Strony

piątek, 28 października 2016

Słoneczny początek sezonu


231016

Kamieniczki przy rynku spały głębokim snem, w jednym tylko oknie widziałem światło. Ubrałem się, cicho zamknąłem drzwi samochodu, rozciągnąłem kije i ruszyłem. W zupełnej ciszy metaliczny stukot ich grotów o trotuar wydawał się tak głośny, że mógł obudzić – tak pomyślałem – śpiących mieszkańców. Przeszedłem most nad Bobrem i skręciłem w boczną drogę; od niej gdzieś tutaj powinien odchodzić dukt z czarnym szlakiem. Na otwartej przestrzeni rozwidniało się, ale w lesie, między drzewami, noc była jeszcze czarna. Raz i drugi podszedłem do drzew rosnących na poboczu chcąc rozpoznać znaki majaczące na ich pniach, ale nim zdecydowałem się na wyciągnięcie latarki z plecaka, znalazłem szlak i zacząłem podejście. Gdy na szczycie rozległego wzgórza wyszedłem z lasu, dzień dopiero zaczynał się; stanowczo zbyt wcześnie wyjechałem, czemu nie ja jestem winien, a moja zachłanność. Tak jak przeziębiony bierze pierwszą dawkę leku podwójną, chcąc z całą siłą zaatakować chorobę, tak ja, gnębiony głodem drogi, chciałem nasycić się nią od razu, wziąć pełną, maksymalną dawkę leku; w rezultacie na drugi dzień chodziłem jak na szczudłach, czując w łydkach ból przemęczonych mięśni. Przyznać jednak muszę, iż kuracja okazała się być skuteczna, chociaż zapewne na krótko, na kilka dni.

Teraz uświadomiłem sobie, iż napisałem porównanie w stylu Homera; fascynująca jest siła oddziaływania myśli człowieka żyjącego niemal trzy tysiące lat temu.

Przez kilka miesięcy przerwy w sudeckich wędrówkach trochę zapomniałem ile czasu zajmują przygotowania. Przejrzałem zawartość plecaka (a noszę w nim mnóstwo różności na wszelki wypadek), naładowałem akumulatory latarki, telefonu i aparatu foto, zapakowałem zapasowe skarpety i sweter – a to tylko przykłady. W drodze przyszły mi do głowy słowa zdolne opisać jakąś myśl, otworzyłem mapnik i wtedy okazało się, że zapomniałem kartki i długopisu, ale tylko tych dwóch drobiazgów, więc wynik dobry, jak na moje gapiostwo.

Parę lat temu przeszedłem ładną, widokową trasę, dzisiaj przeszedłem ją w odwrotnym kierunku. Chyba niemożliwe już jest wybranie nieznanej mi drogi w tych górach, takiej na cały dzień marszu. Postanowiłem więc przypomnieć sobie tamten szlak, po drodze odwiedzić znajomych, poznać sąsiednie dróżki i skróty (czytaj: pokręcić się po okolicy), ale też zobaczyć okolicę patrząc na nią z drugiej strony, jakby zza pleców, ponieważ dawno temu zauważyłem, iż ta sama droga oglądana w drodze powrotnej wygląda inaczej. W rezultacie w niedzielę, trzy kwadranse przed świtem, zaparkowałem na rynku we Wleniu, a o wschodzie słońca byłem na jednym z moich miejsc widokowych.

Pamiętałem je z poprzednich wędrówek – to miejsce powinno być zaznaczone na mapach dużą gwiazdką punktu widokowego. Byłem tam sam, a na całej, bez mała trzydziestokilometrowej, trasie spotkałem tylko troje ludzi. Jednym z nich był spotkany w Chrośnicy kilka godzin później fotograf, miłośnik historii Gór Kaczawskich; mój rozmówca wspomniał, iż będąc na Okolu nie spotkał tam nikogo – w piękny słońcem i kolorami dzień złotej jesieni. Dodał też, że w Szklarskiej i w Karpaczu jest tłok i że wkrótce popularność Gór Kaczawskich zwiększy się. Wtedy po raz kolejny uświadomiłem sobie, że wolałbym zachowanie status quo. Niech się ludziom wydaje, że ich zadeptany Karpacz jest najpiękniejszy, niech się tam tłoczą na chodnikach i ścieżkach, niech szukają wolnego miejsca w knajpach i na parkingach, zostawiając dla mnie Kaczawy.

Ludzie, przecież wiecie, że te góry nie są trendy! Powiecie znajomym, że byliście w Chrośnicy, a w odpowiedzi usłyszycie pytanie „co to jest?” i zobaczycie wzruszenie ramion, a gdy powiecie o Karpaczu, wszyscy z uznaniem pokiwają głowami. Nie przyjeżdżajcie, bo tutaj nic nie ma. Między Bolkowem a Wleniem nie znajdziecie ani jednego hotelu czterogwiazdkowego, o dyskotekach i barach piwnych nie wspomniawszy, więc jedźcie gdzie indziej.



W kwadrans później, gdy polną drogą, jedną z tych uroczych dróżek kaczawskich, schodziłem ku Czernicy, usłyszałem dziwny dźwięk. W pierwszej chwili nie poznałem go, ale od razu skojarzył mi się z dzieciństwem; po sekundzie przyszło rozpoznanie – to tętent biegnących koni. Wyszedłem zza przydrożnych krzewów różanych i zobaczyłem je: było ich kilkanaście, biegły w moją stronę. Stanęły w rzędzie kilkadziesiąt metrów ode mnie, patrzyliśmy na siebie. Po dłuższej chwili jeden z nich potrząsnął grzywą i pobiegł w bok, reszta ruszyła za nim. 



I tak jest dobrze. Z wiekiem zauważam u siebie rozmiłowanie w brzmieniu ciszy, ale i samotne tete a tete z drogą i z przyrodą cenię coraz bardziej. Jedynie dla paru szczególnych osób czynię wyjątki.

Wracam na widokowe wzgórze.

Świt był chmurny, bez kolorów, tylko na wprost widziałem niewielką plamę różu na ciemnym niebie. Po prawej stała zimna, sinogranatowa ściana Karkonoszy, ale wzrok biegł daleko po licznych górkach kaczawskich i jeszcze dalej, aż po najdalszy horyzont. W całej okazałości widać też jedno z tych małych, bezimiennych wzgórz, które zwykłem nazywać moimi z powodu ich urody. Po dzisiejszych chwilach dopisuję miejsce do mojej listy najpiękniejszych; będę tam wracać.

Nic nie zapowiadało zmiany aury, a jednak w godzinę później rozpogodziło się i zaświeciło słońce. Zobaczyłem złotą jesień.




Oczywiście bajecznie kolorowe klony czarujące mnie liśćmi prześwietlonymi słońcem, ale w tym pokazie jesiennych uroków tuż za nimi podążały dęby, graby, brzozy i oczywiście czereśnie. Przy drogach róże dosłownie obsypane są czerwonymi owocami – wiele z nich dźwigało błyszczące w słońcu kropelki wody – a pod stopami miałem lśnienie rosy na trawach. Festiwal kolorów i droga przede mną.

Oznaczonym szlakiem szedłem tylko wtedy, gdy pasował mi jego bieg; a gdy było inaczej, szedłem swoimi dróżkami albo na przełaj. W Czernicy porzuciłem szlak biegnący szosą i poszedłem ku Przełęczy Chrośnickiej południowymi stokami Kop. Jak to zwykle bywa w tych górach, łąki w pobliżu wsi są ogrodzone, czasami pasie się na nich bydło, ale z reguły ogrodzeniem jest gładki drut biegnący nisko, łatwy do przekroczenia, chociaż lepiej nie dotykać go gołą dłonią, ponieważ bywa pod napięciem. Myślę, że na wiosnę i w lecie lepiej byłoby nie przekraczać ogrodzeń, ale o tej porze roku pastwiska są już puste.

Wędrowanie bez szlaku, na orientację, brzegiem lasu i otwartych przestrzeni łąk lub pól, ma urok wyjątkowy nie tylko z powodu widoków. Przypomina prawdziwą włóczęgę, taką w rodzaju „gdzie oczy poniosą”, ale też jest urozmaicone. Omijać trzeba uskoki terenu lub rozlewiska wokół źródeł, przecinać jęzory lasu schodzące w dół lub przekraczać głębokie strumienie, schodzić w dolinki między zboczami i wchodzić na ich grzbiety, na spotkanie wiatru i dali. Nierzadko znajduje się urocze, zupełnie dziewicze miejsca, w których stawiałbym ołtarzyki Naturze. Tutaj rośnie kilka drzew tworzących ładny zagajnik schowany w fałdzie ziemi, tam dźwięczny strumyk skaczące po kamieniach, a dalej stoi stara, ale nadal owocująca, jabłoń otoczona wianuszkiem głogów. Dzisiaj spotykałem muchomory rosnące w dużych grupach, nawet po parędziesiąt okazów. Widok tych ładnych grzybów rosnących najczęściej pod brzozami, ukrytych wśród traw i opadłych liści, przy polnej drodze, w słoneczny dzień, sprawiał mi przyjemność i budził ciepłe wspomnienia. Na łące pod lasem spotkałem rodzinkę kani; największy grzyb był okazem zdolnym wypełnić sobą dużą patelnię. Przypomniała mi się uczta sprzed roku zafundowana mi przez żonę – smażone kanie. Z żalem musiałem zostawić te smakołyki, mając przed sobą kilka godzin drogi.



Podejście ku przełęczy biegnie stromym, zarośniętym żlebem; chyba tylko raz szedłem tamtędy, później już wiedziałem, że sto metrów dalej zaczyna się jasny i wygodny dukt, a przy nim tryska ze skalnej ściany woda z pobliskiego źródła. Ilekroć jestem tam, napełniam złożone dłonie wodą i piję. Tak pita woda, prawdziwie źródlana woda, smakuje inaczej od wody pitej z plastikowej butelki.

Idąc lasem w poprzek Chrośnickich Kop, spotkałem Jesień. Nie pokazała mi się tak, jak to zrobiła kilka lat temu w podleszczyńskim lesie, ale przecież znam ją i potrafię rozpoznać. Powiew wiatru był delikatny, w dole właściwie niezauważalny, a powietrze nagle zawirowało tysiącami lecących liści. Rozejrzałem się: wszędzie widziałem ich niezdecydowane, drżące, kołyszące się opadanie; wiele z nich osiadało na gałęziach lub na jeszcze wiszących liściach, ale zaraz z cichym szelestem zsuwały się i opadały niżej, a było ich tyle, że, zdawałoby się, zasypią ziemię. Zewsząd, z każdej strony, dobiegały mnie ciche, ale wyraźne, wielobrzmiące odgłosy opadania, ocierania o siebie i furkotania w powietrzu.

Ilekroć widziałem takie zbiorowe opadanie liści w spokojnym powietrzu, zawsze okazywało się później, że była tam pani Jesień – sprawczyni tego widowiska – dlatego jestem pewny jej obecności także tam, w lesie pod przełęczą, mimo iż tym razem nie widziałem jej.

Dalej była dróżka biegnąca przy strumieniu i jej odgałęzienie wiodące na Lastka. Stałem chwilę na rozdrożu i patrzyłem w stronę góry, z którą wiąże mnie tak wiele miłych chwil, ale byłem u szczytu pętli mojej trasy, samochód stał wiele kilometrów stąd, musiałem iść dalej; na Lastek wrócę już niebawem.

We wsi spotkałem fotografa, o którym już wspominałem; ucięliśmy sobie miłą pogawędkę, i uścisnąwszy dłonie ruszyliśmy swoimi drogami; może spotkamy się jeszcze na szlaku?

Zboczyłem z trasy żeby zajrzeć na dno doliny u stóp Wywołańca, bo po prostu ładne to miejsce, obszedłem dookoła górki w pobliżu Rząśnickiej Przełęczy, a na zboczu Babińca wspomniałem dziką gruszę siedzącą na miedzy gdzieś tutaj. Rozejrzawszy się zobaczyłem ją. Rok temu, w taki sam słoneczny dzień października, obwiesiła się gronami apetycznie wyglądających żółtych owoców, ale teraz najwyraźniej odpoczywała po tamtym wysiłku. Szedłem którędy chciałem, zostawiwszy szlaki i drogi, szedłem rozglądając się, jako że widoki są tam rozległe. Wszystkie większe góry znałem i rozpoznawałem, jednak czasami podejmowałem dyskusję z sobą samym na temat drobiazgu kaczawskiego. Przekonywałem, argumentowałem, albo popadałem w wątpliwości; gdy żaden z nas nie uzyskiwał przewagi, odwoływaliśmy się do mapy, a ta brała stronę jednego lub drugiego, albo obu pokazywała figę.

Szwendałem się. Parę razy siadałem na miedzy żeby wypić herbatę i pogapić się przed siebie, zatrzymałem się przy znajomych lipach wielopiennych, ale koniec drogi zbliżał się nieuchronnie. Minęła jedenasta godzina wędrówki, gdy groty kijów zastukały na wleńskim trotuarze.















36 komentarzy:

  1. No i się zaczęło! Pooooszły konie po betonie!
    Krzysztof, Twój temat, to jak gwizdek sędziego na rozpoczęcie meczu.

    Nie pytałeś przypadkiem, na jakiej stronie ten fotograf umieszcza swoje zdjęcia?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Janku, dziękuję.
      Oto adres strony mojego rozmówcy:
      http://fotopolska.eu/3027,user.html?galeria_zdjec
      Adres mam od roku, ponieważ okazało się, że fotograf pisał tutaj rok temu, wtedy podał mi adres.

      Usuń
  2. A więc ruszyłeś. Wezwała Cię droga... Miałeś szczęście, że wyjrzało słońce i jesień ukazała Ci się w całej krasie. Nieczęsty to widok tego roku (przynajmniej na Wybrzeżu, gdzie po pogodnym wrześniu nadszedł mokry i niezwykle szary październik). Gdy napisałeś, że w Kaczawy przyjadą ludzie, poczułam ten sam bunt, co Ty.Niech oni sobie zostaną w zatłoczonym Karpaczu! Przecież musi zostać coś dla szkodników i miłośników ciszy. Teraz jestem na Śląsku u bliskich, ale w drodze powrotnej mamy na chwilę zajechać w Izery. Może i mnie się poszczęści i pod Blizborem spotkam panią Jesień? Taką jak u Puszkina?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ech... pisanie na klawiaturze dotykowej... dopiero teraz widzę "szkodników" zamiast "samotników". 😅

      Usuń
    2. I tak o swoim istnieniu daje znać chochlik drukarski.
      Kiedyś w lokalna gazeta na swoich łamach zamieściła relację z odsłonięcia pamiątkowej tablicy. Zdanie miało brzmieć:

      Mieszkańcy miasteczka zebrali się na rynku.

      Chochlik drukarski w słowie ...zebrali... "b" zamienił na "s" i wyszło:

      Mieszkańcy miasteczka ze.rali się na rynku.

      Chi, chi, chi, ha, ha, ha...

      Usuń
    3. Tak, Anno, ruszyłem.
      Wrażenie zrobiło na mnie spotkanie z końmi: odgłosy ich biegu, ciekawość tych mądrych zwierząt, a pisałem o nich także w związku z tymi przyszłymi tłumami na kaczawskich szlakach – że wtedy takie spotkanie nie odbyłoby się, albo wyglądało zupełnie inaczej. Myślę, że nic nam nie grozi, Anno. Twoje izerskie pogórze i moje kaczawskie górki są bezpieczne. Karpacz i okolice wypełniają turyści okazjonalni. Tok ich rozumowania wydaje mi się być taki:
      Jest ładna pogoda, teraz modne są góry, to może pojedziemy? A gdzie? Zajrzyjmy do googli.
      Zaglądają, a tam widzą strony najbardziej popularne – wśród nich nie ma Gierczyna i Chrośnicy. Tacy turyści nie odważą się jechać w nieznane miejsce, o których google mówią na dziesiątej stronie. Wybiorą miejsce, które wybiera dużo ludzi, także to, którym mogą się pochwalić.
      Czasami wspominam wielki hotel zrobiony z pałacu w pobliżu Domku pod Orzechem. Czy jest już czynny? Ilu mają gości? Odnoszę wrażenie, iż jakaś ich część nie będzie zainteresowana górami, że tylko przyjadą i wyjadą, więc bądź pewna spokoju.
      Życzę spotkania z kolorową Jesienią, Anno.

      Usuń
    4. Nie lubię tabletu, ale doceniam jego użyteczność.Właśnie zjadł mi komentarz.
      Zatem od początku. Wczoraj rano rozmawialiśmy o miejscach popularnych w górach. O Zakopanem, Karpaczu i Wiśle. W efekcie na wycieczkę wybraliśmy się do Czech. Było zupełnie pusto. W Leśnym Kurorcie, bo o niego pytasz, raczej pustawo. Jakieś konferencje, spotkania klasowe i wesela. Na weekend z 11listopada planowane jest spotkanie autorskie z mało znaną pisarką. Będzie chyba "niszowo" o czym zamierzam się przekonać.A Jesień spotkałam na Javorovym Wrchu.

      Usuń
    5. Ja też nie lubię tabletu – z powodu braku klawiatury.
      Pustawo i ładnie w Czechach? Bardzo dobrze! Przy okazji pochwalę brak granic, swobodę podróżowania i wędrowania. Mimo upływu sporego już czasu, nie przywykłem jeszcze do obecnego stanu braku granic.
      Czy Jesień i na was sypała tumanami kolorowych liści?
      A stracenie napisanego tekstu bywa irytujące…

      Usuń
    6. Oj ładnie! Liście kolorowe i widoki po kraj świata! Brak granic w górach jest cudowny. Idziesz i się nie martwisz słupkami granicznym. Jedyna granica jest w nas, w naszej głowie.

      Usuń
  3. No nie wiem, naprawdę nie wiem, które zdjęcie ukraść Ci, Krzysztofie (choć pozwoliłeś mi zabierać, więc to nie kradzież) i wrzucić na pulpit mojego komputera. Czy to z ramką złotych liści? Czy raczej z czerwoną kulką dzikiej róży? A może płowe trawki? Dlaczego zamieściłeś tu tak dużo zdjęć, czyniąc wybór jednego niemożliwym?

    Latorosłka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Latorosłko i przepraszam. Chcąc się poprawić, w następnym tekście zamieszczę jedno zdjęcie. :-)
      Twoje dylematy przypomniały mi moje własne przeżyte w sklepie z wyrobami garmażeryjnymi. Mieli tak wielki wybór mięs wszelakich i sosów, naleśników i pierogów najróżniejszych, galaret i jeszcze czegoś, że chodziłem wzdłuż lad nie mogąc się zdecydować.

      Usuń
    2. Pewnie byleś wtedy głodny, w tym sklepie. To jest straszna rzecz, iść do sklepu z żołądkiem krzyczącym o strawę. Wtedy chciałoby się wszystkiego, i mięsa i śledzika i ogórka i błyszczącą paprykę i czekoladę i pastę z łososia i kabanosa i suszoną żurawinę i wszystko to popić jogurtem! Piwem! Gorzałką! A na deser ciasteczko. Albo dwa. Z kremem. Bitą śmietaną. I lody, tak, tak.
      :)

      Latosłka

      Usuń
    3. Wiesz Latosławko, medal ma dwie strony. My specjalnie chodzimy głodne do sklepu, bo inaczej w następnym tygodniu w lodówce mamy tylko... światło.

      Usuń
    4. Ee, gorzałka jako zapitka nie jest dobra, chyba że ma się bezalkoholową, ale piwo owszem, dwa razy owszem.
      Tak się składa, że zakupy (a robię je w sobotę, raz na tydzień) robię przed obiadem, na głodno. Nie raz już zauważyłem, że prawdą jest spostrzeżenie o kupowaniu wtedy więcej, niż przy zakupach z pełnym brzuchem. No i później człowiek musi się mordować walcząc z własnym łakomstwem i tymi paskudnymi kaloriami. Przy okazji pochwalę się (bo nikt mnie nie chwali): po kilku miesiącach zwlekania, w końcu wymieniłem bateryjkę w wadze; wchodziłem na nią z niepewnością, ale okazało się, że nadal pokazuje tyle, co wcześniej. Więc na deser zostanie kostka czekolady lub ciasteczko. Bez bitej śmietany, mimo iż taka dobra.
      Myślę, że masz tak samo, Latorosłko, więc rozumiesz moje stany związane z zakupami i jedzeniem.

      Usuń
    5. Czy ktoś kiedyś widział kalorię? Chyba nie, więc być może one wcale nie istnieją...
      Ja w sklepach miewam zupełnie inne stany. Mogę na zakupy iść zaraz po obiedzie a i tak zaraz jestem głodna. Ja tego mechanizmu w ogóle nie rozumiem!
      A Ania, jeżeli robi zakupy raz na dwa tygodnie, jest wielką szczęściarą. Może to dlatego, że ma dzieci-córki? Ja mam dzieci-synów, więc muszę robić raz na tydzień. To nieprawdopodobne, ile tacy synkowie potrafią zjeść... :)

      Latorosłka

      Usuń
    6. Mechanizm działa napędzany czymś, co nazwałbym głodem wzrokowym. Widzę ładnie wyglądające jedzonko – i zaraz czuję chęć. A kalorie są! Po stokroć są, paskudne i podstępne – dlatego niewidoczne.
      Gdy obaj synowie mieszkali z nami w domu, żona mówiła o wymiataniu lodówki – widać taka uroda synków:)

      Usuń
    7. Latosławko, gdy przyjeżdża dziecko-syn, to jedziemy na zakupy wspólnie, coby mi dziecko z głodu nie zeszło ;)

      Usuń
    8. Jedno z moich dzieci-synów ma irytujący zwyczaj zaglądania do lodówki (pełnej!) i mówienia z westchnieniem: znowu nie ma nic do jedzenia...
      Nie wiem, czego on tam oczekuje, naprawdę.
      Aniu, czyżby dwoje dzieci-córki i jedno dziecko-syn? :)
      Nie spodziewałabym się tego, patrząc na Twoje zdjęcie.

      Latorosłka

      Usuń
    9. Bo też i trudno o takie spodziewanie, także gdy widzi się Annę bezpośrednio.
      Latorosłko, ten irytujący zwyczaj syna jest po prostu męskim odpowiednikiem kobiecego „nie mam w co się ubrać” przed szafą wypchaną ubraniami :-) Na pytanie, który z nich jest bardziej irytujący, odpowiedzieć się nie da, ponieważ odpowiedź zależna jest od płci odpowiadającego.
      Wiesz, dopiero wczoraj przyszło mi do głowy pytanie o etymologię Twojego imienia, czy też raczej dlaczego Gołubiew nadał takie imię siostrze Gniewka. Nie znalazłem takiego imienia w internecie, a podobne podsunęły mi podpowiedź: to od latorośli, a stare to słowo w naszym języku. Byłaby więc Latorosłka nową, młodą latoroślą rodu, lub małym dzieckiem, dziewczynką – wtedy imię nadane byłoby bardzo wcześnie. Czy tak, Latorosłko?

      Usuń
    10. Istotnie, imię może kojarzyć się z latoroślą, czyli dzieckiem, kolejnym pokoleniem. Tylko, że Latorosłka zmieniła się w Adelajdę i już od niej nic nie "odrosło"...

      Wiem, wiem. Mężczyźni nie mają co włożyć do żołądka a kobiety na grzbiet. Tak to już jest :)

      Latorosłka

      PS. Bardzo mi zawsze serce krwawi nad Latorosłką. Miała tyle do dania a nie było komu dawać.

      Usuń
    11. Myślę, że jej mąż w dniu swojej śmierci przeszedł przemianę, po której, gdyby dany był mu czas, mógł być innym człowiekiem i mężem Adelajdy. Nie było komu dawać… Ty wiesz, że z chłopami tak jest nierzadko, ale wspomnę tutaj… jak mu było? Kłąb bodajże. Czyż nie kochał jej? Tyle lat starał się o nią…

      Usuń
    12. Mówiąc, że nie było komu dawać miałam na myśli Zefrida. Nie myślę, że mógłby kiedykolwiek być innym człowiekiem, pewnie po chwilowym oszołomieniu dalej mataczyłby, kombinował i zdradzał. Nie potrafię zrozumieć decyzji Latorosłki o wspólnym z nim życiu, choć pojmuję, że pociągało ją Nowe.
      A Kłąb? Przyszedł w końcu, ale o całe życie za późno... Więc nie miała komu dawać, biedulka.

      Latorosłka

      Usuń
  4. A ja bardzo się cieszę, że zamieszczasz dużo zdjęć. Nie mam siły na czytanie wszystkiego, bardziej jestem wzrokowcem. Pięknymi szlakami przechadzasz się, Krzysztofie :-)
    Myślę, że Twój kompakt spisuje się świetnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli Twoje słowa o stanie aparatu są formą pochwały zdjęć, to wiedz, że cieszę się bardzo, ponieważ pochwały udziela osoba wiedząca i potrafiąca więcej ode mnie. Dziękuję, Aniko.
      U mnie jest inaczej: ceniąc zdjęcia jako środek przekazu silnie przemawiający do wyobraźni, bardziej cenię jednak teksty, na ich urodę jestem wrażliwszy.
      Gdybyś kiedyś chciała pójść w Góry Kaczawskie, napisz, określ ilość czasu i oczekiwania, a opiszę odpowiednie dla Ciebie trasy, Aniko.

      Usuń
    2. W moim odczuciu, słowa w pełni nie oddadzą urody miejsc, ale dzięki Twoim zdjęciom mam możliwość "prześledzić" trasę, zobaczyć gdzie byłeś, co przykuło Twoją uwagę (trochę szkoda, że zdjęcia nie są krótko skomentowane).
      Ja nie wybiorę się na taką wędrówkę, bo nawet gdybym bardzo chciała, pewnie skończyłoby się na jakiejś łące czy polanie - na fotografowaniu kwiatków i motylków :-)

      Usuń
    3. Słowa mogą oddać urodę miejsc, mogą, chociaż nie jest to łatwe, ponieważ – odpowiednio dobrane – muszą wejść w komitywę z czarodziejską wróżką – z wyobraźnią :-)
      O dodatkowych komentarzach zdjęć pomyślę. Staram się tak je wklejać w tekst, aby ten był komentarzem – jak na przykład dwa zdjęcia grzybów i tekst powyżej.
      Hmm, faktycznie, mogłabyś utknąć na pierwszej łące, ale mogłoby też tak być, jak bywa ze mną. Znajdę wyjątkowo ładne miejsce, posiedzę chwilę albo dwie, popatrzę, i idę licząc na znalezienie dalej miejsca równie ładnego, albo i ładniejszego. Goni mnie ciekawość albo zachłanność – te cechy mogłyby namawiać i Ciebie na podjęcie wędrówki.
      Aniko, tutaj są takie motyle i takie kwiatuszki, ale na tamtej łące, widzisz ją?, tamta wysoka, na zboczu następnej góry, tam na pewno są motyle i kwiaty, jakich tutaj nie ma. Idź, przekonasz się! :-)

      Usuń
  5. W górach widoków jest wiele i są one różnorodne, dlatego z takich wędrówek niemożliwe będzie umieszczenie w opisie tylko jednego zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń
  6. Hm! zaczęłam poznawać Dolny Śląsk właśnie od Szklarskiej, Karpacza, bo to i Śnieżka, i Szrenica, i szlaki oblegane mocno, ale trzeba być ten pierwszy raz i zobaczyć, potem spokojne Izery; ale dzięki właśnie takim wpisom mam ochotę teraz na coś innego, mniej znanego, a więc przed nami Kaczawskie, Rudawy i może jeszcze co innego wyczytam:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mario, ja też zaczynałem od miejsc i szlaków najbardziej popularnych, chyba tak ma być. Gdybyś wybierała się w Kaczawskie, napisz, a stosownie do Twojego czasu i oczekiwań zaproponuję trasy. Powiem Ci, że ostatnio pojawia się we mnie myśl – nie bez związku z Twoim blogiem – o poznaniu Pogórza Przemyskiego i Roztocza. Gdy na stałe wrócę w swoje rodzinne strony, pora przyjdzie na wyjazdy tam właśnie.
      Mario, jestem w domu, dzisiaj rano piekłem ciasto według Twojego przepisu. Najwięcej miałem kłopotów z określeniem czasu pieczenia. Pomogła mi córka dając zaostrzony patyczek, dziurawiłem nim ciasto i sprawdzałem, czy nie jest mokry. Nie był mokry po dwóch kwadransach – blacha była duża, ciasto niezbyt grube. Wyszło dobre, pulchne, upieczone akurat. Żona stwierdziła, że jak na debiutanta, sprawdziłem się :)

      Usuń
    2. Cieszę się, że chociaż troszkę przyczyniam się do tego, że i inni chcą poznawać te krainy, które są dla mnie tak lube:-) czy dobrze pamiętam? jesteś związany z Lublinem czy też pobliską okolicą? ciasto z dżemem Krzysztof upiekł dla rodziny ... a ja cieszę się, że mogłam choć odrobinę przyczynić się do Twego sukcesu kulinarnego; tak, blacha nie za duża musi być, albo można zwiększyć proporcje, a próba z patyczkiem najlepsza.

      Usuń
    3. Dziękuję, Mario. Po tak wielu latach włóczenia się po Polsce właściwie nie wiem, które strony są moje. Gdy jadąc do domu przekraczam Wisłę, mam wrażenie powrotu do domu, ale z drugiej strony, gdy pomyślę o zmianie pracy, o powrocie na Lubelszczyznę, słyszę w sobie bezradne i smutne pytanie: a co z Sudetami?..

      Usuń
  7. Zauważyliście? Po kapeluszu muchomorka wędruje jakiś turysta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm, to ja? Całkiem możliwe, chociaż starałem się tak ustawić, żeby słońcu nie zasłaniać grzyba, skoro taki ładny :)

      Usuń
    2. Hmm, może to cień jakiejś Twojej części ciała. Ale obok cienia znajdują się dwa uskrzydlone robaczki. Przyznam, przedtem zauważyłem tylko jednego.

      Usuń
    3. Dwa robaczki? Nie widzę. Jeden siedzi sobie w cieniu, faktycznie ma skrzydła ten latający robaczek, a drugi? Białe kropki na kapeluszu wyglądają jak wyciśnięte kupki bitej śmietany. Szkoda, że te grzyby nie są jadalne.
      Zaraz! Janku, sięgnąłem po oryginał, powiększyłem go znacznie – i faktycznie, jest: niżej, częściowo przykryty patykiem czy źdźbłem trawy. Jak Ty go wypatrzyłeś?…

      Usuń
    4. To wprawa nabyta w polowaniach na motyle. Większość stworzonek posiadające skrzydełka zauważam kątem oka.

      Usuń