Strony

wtorek, 25 sierpnia 2015

Jarmark w Nowym Tomyślu


Wielkie, prostokątne, brązowe bochny chleba obłożone zwojami wędzonych kiełbas i grubymi wałami szynek, obstawione są dookoła kamionkami wypełnionymi smalcem i ogórkami kiszonymi; obok krążki, kręgi, placki i bloki serów: białych, wędzonych, dojrzewających na brązowo, kolorowo cętkowanych ziołowymi dodatkami, a przy nich równo ułożona piramida słoików wypełnionych kostkami serów zanurzonych w przyprawach i w oleju.
O kilka kroków w bok jakby inny świat: plastikowe UZI, M16, KBKAK  – chłam made in China z minionej, zdawałoby się, epoki, w której chłopcy bawili się drewnianymi czołgami albo blaszanymi karabinami.
Kosze, koszyczki, szkatułki, pojemniki kształtów nienazwanych i nieznanego przeznaczenia, a wszystko plecione z wikliny. W głębi, między wysokimi olszami parku, długa altana upleciona z grubych prętów wikliny wypuszcza las młodych, zielonych pędów – żywa flora przykrywająca martwe dzieło ludzkie upodobnia altanę do wiekowych ruin zapomnianego zamczyska tkwiącego od zawsze w gęstym borze - wspólne dzieło przyrody i człowieka.




A dalej baloniki: foliowe, uciekające w górę, ale i zwykłe w setkach odmian, wśród których jest i pudelek wykonywany szybkimi ruchami rąk sprzedawcy z długiego, cienkiego balonika; pluszaki: pieski, kotki, małpki, zajączki, myszki i tyleż innych, nierozpoznanych, fantastycznych; wisiorki, ozdóbki, dzwoneczki, grzechotki, łańcuszki i pierścionki w barwach, kształtach i technikach wszelakich; ciapy, rękawice i majtki, obrusy, prześcieradła i pościel; maski, kolorowe włosy i niewyobrażalna ilość ozdób do wplecenia we włosy; wszechobecne kolby kukurydzy i glisty długich żelków dziwacznych smaków i paskudnych kolorów.
Ładnie wykonane sztuczne kwiaty o fantastycznych kształtach budzą wspomnienie podobnych, oglądanych w jakimś centrum handlowym gdzieś w Anglii; te, jak i tamte, przywołują myśl o wczesnej wiośnie, czasie kwitnienia magnolii, o nagich gałęziach obsypanych motylami.
Chipsy i prażone orzechy wabiące zapachem gorącego karmelu; lizaki wszelkich kształtów, napisów i kolorów; hamburgery, pizze, hot dogi i zapiekanki.
-Wy tutaj w Wielkopolsce nie macie źle. – mówi mi sprzedawczyni oscypek – Byłam w Podkarpackim, tam oscypek matka dzieliła na trzy.
„Have a great time” – czytam na automacie do gry stojącym obok kosza przysypanego stertą opakowań po jedzeniu i piciu.
Za stoiskami handlowymi rzędy samochodów szczerzą swoje otwarte gardziele bagażników wypełnionych nadzieją sprzedawców na duży zysk. Dalej, w przedniej części samochodów, inny świat, prywatny: to dom, miejsce spania i jedzenia, miejsce wieczornych spotkań i nocnych harców. Znany mi świat, bo kiedyś, gdy jeździłem po takich imprezach, mój świat.
„Oryginalne” perfumy i reklamy pieca centralnego ogrzewania, kawałki wyschniętej pizzy leżącej od rana za szybą i pstrokate pudełeczka sztucznych ogni, a nad wszystkim szary kurz unoszony tysiącem stóp.
W zmęczonych oczach bezładnie przesuwa się dalszy, nieskończony ciąg towarów i ludzi, poplątany coraz bardziej i coraz mniej rozpoznawany.
Nagle przygniata mnie do ziemi ciężar okrutny niczym żelazne wrota Pandemonium, a ciało moje drży pod uderzeniami cyklopiej siły: oto wielopiętrowa konstrukcja ogromnych głośników na scenie została włączona, napełniając powietrze straszliwym dudnieniem perkusji. Kulę się pod naporem dźwięków, ale zdziwiony widzę, iż nikt z mrowia ludzi wokół mnie nie reaguje, jakby nie słyszeli tych trąb jerychońskich, które już za chwilę zedrą liście z drzew, a mnie pozbawią resztek zdolności słyszenia.
Odwracam się i uciekam, a ze sceny goni mnie dziwne liczenie rozlegające się na cały park: „ras-ras-ras-ras-ras-tszy-tszy-tszy”.




Dopisek z 230815
W sobotę i w niedzielę udało mi wyrwać z pracy i zobaczyć jarmark zupełnie odmienny od opisanego wyżej. Prawdziwy festiwal wikliny i wikliniarzy. Niżej zamieszczam garść zdjęć tłumacząc się z ich jakości bardzo trudnymi warunkami fotografowania: pod wiatą głęboki cień, na zewnątrz ostre słońce, a na dokładkę reflektory w środku.

Norwegia, Szwajcaria, UK, Szwecja, Niemcy, Francja, chyba większość krajów europejskich, ale i Mauritius, Senegal, Wietnam, Australia, Nepal i wiele, wiele innych, równie odległych. Trzeci Światowy Festiwal Wikliny i Wikliniarstwa, Nowy Tomyśl 2015.
Japończyk siedział na macie w pozycji tak charakterystycznej dla Wschodu, oczywiście na bosaka, Indianie z Ameryki Południowej cały czas rozmawiali i śmiali się, Francuz plótł swój kosz (którego nazajutrz podziwiał juror) nie zwracając uwagi na otoczenie. Tych ludzi coś łączyło, byli do siebie podobni, mimo iż jeden był otyłym Indianinem, drugi wysuszonym i wysokim Murzynem, trzeci brodatym blondynem ze Skandynawii. Luźne, niekrępujące stroje, skupienie na pracy, szybkość i precyzja ich ruchów, ale i coś jeszcze, najważniejsze. Dopiero później, po ledwie półgodzinnym patrzeniu na nich, zrozumiałem: spokój. Z tych ludzi emanował spokój. Pozazdrościłem im tej pracy.
Chciałbym mieć duży dom z kamienia i drewna, a w nim takie wiklinowe cacka, jakie tam widziałem. Niektóre użytkowe, ale wiele takich, które zostały stworzone li tylko dla cieszenia estetycznego zmysłu. Jedne i drugie po prostu piękne.











18 komentarzy:

  1. Ależ zrobiłeś mi przyjemność! Najpierw poczułam zapachy i smaki jarmarku, potem zagłębiłam się w otchłań straganów. Wirydarz wygląda jak gotycka katedra w animacji T. Bagińskiego. Wyobrażam sobie skrzypienie wikliny w czasie zaplatania i ten wyraz spokoju na twarzy artysty. Dziękuję za relację.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Anno, dziękuję za zrobienie Ci przyjemności. Dawno temu stwierdziłem, że mam wiele cech kobiecych, ale niewątpliwie mam też cechę typowo męską: takie słowa w ustach kobiety sprawiają mi satysfakcję:)
      Żałowałem braku możliwości spokojnego obejrzenia całych… warsztatów? Nie wiem jak się to fachowo nazywa. W sobotę pod wielką wiatą wikliniarze pletli swoje dzieła, można było chodzić między nimi, rozmawiać, słyszało się wiele języków, nie tylko polski i angielski. Gotowe dzieła były numerowane, w niedzielę oceniało je jury. Nie wiem komu przyznano pierwsze nagrody, ale wiem, że naprawdę trudno było ustalić miejsca. Kosz pleciony na jednym ze zdjęć zachwycił mnie (jurora też, co widać było chociażby w gestach jego dłoni), ale rzecz była użytkowa – jak i widziana tam kanapa czy fotel. Jak je porównać do fantazji innych wikliniarzy? Artystycznych fantazji, jak słusznie zauważyłaś.
      Dopijałem ranną kawę szykując się do pracy, gdy napisałaś swoje słowa. Pracowity to był dzień, ale piękny tak, jak są tylko słoneczne dni końca lata.

      Usuń
    2. Anno, zapomniałem o pewnej chwili i o jednym zdjęciu. Otóż zobaczyłem stoisko z torbami z filcu i… pomyślałem o Tobie. Byłem zdziwiony skojarzeniem, dopiero po chwili zrozumiałem: gdzieś pisałaś o filcowaniu igłą, czemu dziwiłem się (i dziwię) wielce, no i taką dziwną drogą, od toreb, poprzez filc i igły, myśl dotarła do Anny.
      Zdjęcie dodaję wyżej.

      Usuń
    3. Filcowe torby- zaskakujące skojarzenie:) Ja robię kwiatki na takie torby :) A na warsztaty wikliniarskie bym się wybrała.

      Usuń
  2. Ja również dziękuję :-) Jakbym była na tym jarmarku. Tym, czy innym - na każdym panuje taka specyficzna atmosfera, trochę... cyrkowa?, a przynajmniej kojarząca się z dzieciństwem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Aniko.
      Rola piszącego jest spełniona, jeśli udało mu się słowami przekazać wrażenia obywające się bez słów i w zasadzie nieprzetłumaczalne na słowa. Jeśli przez chwilę byłaś na tamtym jarmarku, chyba udało mi się zbliżyć do celu.
      Z dzieciństwa pamiętam odpusty pełniące wtedy rolę współczesnych festynów. W oczywisty sposób biedniejsze, ale jednocześnie i bogatsze o wrażenia dziecka i młodzieńca. Pamiętam wyborny smak lodów skrobanych łyżką z beczki opatulonej słomą i stojącej na furmance. Teraz nie ma już takich lodów, skoro niemal wszystkie robione są z gotowego proszku. Co musi teraz dostać dziecko, żeby cieszyło się tak, jak ja wtedy, gdy matka kupiła mi korkowiec?
      Aniko, w żaden sposób nie czuję swoich lat, całej ich kopy, ani psychicznie, ani fizycznie, ale w takich chwilach, przy okazji takich wspomnień, uświadamiam sobie, czasami ze zdumieniem, ich ilość.

      Usuń
  3. A ja to bym chciała umieć pleść te wiklinowe różności...
    I filcować igłą też bym chciała umieć. I mydlinami też.
    I cudeńka z małych koraliczków robić.
    Tymczasem tylko szydełko jest mi bliskie i haft krzyżykowy troszeczkę... Czasu brak, a gdy już go trochę przyjdzie, tego czasu, to człowiek się rzuca, jak ryba wywleczona z wody i nie wie, co najpierw robić, czy coś ogarnąć, czy coś pysznego a czasochłonnego do zjedzenia zrobić, czy poczytać, a jeżeli tak, to książkę, czy gazetę, a może krzyżówkę rozwiązać, ale taką trudną, albo pogapić się w okno, albo zrobić sobie kąpiel z pianką... :(

    Latorosłka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Latorosłko, najlepiej nic nie robić. Leniuchować. Gapić się w niebo i liczyć chmury. Dumać. Kontemplować. Zastanawiać się. Słuchać muzyki i buczenia pszczół. Tak widzę nasze zajęcia, a z tym bubkiem mówiącym o uszlachetnianiu przez pracę, to ja bym sobie pogadał. Tak rzetelnie, bez owijania w bawełnę, jak facet z facetem.
      A Twoje rzucanie się doskonale rozumiem, bo nierzadko mam podobnie, chcąc robić to i tamto jednocześnie, bo czasu mi szkoda.

      Usuń
    2. No tak, ale gdy już się nalenię, chmury znikną, pszczoły pójdą spać a ja wykontempluję wszystko, to chyba mogę, dla odmiany, zrobić coś, upiec sernik albo szarlotkę? Bo leniuchowanie dniami całymi znudziłoby mnie szybko...
      Ja nie widzę naszych jako pasmo leżenia i gapienia się w chmury. Myślę, że istnieją rzeczy, które można od wielkiej biedy określić brzydkim słowem "praca", a która to czynność może dawać dużo przyjemności. Na przykład? Ano na przykład zdejmowanie pachnącego słońcem prania. Koszenie trawy - gdy chcę, nie gdy już muszę. Grabienie liści w pachnący jesienią, słoneczny dzień. Zrywanie ciepłych od słońca pomidorów. Pieczenie chleba.
      Praca dla siebie, nie dla pieniędzy - taką akceptuję. Taka może uszlachetniać.

      Latorosłka

      Usuń
    3. Ładnie napisałaś, podoba mi się ta Twoja wizja leniwej pracy:)
      Dodałbym parę zajęć „męskich”, całkiem podobnych, i które też chętnie wykonywałbym, o ile nie byłyby częste i na zarobek. Na przykład rąbanie drewna do kominka i układanie pod wiatą, zbieranie grzybów i późniejsze zajmowanie się nimi, robienie sałatek na zimę.. Miałem taki okres czasu, gdy sporo robiłem przetworów warzywnych, a część według swojej własnej receptury. Lubiłem te prace, jak i przygotowania do świąt, bo tworzyły domową atmosferę.
      Te prace, tak, jak Ty je widzisz, w istocie są chwytaniem zwykłych chwil naszego życia, smakowaniem codzienności.
      Napiszę jednak, że gdy wymieniłem gapienie się w chmury, było to dla mnie synonimem życia kontemplacyjnego, a pod tym pojęciem mieszczę wiele zajęć. W znacznej mierze i moje chodzenie w góry, na przykład.

      Usuń
  4. Praca uszlachetnia,
    lenistwo uszczęśliwia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Janku, sentencja zgrabna, ale wciąż nieprawdziwa, a jeśliby upierać się przy niej, to byłbym wyjątkiem, bo mnie praca nie uszlachetnia. Jeśli już ma jakieś plusy (poza niezłym wynagrodzeniem), to utrzymywanie mnie w dobrej kondycji fizycznej, bo słabeusze nie wytrzymują tutaj fizycznie. Stawiam taką tezę: lenistwo uszczęśliwia i uszlachetnia – jeśli tylko jest lenistwem szlachetnym, a za takie mam na przykład wymienione przeze mnie zajęcia człowieka nie zajętego pracą.

      Usuń
    2. Ta zgrabna sentencja o pracy nie jest moja. Wynalazłem ją w necie. Na dokładkę jeszcze kilka przykładów.

      Nie każda praca uszlachetnia, ale każda męczy.

      Lubię pracę. Praca mnie fascynuje. Mogę siedzieć i patrzeć na nią godzinami.

      Coś jest nie tak z moim wzrokiem. Jakoś nie widzę siebie w pracy

      Ciężka praca i brak rozrywek sprawiają, że będziesz cholernym nudziarzem, a twoja żona bogatą wdową.

      Choć człowiek niejednokrotnie narzeka na pracę, nie może się bez niej obejść

      Jestem w tej sytuacji, że nie muszę iść do zakładu pracy, lecz na brak zajęcia nie mogę narzekać. A moje zdanie na temat lenistwa jest podobne. Kiedyś przez jakiś czas byłem przykuty do łóżka i skazany na przymusowe lenistwo. W tym stanie nie byłem szczęśliwy.

      A teraz jeszcze jedna sentencja, moim zdaniem prawdziwa.

      Człowiek nie może pracować bez odpoczynku, ale odpoczynek bez pracy nie daje zadowolenia.

      .

      Usuń
    3. Dzięki za te sentencje. Ta druga, o patrzeniu na pracę, podoba mi się, ale i pierwsza jest zgrabna, aczkolwiek niezupełnie prawdziwa. Wiesz, są szczęściarze, którzy robią to, co lubią, co ich fascynuje, a nawet, to już szczyt marzeń, co w jakiś sposób ich rozwija, wzbogaca. Czy taka praca może męczyć? Raczej nie.
      Cóż, powiedziałbym, że człowiek nie tyle bez pracy nie może się obejść, co bez pieniędzy, które otrzymuje za swoją pracę.
      Ta ostatnia? Tak, Janku, jest prawdziwa o tyle, że łatwiej się odpoczywa, to znaczy z lepszym komfortem psychicznym, po pracy, zwłaszcza tej dobrze zrobionej i owocnej. Ale wierz mi, że po powrocie z gór też dobrze mi się odpoczywa i odczuwam zadowolenie:)
      Wyobrażam sobie to wielodniowe leżenie jako dni ciągnące się długo, zwłaszcza, gdy coś boli. Najdłużej leżałem w szpitalu chyba pięć dni, ale że byłem sprawny i nic mnie nie bolało, dni minęły mi szybko na czytaniu i pisaniu.

      Usuń
  5. Znam jeszcze jedną:
    Człowiek rodzi się zmęczony i żyje po to, żeby odpocząć.
    :)

    Latorosłka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Latorosłko. Oryginalna myśl:) Mamy więc całkiem spory zestaw uzasadnień leniwego życia.

      Usuń
  6. Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Joanno. Za słowo, pozdrowienie, za obecność.

      Usuń