8 kwietnia.
Brudny, zagracony korytarz w
budynku magazynowym kończy się klatką schodową i małym oknem tuż przy podłodze.
Przez jego brudną szybę widać skrawek dzikiego, zaniedbanego trawnika, betonowy
parkan, rozrzucone śmieci, puszki i butelki. A tuż przy ścianie tego nie
oglądanego przez nikogo zakamarku rośnie drzewko. Mała mirabelka. Wczoraj
zobaczyła mnie, przechodzącego obok okna, i wychylając parę swoich gałązek aż
do szyby, pokazała mi pierwsze swoje białe kwiaty. Biedna mirabelka. Stoi tam
sama, wśród śmieci i betonu, zapomniana przez wszystkich, może nawet i przez
pszczoły, ale mimo tego smutnego losu, każdego kwietnia stroi się w swoją
piękną, białą suknię wiosenną i czeka, jeśli nie na oblubieńca, to może chociaż
na chwilę mojego podziwu, którą daję jej zatrzymując się przy oknie, i patrząc
na jej małe, krótkotrwałe i nieoglądane przez nikogo piękno...
Wiem, bajdurzę, ale
chciałbym, aby ona właśnie dla mnie zakwitała.
Późniejszy dopisek.
Nie było mnie w bazie kilka
miesięcy, a gdy przyjechałem, nie znalazłem już mojej mirabelki. Została
wycięta, bo jakoby śmieciła swoimi liśćmi. Puste okno wygląda strasznie, jak
czarna dziura sięgająca Hadesu. Stałem z opuszczonymi rękoma patrząc na puste
okno i czułem żal oraz złość.
28 kwietnia.
Po jedenastu godzinach pracy
w warsztacie najchętniej siadłbym w fotelu i nie wstawał do wieczora, ale
dzisiaj, jak przez cały ten wyjątkowy kwiecień, jestem rozdwojony w swoich
chęciach. Czuję niepokój i mam wrażenie straty, gdy przez okno pokoju widzę
niebo błękitne i drzewa zielone. Słońce i myśl o kwitnących bzach wygoniły mnie
na dwór; poszedłem wiedząc, że w chmurne dni będę żałować siedzenia pod dachem.
Wysoka ściana bzu pod lasem
zanurzona była w ciepłym, późnopołudniowym słońcu, otoczona swoim zapachem i
buczeniem pękatych bąków, a nad nią, wysokimi tarasami, niczym ogrody
Semiramidy, wspinały się konary kasztanowca, dumnie trzymającego kiście swoich
w pełni już rozwiniętych kwiatów. Nisko, tuż przy ziemi, rosły jakieś chwasty,
przy tamtych wysokich pięknościach nieśmiało pokazujące swoje zwykłe,
nieurodne, seledynowe kwitnienie. Ujęty ich skromnością pochyliłem się, mając
nadzieję znalezienia ich własnego piękna i pocieszenia ich w ten sposób, ale
nie udało mi się; nie wiem, jak one kuszą pszczoły.
Gdy odchodziłem, zerwałem
parę gałązek - na bukiet do pokoju, obok ciągle żywych, jasno zielonych gałązek
modrzewia zerwanych w niedzielę. Dzisiaj, jak od wielu, wielu lat, w czasie
zrywania kwiatów poczułem coś podobnego do wyrzutu, jakbym czyn naganny robił,
taki, który należy ukrywać. Pewnie dlatego rozglądałem się wokół łamiąc gałązki
bzu - sprawdzając, czy aby nikt mnie nie widzi; wszak skazywałem te kwiaty na
szybką zagładę.
Wcale nie jest ze mną tak
ładnie - marzycielsko, jak można by sądzić po ostatnich dopiskach. Jest
trudniej i w ogóle jakoś tak... przeraźliwie prozaicznie. Chodzi mi o silną
skłonność do traktowania jako normalne tych pięknych dni najbardziej
słonecznego kwietnia ze wszystkich pamiętanych.
Co raz łapię się na
przykrych, bo najbanalniejszych, stwierdzeniach: a, tak, świeci słońce, jak
wczoraj i tydzień temu.... No tak, magnolie już przekwitły - stwierdzam po
podniesieniu głowy, ale myśl ta, te widoki, nie znajdują we mnie takiego
odbicia, na jakie zasługują, a nade wszystko takiego, jakiego chciałbym dla
siebie. Chciałbym... czego właściwie? Czy nie wiecznego zachłyśnięcia? Ciągłego
oczarowania? Tak, właśnie tego chciałbym! Dlaczego nie jest to możliwe do
spełnienia, skoro możliwa jest do odczucia taka potrzeba? To nie moja wina, że
człowiekowi mało jednego cudu, że on chce odczuwać cudowność na co dzień -
wespół z wiecznym oczarowaniem.
Dwa niemożliwe do spełnienia
marzenia.
13 maja.
Kilka dni temu byłem w
odwiedzinach u starego, bardzo rozłożystego dębu. Gdy wszystkie wokół drzewa
stały już zielone, on jeden spał jeszcze snem zimowym, a obudził się, staruch
jeden, dopiero w te dni ostatnie, i teraz nieśpiesznie prostuje swoje liście.
Mierzyłem wysięg jego największego konaru: sięga nim 18 metrów od pnia.
Odwiedziłem też, jak niemal codziennie w te dni, krzak głogu rosnący przy
polnej drodze biegnącej brzegiem lasu. Stoi sobie biało ustrojony, roztaczając
wokół słodką, miłą woń swoich kwiatów. Wydaje mi się, że tajemnica uroku jego
kwitnienia zawarta jest w wyjątkowo pięknym nabrzmiewaniu pąków kwiatowych; one
bardziej przyciągają wzrok, niż kwiaty w pełni rozwinięte. Są obietnicą i
tajemnicą - wiecznie kuszącą, wiecznie świeżą, nie pamiętającą o tylu swoich
odsłonach. Te pąki są jak kobieta dłońmi kryjąca piersi, a zgięciem uda łono:
jest piękniejsza i bardziej kusząca od tej, która nic już nie ukrywa.
Natomiast mak, tak urokliwie
wyglądający w łanie zboża, a nawet w przydrożnym rowie lub na nieużytkach, już
z daleka wołający mnie swoją niesamowicie nasyconą czerwienią, z bliska wiele
traci. Z całej urody tylko ten kolor mu zostaje. Jednak wystarczy odwrócić się
po odejściu i spojrzeć na niego z oddali, by znowu widzieć piękną, wołającą do
mnie, krwistą czerwień.
Tuż przed zachodem słońca
wyszedłem na dwór. Słońce, czyste i wielkie, czerwono-złociste, dotykało już
horyzontu. Poczułem, jak tyle już razy, pragnienie zatrzymania go, ale dzisiaj
także pójścia do niego; w dziwnym odruchu zrobiłem kilka kroków ku niemu, i
uświadamiając sobie swój odruch - zatrzymałem się. Podobała mi się ta chwilowa
droga ku słońcu, chociaż później moja techniczna paskuda podszeptywała mi w
ucho, śmiejąc się ze mnie, o odległości ośmiu minut światła do słońca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz