Strony

niedziela, 11 lipca 2021

Pola i górki kaczawskie

 

290621

Różne miałem plany na drugi dzień urlopu, w końcu pojechałem pod Rochowice, w miejsca odwiedzone ostatnio pół roku temu. Wtedy przyjechałem nieco za wcześnie, siedziałem w samochodzie pijąc kawę i czekałem na brzask. Z czerni zimowej nocy powoli wyłaniały się zamglone kontury najbliższych domów wioski – dalsze tonęły we mgle. Poszedłem na wyczucie, polem, widząc jedynie niewyraźne kontury bliskich drzew. Dopiero rozpoznanie budynku, do którego się zbliżyłem, pozwoliło mi ustalić, gdzie jestem, i wybrać odpowiednią drogę.

Teraz, gdy mieszkam sześćset kilometrów od Gór Kaczawskich, fakty znania polnych dróżek pod małą wioską kaczawską, rozpoznania ukrytego na odludziu domu czy duktu pozwalającego wygodnie przejść las, dziwią mnie. Zna się przecież swoją najbliższą okolicę, a nie polne drogi na drugim końcu kraju. Chyba za naturalną uznaję tym mniejszą znajomość, im większa jest odległość.

Była godzina szósta, gdy poszedłem śladami sprzed półrocza, ale w jakże odmiennej scenerii! Co prawda ranek słoneczny nie był, ale ciepły i jasny. Polem nie dało się iść, ścieżką prowadzącą brzegiem pól też nie, musiałem więc korygować trasę, wyszukując uczęszczane drogi.

Uczę się letnich wędrówek, ponieważ są inne. Bardzo wysokie i gęste trawy utrudniają, a w niektórych miejscach uniemożliwiają marsz. Ranna rosa, o której mówi się, że jest łzami Eos opłakującej Memnona, rosa tak pięknie wyglądająca w słońcu, potrafi błyskawicznie zmoczyć ubranie powyżej kolan.

Chcąc iść wygodnie, należałoby trzymać się tylko często używanych dróg, co ogranicza swobodę wędrówek. W zimie jest po prostu większa, o ile oczywiście nie ma odwilży lub śnieżnych zasp. W upalny dzień cień lasu jest miły, ale lubiany też jest przez komary.

Strumyk Polny skrył się w zaroślach tak dokładnie, że ledwie słyszałem jego omdlałe szepty, a zobaczyć nie mogłem. Niewiele dalej na przydrożnym drzewie zrobiona jest ławka pełniąca funkcję myśliwskiej ambony. Przecież mam mnóstwo czasu – powiedziałem sobie – więc jego część mogę poświęcić na spokojne obejrzenie okolicy, wsłuchanie się w odgłosy przyrody i w siebie. Po drabinie dostałem się na górę i usiadłem. Było dobrze: muchy nie znalazły mnie tam.

Chciałbym jak najwięcej przeżyć i zapamiętać w czasie tych kliku letnich dni, tak wyjątkowych dla mnie, a to znaczy, że cały powinienem być tutaj i teraz – i nigdzie więcej. Nie jest to łatwe dla mnie, bo uwaga rozprasza się, myśli same gdzieś wędrują, a walka z nimi nie jest dobrym sposobem.

Przeczytałem gdzieś myśl o zostawianiu cząstki siebie w poznanych miejscach, ale czy to prawda? Można przecież powiedzieć, że jest dokładnie na odwrót: że zabieramy ze sobą jakąś cząstkę miejsca, w którym przeżyliśmy coś dobrego, ale cóż to mogłoby być, poza pamięcią? Wszystko jest w nas, dlatego daremnym jest szukanie na zewnątrz tajemniczego pierwiastka ciągnącego nas w ładne miejsca. Przyczyną jest potrzeba naszego ducha.

Rozglądam się wokół, patrzę na kwiaty, na wszystkie letnie widoki trwające tak krótko. Chcę utrwalić widziane obrazy, zabrać je ze sobą i przechować na czas zimy – tak długi, tak bardzo długi czas.

Z zamyślenia wyrwał mnie cichy szelest. Spojrzałem w dół i pod drzewem zobaczyłem koziołka sarny. Stał kilka metrów ode mnie, spokojnie skubiąc trawę; wydawało mi się, że wybierał kłosy. Nie wiem, co go przestraszyło, ale zdjęcie zdążyłem zrobić. Czyż nie jest przystojniakiem?


 

Tak, wiem, że zima i lato trwają po trzy miesiące, ale to przecież nieprawda! Lato mija tym szybciej, im usilniej chcę je zatrzymać, zima rozciąga swe paskudne macki od grudnia (albo i listopada) aż do kwietnia, i nijak nie daje się popędzić ani przepędzić.

Schodziłem do wioski Stare Rochowice, chcąc ją przeciąć i wejść na wzgórza za nią. Na brzegach pól i nieskoszonych łąkach trwa oszałamiający festiwal kwitnienia. Przyglądałem się nieznanym kwiatom, z przyjemnością rozpoznawałem znajome, a wszystkie próbowałem zapamiętać. Chwilami ochraniacze miałem pokryte żółtym pyłem, mikroskopijnymi nasionkami traw, które jakby się kurzyły, trącone butem.

Kilka lat temu, gdy byłem tutaj po raz pierwszy, szedłem do wioski z przeciwnej strony, zachwycony piękną drogą i widokami. Dzisiaj planowałem ją odszukać, ale musiałem zrezygnować z planowanej trasy z powodu wysokich i gęstych traw. Oczywiście podejmę próbę, ale późną jesienią lub w zimie; może czas się cofnie i ponownie przeżyję oczarowanie?...

Przypomniała mi się wyprawa tutaj z kolegą. Była zima, wiał bardzo silny wiatr. Tak silny, że trudno było iść, a na otwartej przestrzeni nie mogłem nalać herbaty do kubka, bo wiatr ją porywał. Naprawdę! Raz jeden doświadczyłem czegoś takiego – właśnie gdzieś tutaj. Z tamtej wyprawy pamiętałem też przydrożne czereśnie i moją cichą nadzieję spróbowania kiedyś ich owoców. Dzisiaj je odnalazłem.

Te letnie dni to także czereśnie: moje obżeranie się nimi po kilka razy dziennie, lepkie i czerwone dłonie, klejące się uchwyty kijów, mycie ich w strumieniu albo i wodą niesioną w plecaku, i znowu przerwa pod drzewem z niskimi gałęziami oblepionymi czerwonymi owocami. Pamiętając o zimie robi się zapasy, więc je robię.

 Za rozległymi łąkami jest las, za nim wioska, a za wioską masywna, kopulasta Poręba, jedna z największych gór kaczawskich. Na wprost niej, po drugiej stronie wąskiej doliny z domami na dnie, wznosi się mniejsza, ale bardzo widokowa góra – Popiel. Ze szczytu widok jest panoramiczny, a widać Góry Wałbrzyskie i Ołowiane, Karkonosze i wiele szczytów kaczawskich. Skręcając z szosy na łąkę, w ciągu dwudziestu minut, może w pół godziny, wejdzie się na tę górkę wznoszącą się kilkanaście pięter nad podnóże. Szybkość wejścia na szczyt jest cechą zdecydowanie kaczawską i bardzo przeze mnie cenioną. Wierzchowina karkonoska zapewnia bardzo ładne widoki, ale by wejść na nią, trzeba przez dwie godziny iść lasem pod górę. Hmm, czy wszystkie widoki są bardzo ładne? Niekoniecznie te bardzo dalekie są najładniejsze, a to z powodu jakże często niedostatecznej przejrzystości powietrza i zaniku szczegółów. Z wysokości Popiela widać niebieskie kontury Gór Wałbrzyskich i Karkonoszy, ale nie tyle dla nich wszedłem tam dzisiaj, co dla zobaczenia bliskich wzgórz i doliny schodzącej ku Świdnikowi. Widziałem polną drogę, która zauroczyła mnie kiedyś tak bardzo, że radykalnie zmieniając plan dnia, poszedłem ku niej. Zobaczyłem też znajomy świerk rosnący niżej na zboczu i nowy maszt antenowy na Porębie, natomiast z odległości dziesięciu, a tym bardziej dwudziestu, kilometrów trudno dostrzec szczegóły mniejsze od góry.

Wracałem innymi drogami. W wiosce zwróciłem uwagę na piękny mur kamienny wokół kościoła, a patrząc na niego wspomniałem swój pobyt w Anglii, odwiedziłem znajomego buka w starej kopalni, gdzie na zlecenie Janka szukałem lilii, a kiedy usiadłem dla odpoczynku, obsiadły mnie motyle i pozwalały się fotografować.





 
Słońce jeszcze nie zaszło, gdy zaparkowałem pod hotelem. Chciałbym chodzić całe dnie, jak w zimie, ale przecież i spać trzeba. Usnąłem krótko po zapadnięciu ciemności.

 




















6 komentarzy:

  1. Oooo... na ręce Krzyśka (i na odzieniu) przysiadł strzępotek glicerion, który raczył się solami mineralnymi. A może on smakował wczorajsze piwo?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja myślałem, że ten motyl po prostu mnie polubił… :-)

      Usuń
    2. Och, Krzysiek. One przylatują do osób, które w ich mniemaniu są interesujące.

      Usuń
  2. Mój jelonek naszczekuje na mnie co ranek, kiedy schodzę niżej na grządki podlewać pomidory:-) urokliwe drogi w trawach, kwitnących łąkach, takimi można wędrować, zamiast przedzierać się w wysokich chaszczach; tak, zimą jest inaczej, widać, gdzie się idzie, jednak wolę choćby przedwiośnie, bo zimą jest mi po prostu zimno:-) Mur pod kościołem przecudny, stary, przerośnięty murawą, układany na sucho, proste rzeczy są najładniejsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zwróciłem uwagę na mur, bo ładny, faktycznie, ale i przypomniał mi takie mury widywane bardzo często w Anglii. Słyszałem, że do dzisiaj układa się je bez zaprawy, przy czym wbrew pozorom to trudna sztuka. Fachowcy od takich murów są tam poszukiwani.
      Rzuciłem okiem na zdjęcia, zobaczyłem zielone jeszcze zboża, a dzisiaj (godzinę temu wróciłem z Roztocza) widziałem je niemal dojrzałe do żniw. Mario, lato jest u szczytu – póki nie zobaczymy ściernisk.

      Usuń