Strony

wtorek, 13 lipca 2021

Pogórze Kaczawskie, trzeci dzień urlopu

 

300621

Kiedy się obudziłem, usłyszałem szum deszczu. Wstawałem bez entuzjazmu, jak zwykle ostrożnie podnosząc się i prostując ramiona. Ranny zestaw powitalny był typowy: po wstaniu zakręciło mi się w głowie, a przeciągając się (czyli gimnastykując), poczułem w ramieniu lekki ból.

Zmiany następują niepostrzeżenie, rozłożone na całe lata. Któregoś ranka uświadomiłem sobie, czy raczej w końcu przestałem nie dostrzegać, że czuję się jak po męczącej pracy fizycznej, obolały, a ciało wymaga stopniowego rozruszania się, by nabrało jako takiej sprawności. Na szlaku któregoś dnia zauważyłem, że rów, który kiedyś swobodnie przeskakiwałem, teraz przechodzę z ostrożnością, którą należałoby nazwać niezdarnością; zbocza są jakby bardziej strome, a trasy dłuższe.

To, co dotyczy wszystkich, dotyczy i mnie, bo wyjątków tutaj nie ma, a jednak z ukrywaną chciwością słucham słów znajomych chwalących moją kondycję, bo przecież tylu emerytów jest rozlazłymi staruszkami, czyli po prostu się pocieszam.

Poczyniłem ciekawą obserwację. Otóż nieznanych mi ludzi uznaję za rówieśników wtedy, gdy mają (jak się później okazuje) dziesięć lat mniej, a równolatków postrzegam jako sporo starszych, co częstym jest przejawem niepełnej zgody na starzenie się.

* * *

Wstęp pasujący do ranka, można powiedzieć.

Pojechałem do Bolesławca trasą ciekawą i lubianą: bocznymi drogami przez całe Góry i Pogórze Kaczawskie. Korzystając z okazji stworzonej przez deszcz, postanowiłem jeszcze raz spróbować znaleźć miejsce dzikiego parkingu, na którym kiedyś zatrzymałem się jadąc lunaparkową ciężarówką. Tam, siedząc na zboczu wzgórza i patrząc na ładny, pogórzański krajobraz, ułożyłem opowiadanie.

Pięć lat temu opublikowałem je na blogu, jest tutaj.

Dzisiaj uważnie przejechałem drogę do i z Bolesławca, ale miejsca nie rozpoznałem. Trzeba mi pogodzić się z faktami: nie dość, że pamięć płata figle, wiele zmieniając, to jeszcze możliwe, a nawet pewne, są zmiany rzeczywiste. Tego dzikiego parkingu na pewno już nie ma, a kilkanaście lat zmienia nawet krajobraz – po prostu widoków może już nie być, zostały zasłonięte przez drzewa. Nie znajdę tego miejsca, ale gdy wspomnę tyle innych powrotów po latach, myślę, że może i dobrze, bo pamiętane obrazy nie doznają uszczerbku w zestawieniu z rzeczywistością.

A opowiadania do dzisiaj nie zmieniłem na powieść i nie zmienię. Tak będzie lepiej – z różnych powodów.

* * *

Przestało padać około dziewiątej, krótko później zaparkowałem we wsi Czaple. W dalszej części dnia pogoda mi sprzyjała: było 18, może 20 stopni i wiał lekki wiatr, ale słońce tylko widywałem.

Wioska Czaple nazywana jest wioską piasku i kamienia, ponieważ od lat dobywa się tam piaskowiec i kruszywa budowlane, a mieszkańcy nie tylko dbają o wygląd wioski, ale i podkreślają swoje związki z kamieniem i jego obróbką.

 



Kiedy pięć miesięcy temu byłem tutaj z Jankiem, temperatura była niższa o 40 stopni; na otwartych przestrzeniach wiatr pozbawiał oddechu. Dzisiaj słyszałem wilgę, wtedy szczęk swoich zębów i wiatr. Aura tamtego dnia wydaje się niemożliwa, nierzeczywista, jakbym na innym kontynencie był wtedy, a przecież wystarczyło kilka miesięcy czasu, by diametralnie odmieniło się oblicze Ziemi.

Poszedłem trochę na ślepo, ot, po prostu celując na bok od masywu leśnego, mając zamiar obejść go wokół. W najdalszej części pętli spodziewałem się dotrzeć do wielkiej linii energetycznej, którą z dala widziałem w zimie.

W wiosce Nowa Wieś Grodziska przechodziłem obok dużego i solidnie postawionego budynku stacji kolejowej.

Oczywiście stał pusty, nieużywany, niepotrzebny – jak wiele takich budynków w Sudetach i na pewno nie tylko tam. Nieco wcześniej widziałem zardzewiałe, rozkręcone tory i drzewa między szynami. Wielkość budynku stacji, wioskowej przecież, świadczy nie tylko o zamożności, ale i ważności trakcji kolejowej dla rozwoju wioski i okolicy. Mieć połączenie kolejowe ze światem, to była nobilitacja i przepustka do rozwoju. A teraz drzewa rosną między podkładami kolejowymi. Budynek, zbudowany wielkim nakładem pracy i pieniędzy, niszczeje nikomu niepotrzebny. To smutne.

 
Widziana z bliska linia przesyłu energii elektrycznej robi wrażenie. Masywne i bardzo wysokie słupy dźwigają sześć potrójnych przewodów wiszących na długich izolatorach szklanych. Na mapie podana jest informacja o napięciu 400 kV, czyli czterystu tysięcy voltów. Taką linią można przesyłać wielkie moce wystarczające do zasilania całych miast. Konstrukcję słupa oglądałem z bliska, a nawet stałem między jego nogami z zadartą głową i patrzyłem na ażurową wieżę. 

 

Tak, byłem pod wrażeniem, nawet podwójnym: konstrukcji, ale i wyobrażenia przesyłanej mocy. Energia elektryczna powinna nas zadziwiać, a jeśli tego nie robi, to tylko z powodu naszego przyzwyczajenia lub braku wiedzy.

Mamy kłopoty z czystym jej wytworzeniem i magazynowaniem, ale trudno wyobrazić sobie energię bardziej uniwersalną i wygodniejszą w niezliczonych zastosowaniach. Bajecznie prosty silnik elektryczny pod wpływem tej energii będzie się kręcił niemal bezgłośnie, z minimalnymi stratami i przez wiele lat, a napędzać może miniaturowe wiatraczki chłodzące procesory w laptopach lub potężne silniki lokomotyw. Potrafimy tę energię zamienić na ruch, zimno, ciepło, światło, ale też na plazmę, w której topić się będzie stal albo na wiązkę światła o niewyobrażalnie niszczycielskiej mocy. Żeby mieć ją pod ręką, wystarczy parę drucików, ponieważ ta energia nic nie waży, nic nie wydziela – niemal nieuchwytna, jakby jej nie było. Jest czarodziejska. Jej wynalezienie i rozpowszechnienie diametralnie odmieniło naszą cywilizację i radykalnie poprawiło wygodę życia, do czego walnie się przyczynił Nicola Tesla. Kto o nim wie, kto pamięta? Po jaką cholerę uczymy się w szkołach o politykach (za przeproszeniem), których zawodem była i jest brudna walka o wpływy, a nie o geniuszach odmieniających nasze życie?

Nowa Wieś Grodziska jest dużą wsią, wydaje się zamożna, wiele jest odnowionych lub nowych budynków i kilka zakładów kamieniarskich. W jej centrum skręciłem w drogę prowadzącą do kopalni piaskowca na wzgórzu Kopka. Chciałem przez teren kopalni przejść na drugą stronę masywu, jednak spotkany na drodze pracownik grzecznie, ale stanowczo, wyprosił mnie z kopalni. Bez protestu zawróciłem, co widać na mapie, bo przecież wiedziałem, że miał prawo to zrobić, a ja idąc tamtędy nie liczyłem – niedzielny wędrowca – na spotkanie ludzi.

 Dobrze się stało, bo po zawróceniu i przejściu na skraj wsi, znalazłem ładną dróżkę polną, która zaprowadziła mnie na wzgórze z widokami gór i pogórza kaczawskiego; w niebieskiej dali szukałem znajomych szczytów głównych pasm. Wspomnę o dużej ilości delikatnych i ujmujących kwiatów powoju widzianych gdzieś tam właśnie i o polu wąsatego jęczmienia o pięknej barwie. Nie wiem, jak ją nazwać, każda wymyślona nazwa wydaje mi się nieprawdziwa. Zauważyłem, że ładnie ją podkreślają wąsy kłosów, czyniąc barwę niemal materialną, aksamitną i ruchliwą jak same kłosy. 

 Do wioski schodziłem polną drogą prowadzącą między dwoma polami rzepaku. Był największy z widzianych: sięgał mi piersi, a najwyższe krzewy (bo jak inaczej je nazwać?) głowy. Przy ziemi były grube jak chłopski kciuk; ich gęstwina była nie do przejścia. U stóp wzgórza wyszedłem na uroczą drogę wiodącą daleko, po horyzont; obiecałem sobie wrócić tam i poznać ją całą.

Pokręciłem się po wsi, chcąc dowiedzieć się, dokąd prowadzi droga widziana w zimie. Wyszliśmy wtedy (byłem z Jankiem) z lasu, a widząc otwartą przestrzeń i polną drogę, wszedłem na nią. W ten mroźny dzień domy wydawały się nie tylko schronieniem, ale symbolem ciepła i powrotu. Od razu pojawiła się myśl o mężczyźnie wracającym z długiej wędrówki do domu, do żony. Dzisiaj szedłem od wioski w stronę lasu, gdy miejsce wydało mi się znajome. Obejrzałem się i stwierdziłem, że właśnie ten widok tak mi się spodobał w zimie, że na niego patrząc, ułożyłem historyjkę o powrocie do domu. Patrząc dzisiaj na tak bardzo odmienioną drogę, wspomniałem też tamtą fantazję, napisaną dawno temu.

Oto dwa ujęcia: z lipca i z lutego.


 

Do samochodu wróciłem dość wcześnie, chcąc jeszcze podjechać parę kilometrów na parking w pobliżu wzgórza Wójcik Wielki. Jest zalesione, widoków z niego nie ma, ale na szczycie stoi wieża obserwacyjna leśników czy synoptyków, chciałem zobaczyć ją z bliska. Nie zobaczyłem, bo samochód odmówił współpracy. Nie chcę się o tym rozwodzić, powiem tylko, że od dzisiaj aż do powrotu do domu, zapalanie samochodu związane było z niepewnością. Cóż, dwadzieścia jeden lat dla samochodu to osiemdziesiątka dla mężczyzny, ale mimo niedomagań zawiózł mnie przecież do domu, nie zostawił gdzieś w Polsce, więc winien mu jestem naprawę. Decyzja reanimacji staruszka jest nie tylko skutkiem mojej łatwości przyzwyczajania się do rzeczy, ale i zasad: otóż rzeczy wyrzuca się wtedy, gdy nie nadają się do użytkowania ani do opłacalnej naprawy.

Ziemi winniśmy dbałość, bo jedynym jest naszym domem i jedyną żywicielką.

 














18 komentarzy:

  1. Z wielkim podziwem czytam każdy Twój wpis. Tak ciekawie każdą niemal obserwację ubierasz w ciekawe słowa. Tak swobodnie poruszasz się po bezdrożach. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję, Aleksandro. Ktoś na Twoim blogu zwraca się do Ciebie per Olu. No przecież! – stuknąłem się w czoło. Ola od Aleksandry.
    Po powrocie z urlopu spędzonego w Sudetach usiadłem do komputera odczuwając lekką panikę: mam opisać pięć dni, wcześniej napisałem dwieście tekstów opisujących dni spędzone na wędrówkach, cóż więc napiszę?? Coś tam napisałem, ale zwrócę Ci uwagę na pewną łatwiznę: typowy opis jednego dnia zajmował mi bite dwie strony A4, ostatnio zajmuje nieco ponad jedną stronę, czasami półtorej.
    Powinienem kiedyś zaprosić Cię na wspólne szwendanie się bezdrożami, zobaczyłabyś łatwość takiego chodzenia, jeśli wspomagamy się możliwościami współczesnych urządzeń technicznych, jak to robię na Roztoczu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za dobre chęci. Obawiam się, że mój "pesel" robi się jakiś taki coraz bardziej archaiczny i coraz częściej nie pozwala na ciekawsze wędrówki. A jakoś nie daje się przechytrzyć. nic to będę z Tobą wirtualnie wędrować. Pozdrawiam

      Usuń
    2. Nie tylko Twój pesel zaczyna się od dawnych dat, Aleksandro, a co do jego archaiczności, to pozwolę sobie zaprotestować. Owszem, staje się taki dla współczesnych młodych, dla wnuków, ale w moim jego widzeniu wskazuje na nasze lata, więc jest dobry.
      Dzisiaj skończyłem etap prac remontowych mieszkania, mógłbym jutro pojechać na Roztocze, chociaż przyznam, że obawiam się upałów. Tydzień temu pojechałem, w południe było 32 stopnie, i odczułem temperaturę szybszym zmęczeniem. Zobaczę prognozy pogody na najbliższe dni i coś zdecyduję.

      Usuń
    3. Co może Wam powiedzieć liczba 460101?

      Usuń
    4. Hmm… a nie powinno się zamienić 46 na 64?
      Tak, wiem, wiem, co oznaczają te cyfry :-)

      Usuń
    5. "O wróżko, czarodziejko wróć lata młode mi..."

      Usuń
    6. Janku, może naprawdę w tych cyfrach jest czeski błąd? 64 z przodu bardzo by pasowało...

      Usuń
  3. Gdy miałem 20 lat i przechodziłem obok PeGeeRowskiego pola dojrzewającego rzepaku, jego wysokość sięgała mi do pach. Dzisiaj, po upływie półwiecza, rzepak przerasta Krzyśka. Tamten rzepak zbierał kombajn Vistula (maszyna samobieżna wyprodukowana w Fabryce Maszyn Żniwnych im. Marcelego Nowotki „Agromet” w Płocku). Wtedy z podziwem patrzyłem na ten kombajn żniwny, który na dzisiejszym polu by się us...markał.
    Teraz na obecne wielgachne łany rzepaku musi wjechać maszyna dużo większa od ówczesnej wiejskiej chałupy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jest. Przypomnę maszyny widziane gdzieś pod Sokołowcem jesienią minionego roku. Pamiętasz tamte potwory? Dzięki nim kilo mąki kosztuje parę złotych, a litr oleju kilka złociszy.
      O masywności kombajnu, zwłaszcza aparatu tnącego i zbierającego, pomyślałem widząc grubość łodyg rzepaku. Tamta vistula ugrzęzłaby zaraz na brzegu pola.
      Tak mi się skojarzyło: pamiętam z dawnych lat jelcze z przyczepami, wlokące się pod górę z prędkością żółwia. Miały moc około 170KM, teraz moc dalekobieżnych ciężarówek zaczyna się od 400, kończy na około 800 koniach; jelcz miał bodajże 5 czy 6 biegów, współczesne maszyny mają 12-16 przełożeń

      Usuń
    2. Krzysiek, pamiętasz?
      Poprzednikiem Jelcza był Żubr, a następcą Vistuli (łac. Wisła) został Bizon.

      Usuń
    3. Janku, specjalnie zaglądałem do poradników chcąc przypomnieć sobie, co piszą o użyciu wielkiej litery w nazwach modeli produktów przemysłowych, ale jednoznaczności tam nie znalazłem. Zwykłem pisać (jeśli się nie pomylę) Toyota mając na myśli firmę, i toyota mając na myśli ich produkt, ale nie upieram się. Może źle piszę, bo przecież do Miodka to mi ho ho albo i dalej.
      Byłem szczylem, gdy jeździły żubry. Zapamiętałem je jako wielkie i dymiące maszyny. Pamiętam też wrażenie podczas pierwszych obserwacji bizona: wydawał się nowoczesny i potężny, maszyną o gigantycznych możliwościach., a vistula była tylko duża.
      Janku, kombajny nadal czynią na mnie wielkie wrażenie, nawet te mniejsze, czyli wielkości dawnego bizona. Przecież taka maszyna, obsługiwana przez jednego człowieka, wykona w ciągu dnia pracę, jaką ręcznie musiałoby wykonywać dziesiątki osób! A jak ciężka to była praca, to obaj wiemy.

      Usuń
    4. PS
      Dowiedziałem się niedawno o bankructwie Ursusa. Firma (czy marka) istniała, jak podawali, ponad sto lat.

      Usuń
    5. Pamiętam napisy.
      Na kombajnie Vistula, na ciągniku Zetor, na autobusach: Jelcz, Autosan. Na samochodach: Warszawa, Syrena, Mikrus itp. Ale napiszę: jechałem ursusem i zetorem, a żniwa wykonałem bizonem.

      Usuń
    6. Osinobus, wiesz co to za twór?

      Usuń
    7. Przyczepa osobowa ciągniona przez traktor. Służyła do przewozu pracowników na niewielkie odległości. Dobrze pamiętam? Pytam, bo nie sprawdzałem. A czemu pytasz o ten wynalazek zamierzchłych czasów?

      Usuń
  4. Współczesne rzepaki są modyfikowane, pszczelarze narzekają, że prawie nie nektarują, mimo, że ładnie kwitną i pogoda sprzyja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie nie ma się co dziwić, wszak o tej roślinie można powiedzieć, że jest sztucznie uzyskana przez człowieka. Przecież nie ma takiej w naturze, a genetycznie to dzika kapusta, z której pochodzi brukselka, kalafior i wiele innych warzyw. Dla mnie te fakty są fascynujące, bo pokazują potęgę doboru, w tym przypadku o tyle sztucznego,że kierowanego przez ludzi, ale naturalnego w tym sensie, że nie dodaje się roślinie żadnych genów tworzonych w laboratoriach.
      Tak było do niedawna, nie wiem, jak jest teraz. Możliwe, że naukowcy dodają coś "z próbówki” do tych dawnych metod naturalnych hodowli.

      Usuń