zapraszam.

Z nią wszystkie dni takie były i są. Nie pamiętam innych. Może i były gorsze nasze dni, ale pamiętam tylko te dobre. Ona zwykły dzień listopada potrafi zmienić w ciepły dzień wakacji, a czyni to w tak tajemny sposób, że nierzadko zastanawiałem się, dlaczego ten dzień tak mi się podobał. Dopiero gdy nie było jej tak długo, zrozumiałem: dni były dobre, bo spędzone z nią.”

niedziela, 24 maja 2020

Odwiedzenie znajomych

160520

Z Kondratowa na zbocza Jastrzębnej i Pustelnika. Następnie Kondratowski Las, okolice Kondratowskiego Wzgórza i powrót do wioski.


Fotografia, podobnie jak słowa, miewa czarodziejską moc przenoszenia w czasie i budzenia wspomnień.

Chwila sprzed lat ożywa, a wokół niej gromadzą się obrazy, wrażenia i myśli z tamtego dnia.

Nasza pamięć wspomaga fotografię swoim wybiórczym pamiętaniem: łatwiej zapamiętujemy dobre chwile, te gorsze szybciej nam giną w niepamięci, jeśli były podczepione do dobrego dnia. Patrząc na  zdjęcie niżej, przypomniałem sobie przerwę na wypicie herbaty w tamten dzień: schowałem się za pień dużego jesionu przed ostrym śniegiem niesionym wiatrem.


Co prawda dzień był chmurny i mglisty, ale jednak wspominając go, czuję ciepło i nostalgiczną, nienasyconą potrzebę wędrówki. Myślę, że wrażenie ciepła, tak niezależne od aury, ma związek z moim czasem. Bliższe są nam miejsca, w których spędziliśmy jakąś cząstkę naszego czasu, pozytywnie go przeżywając. Powrót dodaje do istniejących nici kolejne, czyniąc miejsce bardziej naszym i bardziej nam potrzebnym, więc chętniej odwiedzanym.

Nie zawsze tak jest. Miewam powroty z wrażeniem bliskim rozczarowaniu, ale na szczęście rzadko, częstsze są tamte, jednak nie zawsze odgaduję przyczyny tych odmienności.
 Mam na pulpicie laptopa kilka zdjęć z moich kaczawskich wędrówek. Zapewne znalazłbym w swoich zbiorach (liczących dwanaście tysięcy) zdjęcia ładniejsze, ale nie szukam i nie porównuję, ponieważ właśnie te spodobały mi od razu i nadal podobają. Mam więc je na pulpicie i czasami otwieram.

W sąsiedztwie Jastrzębnej, kilometr od domów wioski, jest zakątek, który oczarował mnie, kiedy jesienią 2014 roku zobaczyłem go po raz pierwszy.

Właśnie to zdjęcie jest jednym z kilku trzymanych pod ręką, czyli na pulpicie.

Później odwiedzałem miejsce parokrotnie, dzisiaj po raz pierwszy widziałem je zielone, w pełni wiosny.

Kiedy próbuję analizować jego cechy by dojść przyczyn tak silnego podobania się, urok ginie, ale wystarczy po prostu patrzeć, by wrócił i był ze mną.
Tak wygląda to miejsce teraz, w maju.





Ten sobotni wyjazd miał być troszkę krótszy w czasie i w kilometrach, ponieważ nazajutrz miałem wstać przed trzecią i jechać kawał drogi w odległe góry. Myśl o odwiedzeniu miejsc pod Jastrzębną, w pobliżu Kondratowa, nasunęła się sama.

Późno, jak na moje zwyczaje, bo dopiero o siódmej, więc w pełni już dnia, poszedłem pod górę zapomnianą i zarastającą drogą, jedyną niezagrodzoną. O tej porze roku, nota bene, wiele łąk w pobliżu wiosek jest ogrodzona, czasami nawet ogrodzenie jest pod prądem, a to z powodu stad bydła tam się pasącego.

Wyszedłszy z wąwozu drogi na pola, rozejrzałem się i poczułem zdziwienie:

– Dopiero zaczynam wędrówkę, a jest już pełnia dnia, słońce wysoko? Dziwne...

Zwykle pierwsze zrobione zdjęcia są nieudane, ponieważ jest jeszcze szaro, dzisiaj słońce towarzyszyło mi od początku.

Na moim miejscu byłem rano i popołudniu, gdy wracałem. Usiadłem wtedy na krawędzi uskoku, mrówek nie było, słońce świeciło, więc siedziałem i patrzyłem. Może kiedy napatrzę się dostatecznie dużo, łatwiej mi będzie wracać na Lubelszczyznę? Może nie będę tam tęsknił? Nie bronię się przed swoimi tęsknotami, one mnie dowartościowują, ale akurat przed tą kaczawską czuję tremę.

Na Pogórzu Kaczawskim, między wzgórzami, rozpościerają się spore obszary z bardzo niewielkimi różnicami wysokości lub nawet płaskie. Po obu stronach wioski Kondratów są takie rozległe pola, a wzgórza zaznaczone są wyraźniej na mapie niż w terenie. Na horyzoncie widać spore szczyty, ale bliżej jedynie dwie góry przypominają o byciu w Sudetach: Góra Śmierci i Jastrzębna. Pierwsza byłaby ładną, gdyby nie rozległa kopalnia bazaltu pod szczytem, druga ma w sobie coś hipnotycznego, coś przyciągającego wzrok. Pod tym względem podobna jest do Ostrzycy, góry wołającej mnie, ilekroć z bliska patrzę na nią.

Nad linię pól niewiele wystaje niebieska, falista linia odległych gór. Z satysfakcją rozpoznawałem szczyty, a i Śnieżkę dojrzałem. Co prawda pomogła mi nowa wieża widokowa na Dłużcu. Widoczna z odległości dziesięciu kilometrów (sprawdzałem na mapie) jest ledwie punkcikiem, ale w połączeniu z wysokimi drzewami przy niej rosnącymi, tworzy charakterystyczny łatwo rozpoznawalny kształt, a jeśli rozpozna się jedną górę, łatwo nadać imiona kolejnym.

Odwiedziłem ładne i pamiętane miejsca bliżej góry, ale i wszedłem w jej lasy żeby przejść na drugą stronę, na pola nad Rzeszówkiem. Przeszedłem bez kłopotów, chociaż zapamiętanej zielonej dróżki wśród świerków już nie ma. Drzew też nie ma. Zostały pniaki i rozjeżdżona, zmaltretowana droga.

Po drugiej stronie lasu też mam swoje miejsce. Jest przy pniu uschniętego buka, na krawędzi lasu, u stóp wzgórza. Obok rośnie wielki dąb i nie mniejszy buk, obaj sięgają konarami daleko w pole, ku słońcu, a pod nimi, brzegiem pól, biegnie droga. Na rozległym polu kwitnie rzepak, a cały widoczny horyzont zamykają szczyty moich gór.



Chciałem jeszcze pójść na Kondratowskie Wzgórze i sąsiadujące z nim Dębowe Wzgórze (to moja nazwa), zrobiłem dwa zwiady w ich stronę, zaznaczone na mapie, ale musiałem zrezygnować. Na polu wokół wzgórz rośnie zboże, liczyłem na znalezienie ścieżek wygniecionych kołami maszyn rolniczych nie chcąc deptać roślin, ale akurat jeździł tam ciągnik opryskujący zboże, więc uznałem, że może innym razem.

Na pogórzu o tej porze roku inaczej się wędruje. Późną jesienią czy w zimie idę gdzie chcę, dzisiaj kilka razy okrążałem pola nie chcąc „wchodzić w szkodę”, ale obfitość łąk i polnych dróg pozwala dojść niemal wszędzie.

Do najpiękniejszej drogi wróciłem popołudniu. Biegnie płytkim wąwozem, z obu jej stron są pola, na miedzach kwitną kwiaty, mnóstwo kwiatów. Najwięcej gwiazdnic i przetaczników, ale w paru miejscach widziałem gęste i duże kępy fiołków trójbarwnych czyli bratków polnych. Samotne grusze cicho siedzące na miedzach dopełniają obrazu, jakże dla mnie urokliwego.




Przed chwilą porównywałem mapę ze zdjęciami satelitarnymi i swoją pamięcią. Znalazłem w pobliżu parę ciekawych miejsc, ale i pojawiły się pewne wątpliwości domagające się wyjaśnień, więc trzeba mi będzie wrócić pod Kondratów.

Wrócę.