300316
W
marcu 2014 roku zamieściłem tutaj pierwszy tekst. Minęło dwa lata, pora więc na
małe podsumowanie, a zacznę od statystyki.
Przez
pierwsze jedenaście miesięcy blog (nie lubię tego słowa, ale nie wiem, jakim
zastąpić) otwierany był kilka razy dziennie, albo i wcale. Nikt też nie pisał;
pamiętam, że nawet sprawdzałem, czy funkcja zamieszczania komentarzy działa.
Obecnie średnia ilość otworzeń wynosi około 40 dziennie, łączna ilość wizyt zbliża się do szesnastu tysięcy. Mam jednego obserwatora i kilka osób regularnie
zaglądających tutaj.
Pierwszy
post otworzony więcej niż 400 razy – „Lato, tęsknoty i chwile”, pierwszy z
pięciuset otworzeniami – „O chorobie i o znikaniu rzeczy”. W październiku 2015
roku blog otworzony był po raz pierwszy ponad sto razy w ciągu dnia i ponad dwa
tysiące w miesiącu. W ciągu tego jednego miesiąca więcej, niż przez pierwsze
dziesięć.
Przeglądając
statystyki zauważyłem, że tekst „Lato, tęsknoty i chwile” otwierany był
regularnie przez szereg miesięcy, ale tak, jakby robiła to jedna osoba.
Dopingowałem temu postowi, czy raczej tej osobie, która tyleż razy czytała ten
tekst. Powoli piął się w górę na liście najczęściej czytanych, aż w końcu
wyszedł na prowadzenie. Na krótko, jak się okazało, bo na dziwnej i
niespodziewanej fali popularności blogu, prowadzenie objął tekst „Trzy zimowe dni w Górach Kaczawskich. Dzień drugi”, otworzony blisko 600 razy. Tamtemu
brakuje kilkunastu otworzeń do zajęcia pierwszego miejsca, ale kilka tygodni
temu urwały się te tajemnicze wizyty. Bardzo chciałbym dowiedzieć się, które
słowa, jaka myśl, tak spodobały się osobie czytającej ten tekst. Może napisze
mi? Niechby anonimowo?
Z
ciekawostek wymienię jedną: w styczniu tego roku więcej było wejść na blog z
Niemiec, niż z Polski. Sporo gości mam z USA, ale myślę, że nie osoby to są, a
programy google przeszukujące internet.
A
teraz garść uwag a propos.
W
decyzji założenia blogu, a kształtowała się ona we mnie długo, walcząc z
niezbyt dobrym stereotypem tej formy przekazu i międzyludzkich kontaktów, obok innych
powodów była też moja niezgoda i mój protest na coraz niższą kulturę pisania,
wyrażania myśli i kontaktowania się na piśmie. Chciałem stworzyć miejsce, moje
miejsce (to było i jest ważne dla mnie), w którym nie szybkość informowania
grona bywalców liczyłaby się, a jakość tekstu. Czy mi się to udaje? W pewnej
mierze, tylko w pewnej, ponieważ rzadko kiedy jestem w pełni zadowolony z
tekstu, ale staram się. Wiem, co mogłoby podobać się czytelnikom, ale nigdy nie
będę tutaj pisać pod publiczność, dla podkręcania liczników, bo nie taki był
cel założenia blogu.
Wszystkim
znana jest prawidłowość obowiązująca w internecie: ty zaglądasz do mnie, to ja
do ciebie. Prawidłowość w pewnej mierze wytłumaczalna, ale tylko w pewnej, a to
z powodu zauważalnej niekiedy premedytacji. Nie chcę myszkować po blogach dla
zwiększenia ilości gości u mnie, ponieważ chciałbym, żeby zaglądano dla słów,
nie z wdzięczności czy poczucia obowiązku. Owszem, sam też składam regularne
wizyty na trzech blogach, ale ma to konkretne uzasadnienie.:
Pierwszą
osobą, która napisała komentarz u mnie, jest Anna, nazywana przeze mnie
Pierwszą Damą (mojego blogu). Zajrzałem na jej stronę z ciekawości „któż
napisał do mnie?”, ale szybko ta ciekawość zamieniła się w przyjemność czytania
jej tak typowo kobiecych wpisów; rozliczne pasje Anny (z rowerową na czele)
także odgrywają tutaj pewną rolę, ponieważ lubię osoby z pasją.
Na
blog Aniki zajrzałem skierowany wyszukiwarką google i zostałem. Ciekawe wpisy,
pełne zebranej z różnych źródeł informacji i ładne zdjęcia, ale też pasja
autorki i mój podziw dla jej pracowitości i umiejętności, trzymają mnie blisko
jej blogu.
Janek
do tej chwili nie wiedział, że kiedyś ujął mnie prosząc o odpisanie, a tak to
zrobił, iż nie mogłem odmówić. Tak się zaczęło, później był pierwszy nasz
wspólny wyjazd i następne. Ostatni raz ujął mnie przerwanym w pół (dlaczego?)
gestem objęcia mnie przy naszym żegnaniu się do jesieni. W Janku jest coś, co
wypadałoby mi nazwać bezbronnością, taką kobiecą, raczej rzadką u mężczyzn, ale
działającą równie skutecznie.
Czasami
przez przypadek zajrzę tu i tam, niektóre blogi wydają się być warte
odwiedzania, ale świadomie i z konieczności ograniczam rozrastanie się tego
mojego kręgu internetowych znajomych. Przymusza mnie brak czasu. W mojej pracy
jesienią i zimą pracuję 60 godzin w tygodniu, wiosną i latem średnio 77. Skąpą
ilość wolnego czasu dzielę między moje pisanie, książki, korespondencję i
szeroko rozumiany internet.
Wrócę
jeszcze do kultury pisania.
Nierzadko
czytam list tego rodzaju: „witam ja sie chcialem zapytac o cene pzdr…”.
W
tym „liście” jest wszystko, co najgorsze, ale zwrócę uwagę tylko na jego
początek i koniec. Niemal wszyscy, nawet piszący poprawnie, zaczynają list
właśnie w tak dziwaczny sposób: słowo „Witam”, niezbyt szczęśliwie użyte, ale
niech będzie, jednak dalej jest przecinek i po nim list zaczynający się z małej
litery. Niepoprawny zwyczaj, ale co powiedzieć o okropnym skrócie „pzdr” na
końcu listu? Powiedziałbym tak: jeśli nie możesz lub nie chcesz poświęcić mi sekundy
czasu potrzebnego do napisania pełnego słowa, to daruj sobie te swoje
pozdrowienia, bo są bardzo nieszczere.
Czytając
takie dziwadła i potworki, odczuwam już nie bunt, bo ten minął mi, a coraz
większą obcość tego świata i tych ludzi. Nie jestem znawcą języka polskiego,
daleko mi do jego dobrej znajomości, jakże często popełniam błędy, zwłaszcza w
mowie potocznej, ale mam coś, czego nie ma większość znanych mi ludzi: wstyd z
powodu błędów i chęć ich poprawy, podczas gdy tamci mają jedynie lekceważące wzruszenie
ramion. Kiedyś próbowałem wstrząsnąć kolegami z pracy, mówiąc im o kaleczeniu i
lekceważeniu ojczystego języka, głównej cechy polskości, ale przestałem, bo
słyszałem obelgi („no, patrzcie, Miodek się nam, k…, trafił”) lub tłumaczenie,
że przecież i tak wiadomo o co chodzi. Cóż, gdyby wymownie chrząkać, zapewne
też często, jeśli nie zawsze, byłoby wiadomo, dlaczego chrząkający chrząka,
tylko nie da się inaczej określić takich praktyk, jak totalny upadek sztuki
wymowy, cofnięcie się do czasów grup hominidów błąkających się po afrykańskich
sawannach dwa miliony lat temu.
Czasami
otwieram, jak chyba każdy korzystający z internetu, różne strony w poszukiwaniu
potrzebnej informacji; bywam wtedy zniesmaczony i zszokowany wypowiedziami osób
tam piszących. Nie tylko błędy, brak znaków przystankowych, wielkich i polskich
liter mam tutaj na myśli, ale też ton wypowiedzi: agresywność, złość,
ubliżanie, wynoszenie siebie w okolice boskiej nieomylności, wszelkiego rodzaju
segregowanie ludzi w zależności od wyznawanej wiary, koloru skóry i szalika lub
zawodu; dzielenie świata na my i oni, czarno-białe widzenie, na dokładkę o
dziwacznej logice, w końcu zwykły prymitywizm i najzwyklejsze zadufanie.
Okropności. W związku ze zmianami w używaniu pisma bywa też zabawnie: otóż parę
już razy widziałem, jak w najprostszych sytuacjach, gdy na przykład zapisać
trzeba dwa wymiary, kilka cyfr, prostą nazwę, zastępuje się słowo pisane
zdjęciami.
To
nie bicie na alarm, bo ileż osób mogłoby nań odpowiedzieć i co ich głosy
znaczyłyby w zalewie „pzdr-ów”? Nie, ten blog jest, obok innych powodów swojego
istnienia, próbą budowy mojej własnej malutkiej wysepki, na której pisze się z
poszanowaniem rozmówcy i naszego języka, czyli poprawnie i bez dziwacznych
skrótów.
Czy
jestem zadowolony? Czy nie żałuję? A może czuję zawód? To są pytania, które w
związku z niewielkim zainteresowaniem sam sobie czasami zadaję i z pewną obawą
wsłuchuję się w siebie, co też moje ja mi odpowie; wspominam o obawie, ponieważ
nie chciałbym dowiedzieć się o sobie, iż oczekuję poklasku. Odpowiadam: jestem
zadowolony. Mam swoje miejsce w internecie, z którego nikt mnie nie wyprosi,
ani nie powie, co mogę, a czego nie mogę publikować; miejsce, którego oblicze
głównie ja kształtuję swoimi tekstami i odpowiedziami udzielanymi gościom
bloga. Mam miejsce, w którym liczą się przede wszystkim słowa i wrażenia. O
niepopularności moich tekstów wiedziałem wcześniej, więc nie jestem zaskoczony
niewielką ilością wizyt tutaj. Wiem, że moje teksty nie pasują do obecnych
czasów pośpiechu i smsowania, ale dopasowywać się nie myślę. Moje wysiłki idą
niejako w odwrotnym kierunku: tekst mam za tym lepszy, im lepiej oddaje moje
wrażenia, drobiazgi zwykłych dni. Jego długość, jak i długość zdań, nie jest
dla mnie wadą, zaletą jest oddanie subtelności przeżywania. To mój cel główny,
mój ideał, do którego zmierzam.
Przyznam
jednak, że trochę brakuje mi długich rozmów, jakie zdarzały mi się w
Biblionetce – ciągnących się tygodniami i rozpisanych na wiele stron. Mógłby
ktoś zapytać, dlaczego w takim razie nie jestem tam aktywny. Odpowiem. Powody
są dwa: tamta strona jest o książkach, a moje teksty książkami nie są, oraz,
powód drugi, tam nie byłem u siebie, tutaj jestem. Byłbym jeszcze bardziej u
siebie, gdybym wykupił trochę miejsca gdzieś na serwerze i stworzył całkowicie
swoją stronę, ale pożałowałem pieniędzy: koszt wykupu miejsca jest niewielki,
około 100 zł rocznie, ale niemało musiałbym zapłacić za napisanie
oprogramowania strony, bo około pięciu tysięcy. Zrezygnowałem i skorzystałem w
oferty googli. Ta firma daje przestrzeń i oprogramowanie bezpłatnie, licząc na
przyszłe zarobki na reklamie; niech sobie liczą, na mnie się przeliczą.
Kiedyś pochyliłem się nad niepozornym, małym
kwiatkiem, którego ludzie jakby nie widzieli; nachyliłem się i znalazłem ujmująco
bezbronne piękno. Teraz nachylam się nad niezauważaną przez nikogo (zero
otworzeń) moją chwilą dostrzeżenia piękna w kroplach wody. Pamiętam ją, mimo
upływu dziesięciu czy dwunastu lat. Czytając, znowu przez moment stałem w
drzwiach warsztatu i oczarowany patrzyłem na spektakl grany przez wodę i
światło.