Strony

piątek, 19 marca 2021

Powitania i pożegnania

 

280221

Dziesięć lat temu dzień dwudziesty trzeci stycznia był mglisty, mroźny i przysypany śniegiem. Niewiele widziałem dali, a jedną z pamiętanych chwil był widok w stronę Karkonoszy z drogi obok ruin folwarku nad Trzmielową Doliną. Nie bardzo wiedziałem co widzę, zapewne nie wiedziałem, że jestem na skraju tej doliny – prowadzony szlakiem szedłem na Skopca, a w Górach Kaczawskich byłem po raz pierwszy w życiu.

Nade wszystko nie wiedziałem o ważności swojej decyzji pójścia tam. Śmiało mogę powiedzieć, że ten dzień wpłynął na moją przyszłość nie tylko z powodu stu siedemdziesięciu jeden dni spędzonych w tych górach, ale i miejsca pracy. Nie chcę wiele o tym pisać, powiem tylko, że w ciągu tych dziesięciu lat były chwile, gdy mając serdecznie dość tej pracy i niektórych ludzi, chciałem ją zmienić, a przed tamtymi uciec, ale wstrzymywały mnie myśli o tych górach; z domu pod Skopiec mam sześćset kilometrów. Teraz zaczynam ostatni miesiąc pracy w Lesznie, a więc i okres żegnania wędrówek kaczawskich. Tak, mam tutaj wracać, mam przyjeżdżać z Lubelszczyzny i dalej chodzić swoimi ścieżkami, ale jednocześnie coś mi przeszkadza w uwierzeniu w te plany. Może wydają mi się zbyt ładne i dlatego? Wiem, że w tym, co ode mnie zależne, starań nie zaniedbam.

* * *

Dzisiaj nie poznawałem nowych miejsc, a odwiedzałem niewidziane od kilku lat, chociaż dokonałem drobnego odkrycia. Otóż kiedyś szukałem drogi na wzgórze Pasternik ze wsi Tarczyn – i nie znalazłem. Na wzgórze doszedłem, ale przedzierając się przez gęsty las. Dzisiaj, po wejściu na Pasternik inną drogą, prostą i wygodną, przypomniałem sobie tamto niepowodzenie i podjąłem drugą próbę. Znalazłem nie tylko dobre i widokowe przejście, ale i ładny strumień, Wierzbnik. Mam nadzieję na jego odwiedzenie i przypomnienie sobie przejścia. Cała tajemnica drogi tkwi z dojściu w sam kąt jęzora łąki wrzynającej się w las i przejścia przez strumień. Po drugiej stronie czeka droga, którą wtedy szukałem.

Zdecydowana większość polnych dróg schodzących do wiosek kończy się na podwórzu prywatnego gospodarstwa. Wiele razy tłumaczyłem się z obecności pod domem, wiele razy obszczekiwały mnie tam psy. Kiedy dzisiaj zszedłem do wioski, zobaczyłem moją drogę znikającą za zamkniętą bramą; skręciwszy w bok, do szosy doszedłem przekraczając spory strumień po kamieniach na jego dnie.

Wypatrzyłem na mapie wzgórze, na którym nie byłem, a przecież nie może tak być w moich górach. Grodzina okazała się widokową górką. Siedząc pod lasem, na jej zboczu, widziałem grupę saren spokojnie idących w moją stronę. Nie widziały mnie, a zobaczywszy, odbiegły bez paniki, co ucieszyło mnie. Dalej, na wielkim polu, widać wijącą się nitkę drzew rosnących nad Złotym Potokiem. Byłem tam, ale kilka lat temu, jest więc okazja odwiedzić źródło. Wstałem i poszedłem. Strumień płynie w jarze głębokości ponad dwóch metrów, blisko źródła jest stromy, szedłem więc górą. Właściwie przedzierałem się przez chaszcze i zwaliska drzew. Sądząc po moim zdziwieniu, chyba nie pamiętałem o istnieniu paru źródeł, a wody każdego z nich wyżłobiły jary o niemal pionowych ścianach. Rozległych pól wokół nie widziałem, a blisko, tuż przy mnie, były splątane rośliny i wąski półwysep na rozwidleniu koryta strumienia. Przedarłem się do większego źródła, woda wypływa z ziemnej jaskini, sporo pod powierzchnią gruntu. Dziwne źródło.

Skupisko roślin tam rosnących i umierających przywołuje myśli o dżungli, a przecież wystarczy przejść kilka kroków by wyjść na otwartą przestrzeń. Ten nagły skok horyzontu – od pojedynczych metrów do kilometrów, od półmroku szarego gąszczu do słonecznych przestrzeni zielonych pól – zawsze robi na mnie wrażenie.

Wiedziałem, że kilometr dalej strumień przepływa lasem, w którym kiedyś działały kopalnie złota; na mapie ten obszar nazwany jest Nadbobrzańskim Klondike. Był czas (bodajże za pierwszych Piastów), gdy Polska była liczącym się producentem złota, może nawet największym w Europie. Czy nie brzmi głupio, nota bene, mówienie o produkcji złota? Czy jego dobywanie i wytapianie jest produkcją? Przecież nie, a tak się mówi.

* * *

Może przy tej okazji mała dygresja?

Złoto, jak wszystkie pierwiastki poza wodorem, produkują gwiazdy. W wielkim skrócie: wodór jest materią pierwotną Wszechświata, a pierwiastki od helu do żelaza powstają we wnętrzu wszystkich gwiazd. Dzieje się tak przez połączenie dwóch lżejszych pierwiastków w jeden cięższy, przy czym ten nowy jest odrobinę lżejszy niż tamte dwa razem. Różnica masy uwalniana jest w postaci energii (bo materia jest formą skupienia energii), w efekcie gwiazda stabilnie świeci. Taki mechanizm działa do chwili syntezy żelaza, przy czym ilość uwalnianej energii w tym szeregu przemian stopniowo maleje. Przy tworzeniu cięższych pierwiastków, zmienia się bilans energetyczny: energia nie jest uwalniania, a wprost przeciwnie – potrzebna jest dodatkowa aby doszło do syntezy. Tej energii zwykła gwiazda nie jest w stanie dostarczyć. Jeśli zaczyna jej brakować lekkich pierwiastków, powoli gaśnie.

Skąd więc mamy złoto, uran czy ołów? Te pierwiastki są tworzone w supernowych. Tak nazywane są słońca przynajmniej kilka razy większe od naszego, które kończą swój żywot niewyobrażalnie wielkim kataklizmem: gdy zaczynają przygasać na skutek braku paliwa, czyli lekkich pierwiastków, zostaje naruszona równowaga sił w nich panująca, w efekcie gwiazda zapada się pod wpływem swojego ogromnego ciążenia; po prostu zgniata siebie samą swoim niewyobrażalnym ciężarem. Ponieważ dzieje się to szybko, jej wierzchnie warstwy zderzają się ze sobą w środku gwiazdy. Po zderzeniu ta implozja zamienia się w przeciwieństwo, w eksplozję kosmicznych rozmiarów. Raz na setki lat zapala się nowa gwiazda na ziemskim niebie – to właśnie wybuch supernowej, gwiazdy świecącej jak milion Słońc. W tym krótkim epizodzie ów wybuch dostarcza energii potrzebnej do syntezy ciężkich pierwiastków. Złoto jest więc najprawdziwszym popiołem wielkiej gwiazdy, która wybuchła jako supernowa nim jeszcze powstało Słońce i nasz Układ Słoneczny. W pyle będącym ich budulcem były pozostałości po tamtym wybuchu, są więc i w skałach Ziemi. Nosząc obrączkę czy kolczyki, nosimy drobiny materii powstałej przed miliardami lat w piekle wybuchu nieistniejącej już gwiazdy. Nasze złoto jest jej cząstką.

Aby dokonać syntezy, czyli utworzenia nowego pierwiastka przez połączenie innych, lżejszych, potrzebne są ogromne ciśnienia i milionowe temperatury, o czym nie wiedzieli alchemicy. Sądzili, że złoto jest materią możliwą do uzyskania drogą reakcji chemicznych. Co prawda złota nie uzyskali, ale przyczynili się do powstania chemii.

* * *

Będąc tutaj ostatnio, przeszedłem Potok na całej długości.

Słowo wyjaśnienia. Napisałem „Potok”, a nie „potok”, jako część nazwy strumienia nazywającego się Złoty Potok.

Pomyślałem wtedy, że dobrze byłoby pomyszkować w lesie, może znalazłbym ślady dawnych prac, a może nawet jakiś samorodek by się trafił?… Dzisiaj też tam nie byłem, ale dzięki temu moja cicha nadzieja na znalezienie wielkiej bryły nie doznała uszczerbku. :-)

Dalej, za polem, wznosi się grupa sporych gór, których nie mogłem zidentyfikować będąc parę tygodni temu na północnych krańcach pogórza; zapewne także dlatego chciałem tam być i spojrzeć w drugą stronę – w nadziei na odnalezienie na dalekim horyzoncie miejsca, z którego wtedy patrzyłem. Oczywiście był i drugi powód: odwiedzenie jednego z moich miejsc. Znalezione przypadkowo kilka lat temu, zauroczyło mnie od pierwszego spojrzenia. Siedząc na zboczu tego wzgórka, gdziekolwiek spojrzę widzę ładne widoki, ale jedna jego część przyciąga mój wzrok niczym magnes. Mógłbym zastanawiać się, czy ten owal pola opadający po zboczu, czy falująca linia zarośli na miedzy, brzeg lasu, może inne szczegóły, czynią to miejsce wyjątkowym, ale chyba w niemożliwym do ustalenia połączeniu tych szczegółów tkwi tajemnica urody. Wracałem tam kilka razy i zawsze z tym samym ukontentowaniem patrzyłem na tę cząstkę kaczawskiego pogórza. Zawsze też odchodzę i wracam, by jeszcze raz spojrzeć i silniej zapisać obraz w pamięci, bo nie wiem, kiedy będzie mi dane być tam ponownie.

  

Wracałem i dzisiaj, a odchodząc, oglądałem się póki wzgórze było widoczne.

Widziałem pierwsze zieloniutkie listeczki roślin polnych, widziałem też kwiaty. Ze znanych wymienię sporą grupę stokrotek znalezionych na południowym stoku wzgórza, a w wielu innych miejscach przetaczniki. Nazwy pewnych fioletowych, małych i niepozornych kwiatków, zapomniałem. Stokrotki były cudne, ale zdjęć nie mam, ponieważ aparat ich urody nie widział, a to z powodu krzemowej ślepoty, dość częstej przypadłości chipów wszelkiej maści.

Chciałem lepiej poznać pewne fragmenty zboczy blisko wsi Bystrzyca, ale wszędzie tam są ogrodzone łąki, nierzadko tak dokładnie, że nie ma możliwości przejścia. Nie tylko tam: wokół wielu wiosek kaczawskich są ogrodzenia, a w zielone miesiące pasie się tam bydło. Wybrana droga też wymagała przechodzenia przez siatki, wzdłuż jednej z nich szedłem ze sto metrów, nim znalazłem przejście. Odwiedziłem pewną grupę brzóz (wszystko u nich w porządku), i znanym przejściem przeszedłem na drugą stronę łańcucha wzgórz. Po drugiej stronie doliny wszedłem na wzgórze bez imienia, wyróżniające się widokami i grupą widocznych z daleka buków; chciałem je odwiedzić. Siedziałem pod nimi, gdy zobaczyłem skręcający w moją stroną samochód terenowy. Kierowca przedstawił się jako właściciel ziemi wokół. Będą kłopoty? – zadałem sobie pytanie. Nie było. Rozmawialiśmy calutką godzinę. Dowiedziałem się, między innymi, o nieistniejącym już grobie pod bukami, w którym pochowano Niemca, przeciwnika polityki Hitlera. Pomyślałem, że o grobie takiego człowieka mogliby mieszkańcy pamiętać.

Słońce już zachodziło, gdy wszedłem na grzbiet i zobaczyłem góry po drugiej stronie doliny: Łysą Górę i Chrośnickie Kopy. Jak zwykle, to już odruch u mnie, policzyłem i nazwałem szczyty tego masywu, wśród nich Lastka, zrobiłem też sporo zdjęć, ale na żadnym nie widać tak intensywnych i ładnych barw zachodu, jakie ja widziałem.


 


Zawróciłem i zszedłem do wioski. Zmierzchało się, gdy ruszyłem w drogę powrotną.

* * *

Może jeszcze wspomnę o liczeniu wyjazdów. Nie jestem pedantem; moje rzeczy, także te wirtualne, zapisane w komputerze, potrafią żyć swoim życiem i zaskakiwać mnie miejscem ukrywania się, a wszystkie wyjazdy mam dokładnie policzone dzięki komputerowi. Początkowo folderom ze zdjęciami nadawałem tytuł będący datą i nazwą gór, ale komputer mieszał mi kolejności folderów, więc do nazwy dodałem numer porządkowy. Folder zawierający zdjęcia z dzisiejszej wędrówki ma nazwę „171 Góry Kaczawskie 280221”. Jeśli w górach jestem parę godzin, albo godzinę, jak niedawno z Jankiem, daję ułamkową liczbę porządkową, żeby nie liczyć tej godziny jako dnia.

Oto dzisiejsza trasa:

Z przysiółka Posępsko na wzgórze Pasternik. Odszukanie drogi do Tarczyna. Z tej wioski przez Przyszów na wzgórze Grodzina. Odwiedzenia źródła Złotego Potoku i mojego miejsca pod Buczyńcem. Wejście na wzgórze pod Księżą Górą. Przejście zboczami Sołtysiej Czuby i Pustaka pod Posępsko. Wejście na szczyt z bukami obok szczytu Babińca. Powrót do Posępska.



















6 komentarzy:

  1. U brzóz wszystko w porządku a samorodek ciągle na Ciebie czeka, radosne wieści.
    Cudny spacer. I zdjęcia!
    Tez czasem mam takie przygody typu znalezienie sie na cudzych posiadłościach...znam takie jedno miejsce na Mazowszu, w pobliżu mój brat ma daczę...to piekna skarpa z drewnianym domkiem, oborą z kamieni jeszcze piękniejszą niż domek i wielkiej urody ziemianką pokrytą darnią z wejściem z ułożonych kamieni i wszystko to pozostawione sobie, kiedyś wlaściciel przyjechał na inspekcję i mnie tam buszująca zlapał. Wiec trocbę jakby speszona zapytałam...czy to pan jest właścicielem mojej dzialki?....był...ale go rozbroilam bo minę miał mało przyjazną. Dał pozwolenie na dalsze wizyty, co skrzętnie wykorzystuję. Oczywiście wytlumaczyłam mu, że jego sąsiadem jest mój brat i że nie zajmę mu posiadłości.
    I jest ciąg dalszy tej historii..jakieś dwa lata później, koleżanka mego brata kanadyjskiego w Kanadzie zorganizowala wycieczkę i zaprosiłą dwiw zaprzyjaznione oary z Polski, Polacy w Kanadzie sie zjawili, mój brat pomagał w obwożeniu towarzystwa i w czasie rozmów dowiedział się gdzie jeden z wycieczkowiczów mieszka w Polsce , brat stwierdził, że ma brata mającego domek w pobliżu, i od slowa do slowa, ów mężczyzna wykrzyknął...Twoją siostrę znam! twierdzi, ze jestem właścicielem jej posiadłosci. Po hiszpańsku sie mówi...el mundo es un pañuelo...czyli... świat jest jak chusteczka...malutki.
    Rozpisałam się a chciałam zapewnić, że Twoją wycieczkę z przyjemnością przeżyłam i zdjęcia szczegółowo pooglądałam.
    Pozdrawiam..i wiem, że na Lubelszczyżnie będzie Ci znakomicie, piękna to ziemia.
    Aaa i jak kamuszek nerkowy ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kamuszek siedzi cichutko i udaje niewiniątko, a za „rozpisanie” dziękuję. Lubię znajdować długie wypowiedzi pod moimi tekstami.
      Świat jest jak chusteczka. Ładne powiedzenie – jak Twoje zapytanie właściciela o własność tej „Twojej” działki :-) Wybrnęłaś z sytuacji bardzo zgrabnie, a opisana sytuacja w Kanadzie faktycznie jest zadziwiająca.
      Drewno, kamień i skarpa – dobre połączenie, więc i mnie podobałoby się tam.
      Samorodek niewątpliwie czeka na mnie, tylko… zapomniałem w którym miejscu.

      Usuń
  2. "Złota godzina", tak gdzieś ostatnio przeczytałam na jakimś blogu, a dotyczy to światła porannego, jak i wieczornego, dla fotografów najlepszy czas. Kiedyś w środku lata poszłam w południe na łąkę za moim płotem, kwitły na modro dzikie cykorie, mnóstwo fioletowych chabrów, a ja robiłam zdjęcia, bo w moich oczach wszystko wyglądało tak urokliwie. Kiedy zrzuciłam zdjęcia na komputer, do dziś pamiętam mój zawód, wszystkie zdjęcia blade, pospolite, nieciekawe zupełnie, a oczy moje widziały zupełnie co innego. Dlatego teraz najczęściej robię zdjęcia o tych właśnie tajemnych porach:-) Tę "złotą godzinę" widać na Twoich zdjęciach właśnie, na 2, 3, 4. Ostatnio weszłam na ogrodzoną łąkę, właśnie tę, którą widać za potokiem z mego okna, i tak sobie pomyślałam, gdyby pojawił się właściciel, to mu powiem, że jesteśmy sąsiadami:-) Miałeś rację w ostatnim komentarzu, gdy stwierdziłeś, że nie musze daleko jechać ... to prawda, poszłam przez łąki szukać kaskad na potoku, tylko 6 km w obie strony, ale góra-dół, góra-dół, zmęczyłam się setnie:-) Znowu spadł nam śnieg, jest zimowo, dziś jechaliśmy wycieczkowo po śniegu dziewiczą drogą, bez żadnych śladów, to ci dopiero frajda, trochę rzucało autem:-) Strrrrasznie jestem ciekawa Twoich wrażeń po przyjeździe do domu, pierwszych wycieczek po okolicy, co odnajdziesz, jak Ty się odnajdziesz:-) pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mario, ja też jestem ciekawy pierwszych wrażeń i widoków roztoczańskich. Myślę, że jeśli nie będzie niespodziewanych przeszkód (w rodzaju toczących się kamyków, na przykład), to w połowie kwietnia zainauguruję nowy rozdział moich wędrówek.
      Im dłużej używam aparatu cyfrowego, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu o ogromnej wyższości naszego własnego, mózgowego, oprogramowania graficznego nad programikami w aparatach. Te są mimo tych gigabajtów i gigaherców, mimo niby wielkich mocy obliczeniowych, po prostu prymitywne. Do naszych osobistych aparatów duuuużo jeszcze im brakuje. Niedawno wspomniałem o braku zdjęć widzianych stokrotek. Miałem te zdjęcia, miałem, ale były po prostu kiepskie, mimo niezłego oświetlenia.
      Wczoraj pod wieczór zawitaliśmy (ja i Janek) u Kruczkowskich w Gierczynie. U nich też zima, śniegu może z 10 centymetrów, mglisto. Wydawać by się mogło, że do wiosny jeszcze kilka tygodni, a przecież już przyszła.

      Usuń
  3. Kaczawskimi widokami można się zachwycać w nieskończoność. Falowanie pól, miedz i bruzd jest niesamowite.
    Krzysiek, zgadzam się z Marią. "Złota godzina" nadaje zdjęciom niepowtarzalny urok. Krzysiek, świetnie oddałeś na "Złotych zdjęciach" oświetlenie bruzd na polach. Zdjęcia z rozwalającymi się płotami śpiewają o upływie czasu i przemijaniu.
    Mówiąc krótko: zdjęcia mają duszę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te zdjęcia nie są złe, przyznaję, ale kolorystycznie najładniejsze widoki nie wyszły dobrze. Albo okazały się poruszone, albo aparatowi całkiem pokiełbasiły się kolory i wyświetlał nie wiadomo co. Tamten zachód miał bardzo intensywne kolory. Rzadko takie się widuje. Zdjęcia nic a nic nie były podrasowane.
      Też mi się podobają zdjęcia z rozlatującymi się drewnianymi ogrodzeniami biegnącymi gdzieś po polach czy łąkach – i z tego samego powodu. Są obrazem przemijania i krótkości naszego życia.

      Usuń