Strony

czwartek, 22 marca 2018

Pożegnanie szlaku

180318

Góry Kaczawskie: z pobliża Przełęczy Radomierskiej włóczenie się po zboczach Dudziarza i Straconki, później Różanka w Górach Ołowianych, Gaik i powrót pod przełęcz.




Miałem na sobie komin i czapkę, trzy pary skarpet i dwie rękawic, dwa swetry i dwie bluzy polarowe oraz wiatrówkę, czyli mój zimowy zestaw podwójny, jak nazywam ten stos ubrań. O siódmej było 11 stopni mrozu, silny wiatr, ale i słońce. Pełnia zimy na trzy dni przed wiosną.

Planowaliśmy pojechać w Chełmy, by idąc lasami odszukać dwie góry. Zgodnie z wybraną trasą skręciłem w Jaworze w boczną drogę, ale po paruset metrach, widząc ubity, błyszczący śnieg na jezdni, zawróciłem; pod żadną górkę nie podjechałbym, mimo zimowych opon. Janek zaproponował Dudziarza, a ja przytaknąłem. Mało być tam raz, mało i pięć, co potwierdziły dzisiejsze odkrycia nowych i ciągle świeża uroda znanych miejsc .

Samochód omalże zakopałem w głębokim śniegu na poboczu trójki i ruszyliśmy na wschód – prosto pod wiatr. Idąc pierwszy, po stu metrach doszedłem do zamarzniętego i zasypanego strumienia. Śnieg był sypki, więc jeszcze dawało się stawiać kroki, ale dwa grzyby w barszczu to już za wiele: znosiłem pieczenie twarzy smaganej wiatrem, ale poddałem się, gdy śnieg sięgnął mi siedzenia.

Poszliśmy na zachód, wiatrowi pokazując plecy i nie tylko. Śnieg sięgał kostek, ale wiele razy brodziłem w nim po kolana, a raz czy dwa nawet po… kieszenie. Przez pierwsze godziny dłonie miałem boleśnie zmarznięte, ale dla równowagi odczuwałem luksus ciepła w stopy; po raz kolejny przydały się nieco za duże kastingery – pierwsze moje prawdziwe czerwone sznurówki, na dokładkę kupione za bezcen. Buty, z którymi brałem rozwód i do których wracałem udoskonalając je parokrotnie, by w końcu pogodzić się z nimi na dobre, a nawet je polubić.



Nie tyle szliśmy gdzieś, co szwendaliśmy się pod dolinkach, zboczach i bocznych wzgórzach dwóch gór – Dudziarza i Straconki. Dla spokojnego wypicia herbaty schowaliśmy się w naszym miejscu, pod gęstymi świerkami, a później, rozgrzani nieco, mroziliśmy dłonie robiąc zdjęcia. Gapiliśmy się i gadali, wchodziliśmy na ślepe polanki otoczone zwartym lasem róż i głogów, zawracaliśmy i widząc pod śniegiem ślady dróżki podążającej gdzieś, towarzyszyliśmy jej kawałeczek – póki nie schowała się w lesie, lub póki inna wydała się ładniejsza. Podziwialiśmy drzewa, zwłaszcza liczne tam okazałe czereśnie i patrzyliśmy w dal, na południe, na majestatycznie obracające się Sokoliki, na Różankę piękną nie tylko nazwą, i na chwilami ukazująca się nam (oczywiście, że nam) królową Śnieżkę. Przyglądaliśmy się naszym śladom na śniegu, szyszce zostawionej przez dzięcioła w swojej kuźni, i drzewkom wyrastającym pod osłoną gęstych krzewów różanych. Znaleźliśmy doskonałe miejsce na postawienie domu, właściwie domów, ponieważ i mój towarzysz zdecydował się tam zamieszkać. Piękny jest stamtąd widok na pobliskie zbocza, te różano-głogowe, najurodziwsze, i na daleki południowy horyzont. Już ustaliliśmy bieg drogi dojazdowej, już znaleźliśmy w pobliżu strumyczek – źródło wody, gdy uświadomiliśmy sobie… brak pieniędzy, za co całą odpowiedzialność ponoszą Fenicjanie, skoro za mało ich wymyślili.







Po drugiej stronie doliny przeciętej ruchliwą szosą jeleniogórską wznosi się wydłużony masyw Gór Ołowianych. Ich lasy ukrywają dzikie jary, wiele skał z których część ma swoje nazwy, oraz oficjalne źródło Kaczawy, głównej rzeki Gór Kaczawskich. Oficjalne, ponieważ kilka lat temu stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że po przebudowie drogi woda źródła zasila teraz inny strumień, a Kaczawa zaczyna się opodal, w przydrożnym rowie, a nie na górskim stoku, jak przystało tej rzece. Na skraju Gór wznosi się Różanka, zalesiona tylko częściowo. Łąka sięgająca siodła przełączki wystrojona jest pojedynczymi drzewami widocznymi z daleka i drogą niknącą na tle nieba, a ta przyciąga mój wzrok ilekroć jestem w pobliżu. Chcąc przechytrzyć czyhający na nasze uszy wiatr umyśliłem sobie pójść lasami Różanki na wschód, a wracać drugą stroną doliny, idąc szczytami czterech odkrytych wzgórz, wiatr mając z tyłu.

Widokowe zbocze Różanki chyba już na zawsze kojarzyć mi się będzie z pierwszym wejściem, gdy idąc pod górę późnym popołudniem pogodnego dnia zimy widziałem piękną grę kolorów. Otóż śniegi na zacienionej połowie zbocza miały niebieski odcień, a w nasłonecznionej części jaśniały delikatną, czystą żółcią. Czasami udaje się zobaczyć jeden czy drugi odcień, delikatnie zaznaczony ale przecież wyraźny i jakże ładny, ale dwa obok siebie widziałem tylko tam.

Ze szczytu wypiętrzenia i z siodła przełączki widok jest na północ i na południe, na Dudziarza i na Rudawy, zza których wychylają się Karkonosze.

Droga, która widziana od podnóża znika na tle nieba, odnaleziona wyżej trawersuje południowe zbocze Różanki; idąc nią, cały czas ma się piękny i rozległy widok. Rośnie przy niej świerk warty naszej chwili dla przyjrzenia się jego oryginalnej budowie – idealne miejsce na herbatę i posiłek. 





Drzewo to wykształciło wyjątkowo grube i nietypowo ukształtowane konary dla podtrzymania daleko sięgających gałęzi, a wszystkie ma skierowane na południe, ku słońcu i otwartej przestrzeni.

Nie chcąc tracić wysokości, zdecydowałem przejść nieznaną mi drogą biegnącą w pobliżu szczytu góry. Nie byłaby ani trudna, ani uciążliwa, gdyby nie… wiatr. Nie dzisiejszy, a wcześniejszy, i co dziwne – zachodni. Najwyraźniej Zefir niekoniecznie musi być miłym powiewem, jak sądzili Grecy. Po kilku minutach drogi zobaczyliśmy skutki jego działania: rozległy wiatrołom z drzewami położonymi na wschód. Leżały tam dziesiątki świerków wyrwanych z korzeniami lub złamanych jak zapałki. Urwane korzenie bezradnie wiszące w powietrzu, pnie zwalone jedne na drugich, sięgające piersi zapory z bezładnej plątaniny gałęzi, drzazgi odpadłe od rozerwanych pni, do pionu postawione placki ziemi nadzianej kamieniami między korzeniami karpy. Na leżących drzewach śnieg, pod nogami plączące się druty z przygniecionego ogrodzenia szkółki, a opodal mocno pochylony, wysoki, chwiejący się świerk. Wytrzymał nawałnicę chyba tylko po to, by dać się pokonać zefirkowi.

Przejście było męczące, ale zadowolony jestem w wybrania tamtej drogi, ponieważ widziałem prawdziwy wiatrołom i mogłem wyobrazić sobie wygląd autentycznie pierwotnej puszczy.




Pod szczytem Różanki Niemcy zbudowali na początku XX wieku duże schronisko; wieść niesie, że pijani żołnierze rosyjscy podpalili budynek.

Pusto tam. Szlak jest wyznaczony, ale prędzej sarnę się na nim zobaczy niż człowieka, a sto lat temu było to popularne miejsce.

Zeszliśmy do szosy i poszliśmy na wzgórza po drugiej stronie. Na mapie zaznaczone są dwa, w rzeczywistości wznosi się ich cztery, a wszystkie odsłonięte, z dalekimi, panoramicznymi widokami. Stojąc na pierwszym z nich i patrząc na mnogie szczyty kaczawskie, zobaczyłem w głębi, między zboczami bliższych gór, małą górkę i z satysfakcją rozpoznałem w niej Wielisławkę. Dla pewności sprawdziłem na mapie: to była ta góra, a widziałem ją z odległości piętnastu kilometrów. Widoczna jest na środku zdjęcia.



Niżej na zboczu rośnie kępa wierzb iw. Te drzewa rosną i szykują się do kwitnienia, ale jednocześnie łamią się, padają i już leżąc wypuszczają pędy póki odrobina życia w nich, póki nie zamienią się w próchno, którym żywić się będzie kolejne pokolenie drzew. Patrząc na te niesamowite splątanie życia i śmierci, na ów przemożny pęd do życia i jednoczesne na jego niedbałość, Janek powiedział: „armagedon”. 

 

Wracaliśmy. Czując w stopach kilometry zaśnieżonymi bezdrożami nigdzie już nie zbaczaliśmy, kierując się wprost ku samochodowi. Było kwadrans po siedemnastej, gdy usiadłem w fotelu.

Planowaliśmy zobaczyć śnieżyce pod Komarnem, ale droga jest tam stroma, tej zimy już raz cofałem na niej nie mogąc jechać pod górę; planowaliśmy zobaczyć widoczny dwa tygodnie wcześniej wawrzynek, ale policzyliśmy, że na miejsce dotarlibyśmy o zmierzchu. Musieliśmy zrezygnować z tych odwiedzin.

To był ostatni mój wyjazd w góry. Za tydzień zaczną się dla mnie wyjazdy ciężarówką, a mój samochód zaśnie na długo. Mnie nie sen czeka, a zwariowana praca okraszona tęsknotą za spokojem i za wędrówkami. Będę czekać na dzień wczesnej jesieni, w którym obudzę vectrę żeby razem zacząć nowy sezon wyjazdów w góry.

Ta niedziela była sto dwudziestym dniem w moich górach. Rok temu wydawało mi się, że rzadziej będę jeździć w Góry Kaczawskie, ale teraz wiem, że nic się nie zmieni. Mojej miłości zostanę wierny.









15 komentarzy:

  1. Któryś rok już z kolei czytam o Twoim pożegnalnym wędrowaniu przed długim sezonem w pracy, i czuję żal, że nie zobaczysz tych wawrzynków, śnieżyc, a będziesz obserwować na placu lunaparku pierwsze malutkie, kwitnące na biało roślinki ... wiesz, że zapomniałam, jak się nazywają:-)
    Na koniec zima doświadczyła Was z Jankiem i mrozem, i śniegiem, i syberyjskim wiatrem, ale wyobrażam sobie Wasze zadowolenie po takim dniu; wiatrołomy okropne, las leży pokotem, siła wiatru to jednak żywioł nie do ujarzmienia; bardzo ładne miejsce obstalowaliście sobie na dom, wśród brzóz, o ile dobrze kojarzę zdjęcia ... a nie wiadomo, może jakaś wygrana się trafi, albo niespodziewany spadek:-) choć wiem, że człowiek liczy tylko na własne ręce; powodzenia, Krzysztofie, pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na jednym ze zdjęć jest szyszka w rozwidleniu gałęzi, najwyraźniej kuźnia dzięcioła; dwa zdjęcia niżej widać trzy brzozy na zboczu, zdjęcie ma numer 5, a robione było w „naszego” miejsca, wybranego pod dom. Tamte maleńkie kwiaty wiosenne to… wiosnówka. Mario, też nie pamiętałem nazwy, skleroza. Niejasno przypominałem sobie, że nazwa podobna jest do wiosny, ale dopiero odszukanie właściwego miejsca w oryginalnych tekstach pozwoliło mi na nowo poznać nazwę. Może teraz już nie zapomnę?
      Właśnie, rok za rokiem mija, i takich końców sezonu górskiego i początków karuzelowego niewiele już przede mną. Za 28 miesięcy przechodzę na emeryturę, więc jeszcze tylko dwa razy zacznę i skończę sezon zimowych włóczęg. Raczej nie przewiduję przedłużania pracy, ponieważ nie w niej upatruję spełnienia ani celu, a jedynie środek. Nie wiem jak będzie, ale chciałbym, nim wrócę na Lubelszczyznę, pojechać w Sudety na wielodniową letnią włóczęgę, w końcu zobaczyć moje góry w lecie. Letnimi jeszcze ich nie widziałem.
      Nasz dzień uznaję za bardzo udany. Owszem, było zimno, ale były też widoki i słońce. Była wędrówka.
      Mario, dziękuję Ci bardzo za obecność i za pozdrowienia.

      Usuń
  2. Zima dałanam w weekend popalić,drogi zasypała (dzieci utknęły w zaspie 6 km od domu, ale udało im się okrężną drogą w końcu dojechać) Kolejny raz łapię się na porównywaniu Twoich pejzaży z moimi.Ta sama biel i rudziejąca szarość. Podobne ułożenie miedz i zagajników.Piękne te nasze góry!Fajnie, że w tej pożegnalnej wędrówce Janek znów Ci towarzyszył.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mówią, że pani Zima jest złośliwa i dlatego odchodząc, jeszcze pokazuje co potrafi, ale to nieprawda. Te jej mrozy i zawieruchy to po prostu oznaki jej żalu do ludzi. Wszak odchodzi, a nikt nie wzdycha za nią, nikt nie chce, żeby została. :-)
      Aniu, nigdy nie żałowałem żadnego wyjazdu w góry, także na Izerskie Pogórze, ale… Jest ale. Otóż patrząc na Twoje górki, podobające się i faktycznie podobne do kaczawskich, troszkę przeszkadza mi świadomość patrzenia na nie swoje góry. Podobnie miałem w UK: tak, tutaj jest ładnie, ale to nie moje, nie polskie. Irracjonalne? Owszem, ale tak właśnie odczuwam. Myślę, że zbytnio przywiązałem się do Kaczaw. Jesienią chciałbym poznać okolice Gniazda. Jest tam gołoborze, są skały, jest wąwóz, jakiś komin wulkaniczny – może być ciekawie. No i blisko moich gór. Może zaanektuję tę górę przyłączając ją do Gór Kaczawskich?...

      Usuń
  3. Zapewne uda się wrócić w góry i pagórki. Jak wiadomo każda pora roku jest piękna w tych stronach. Mam nadzieję, że jeszcze trafisz na śnieżyce i wawrzynek. Czego Ci serdecznie życzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Aleksandro.
      Nie udało się ponownie zobaczyć wawrzynka, ani pojechać do Komarna i odszukać śnieżyce wiosenne, trudno. Od pewnego czasu w takich sytuacjach znajduję coś więcej niż pociechę. Myślę wtedy, że w tej sytuacji zdarzenie nadal jest przede mną. Ta myśl budzi radość oczekiwania.

      Usuń
  4. To już? Smutno. Tak jakby skończyły się studenckie wakacje i trzeba było wrócić do szkoły. Nie, to złe porównanie, do szkoły wracałam - może nie z radością - lecz zaciekawieniem, czego będziemy się uczyć i stęskniona życia klasowego. W domu przeglądałam, zakupione książki i ćwiczenia, a w sklepie papierniczym hamletyzowałam - ten zeszyt, czy lepiej tamten. Trudno było się zdecydować. Kupowałam ołówki, temperówkę i pachnące gumki oraz jeden długopis. Z piór rezygnowałam, ponieważ - te moje - zawsze plamily kartki, ubrania i dłonie. W wyobraźni zawsze pisałam piórem, w rzeczywistości - tylko przez trzy lata podstawówki i wtedy szłam przez życie „uwalana” granatowym atramentem. Teraz z zazdrością przyglądam się koledze z pracy, ktory robi notatki Watermanem i marzę. Jednego razu poprosiłam go o możliwość wypróbowania (pióro należy do rzeczy bardzo osobistych). Delikatnie prowadziłam je po papierze, miękko sie przesuwało, łatwo, nie haczyło. Jednak bałabym się pisać piórem.
    Strasznie zimno było w Górach Kaczawskich tego dnia. Tyle śniegu nie widziałam od lat. Do siedzenia, do kolan. Góry. Pamiętam, taki śnieg z poczatków narciarstwa, kiedy lądowałam w lesie, z braku umiejętności.
    Nie miałeś rękawiczek - było aż tak zimno. Kiedy wieje wiatr temperatura odczuwalna jest sporo niższa. U nas ostatnio też zimno i wieje, bez rękawiczek po przejściu zaledwie stu metrów od samochodu do budynku dłonie kostnieją i szczypią.
    Buty piękne i wiem, co znaczą czerwone sznurówki - warto regularnie czytać Twój blog :). Buty są twarde jak martensy i trzeba je wychodzić. Twoje są i już same niosą. Szwendanie jest moją ulubioną, niestety miejską zabawą, ponieważ w lesie, w górach nie ośmieliłabym się. Ty je znasz i wspaniale pętać się po nich. Ostatnio sto razy sprawdzałam pięciokilometrową trasę dojazdu (samochodem, oczywiście), trochę zakręconą bo dużo ulic jednokierunkowych, do nieznanego mi miejsca w moim mieście. Orientację, wyczucie mam średnie, po prawdzie mizerne.
    Znowu tyle cudnych nazw i niektóre już znam, oj czuję, że do kolejnego Twojego sezonu powinnam nadrobić zaległości i przeczytać wszystkie wpisy. To takie przyjemne, kiedy czytam o Dudziarzu w nowej odsłonie, z innego widoku. Hm, mieć dom i patrzeć na te cudowności, być tak blisko. Nie dziwię się kierunkowi, w ktorym podążyły Wasze myśli i rozmowa, a szczegół z poszukiwaniem strumienia rozczulił - mieliście rację domy trzeba porządnie zaplanować, a bardzo ważnym elementem jest woda, więc strumień konieczny. Ci Fenicjanie, wydawałoby się że taki postępowy i mądry naród, a w przypadku pieniędzy zdecydowanie pokpili sprawę. Czyżby zabrakło im wyobraźni?
    Jaki ten dzięcioł przemyślny z tą szyszką, tak ją osadził w drzewnym imadle, aby się nie wysunęła i była w gotowości, gdyby przyszła mu chętka na ostrzenie dzioba lub drobną przekąskę.
    Z Kaczawą i jej źródłem ciekawe i smutne, bo jakże to tak - urodzić się w rowie przydrożnym. Co prawda droga ruchliwa i może interesujące się jej przyglądać, albo Kaczawa postanowiła przyjrzeć się temu, co też ludzie wyrabiają w jej królestwie.
    Drzewo wartownik, sosna o przepięknej korze, myślałam że kory są szare, a ta ma kolor rudej wiewiórki. Pod koroną takiego wartownika bezpiecznie można odpocząć, bowiem pilnuje i osłania, więc warto.
    Też nie widziałam prawdziwego wiatrołomu. Na zdjęciu nie jest tak przerażający jak w rzeczywistości. Wy szliście pod wiatr i poczuliście siłę żywołu. Ciekawa uwaga Janka - armagedon, splątanie życia i śmierci w przyrodzie. A my, ludzie, czy też jesteśmy częścią przyrody, czy wyrwaliśmy się z jej porządku, uciekliśmy spod reguł, a możę nam się tylko tak wydaje?
    Sto dwadzieścia dni - okrągła liczba, a poza tym to też dziesięć tuzinów lub dwie kopy.
    Piękne pożegnanie, piękne zimowe zdjęcia, żal że za późno było na sprawdzenie wawrzynka ale on tam jest i jest w poprzednim wpisie!

    Do zobaczenia Góry Kaczawskie, do wczesnej jesieni, kiedy zobaczę Was ponownie oczami Krzyśka. Dobrze, że macie takiego wielbiciela, ktory rozsławia Waszą urodę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie nie jest smutno. Radośnie też nie. Szczerze powiedziawszy, jestem porządnie zmęczony karuzelami. Jadę bo muszę. Gdy mus ustanie, spakuje się i więcej nogi nie postawie w lunaparku. Problem w tym, że za moje umiejętności humanistyczne nikt nie chce zapłacić mi złamanego grosza, natomiast płacą nieźle za w gruncie rzeczy obce mi umiejętności techniczne.

      Chomiku, dodałem zdjęcie, jedno ze zdjęć otrzymanych od Janka. Wybrałem je, ponieważ widać na nim głębokość śniegu z zaspach – ślady na tyłku – ale i rękawice. Widzisz nienaturalność ich palców? Są puste. Dłonie trzymałem w rękawicach (a miałem dwie pary założone jedna na drugą), ale zaciśnięte w kułak, a to dla lepszego rozgrzania palców. Bardzo szybko mi marzną. Dzisiaj rano w pracy też tak mocno mi zmarzły, że aż bolały. W tamtą niedzielę marzły przez pierwsze godziny, później ociepliło się, a i dłonie przywykły – w rezultacie przez resztę dnia było dobrze.
      Z tą naszą ucieczką spod praw przyrody chyba jest dwojako. Zabezpieczyliśmy się od głodu lat nieurodzaju, w zasadzie od aury też, ale raczej nie od tego, co siedzi w nas. Nad tym musimy pracować, a idzie nam to bardzo różnie. Główny problem – tak, jak ja go widzę – to odmienność naszego obecnego świata od tego, w którym żyliśmy tysiące wieków. Właśnie dlatego tak pociąga nas życie na wsi – tam się żyje bliżej… gdy napiszę „bliżej natury”, będzie to banał niewiele mówiący o istocie, napiszę więc, że żyjemy tam w środowisku bliższym nam. Bliższym naszych wzorców, standardów, do jakich jesteśmy przystosowani psychicznie. Podobnie jest z wędrówkami.
      Oj, chyba znowu belfer się odezwał. Czy tak? :-)
      Chomiku, cztery lata temu zobaczyłem przebudowany mostek na bocznej drodze wiodącej wzdłuż masywu Gór Ołowianych. Ktoś tak go wykonał, że strumień będący od zawsze początkiem Kaczawy, łączy się teraz z inną, mało znaną rzeczką. Opisałem to tutaj. Dodatkowo link zamieściłem pod zdjęciem, na końcu tekstu.
      http://krzysztofgdula.blogspot.com/2014/03/gory-kaczawskie-dzien-trzydziesty.html
      Myślałem (o, naiwności!), że ktoś zauważy źle wykonaną pracę, że zmieni, poprawi, sprostuje, ale chyba nikomu nie przeszkadza fakt zmiany źródła największej rzeki Gór Kaczawskich.

      Oj, dzięcioły (a chyba nie tylko ten gatunek ptaków) zmyślnymi są stworzeniami. Przecież ten ptak musiał wpaść na pomysł, a i przy każdorazowym wyborze miejsca nadającego się do rozdziobywania szyszki musi rozejrzeć się po okolicy, analizować, wybrać, czyli wykazać się inteligencją.

      Domu nie będzie, ale pomarzyć zawsze można. Tamto miejsce jest urocze i zgodziłbym się nawet nosić wodę w bańkach, oby tylko tam postawić domek. Mam w tych górach sporo miejsc wybranych do osiedlenia się, a i wybranych parę poniemieckich domów do remontu. Domów klasycznych dla tamtych stron: dużych, z kamiennym parterem, ze sklepieniami, i pietrem szachulcowym. Taki jest znany mi i odwiedzany dom Konopka w Czernicy.

      Usuń
  5. Może głupio napiszę, więc się nie denerwuj. Ani się nie martwię, ani nie raduję, "howk"! Podobno znaczy to w szkockim angielskim odkopać, odgrzebać, bądź wykopać, czyli ujawnić. Mi tam jest smutno, że nie będziesz wędrował, chociaż rozumiem, gdyż sama dreptam do pracy i nie traktuję tego jako koniec świata oraz nawet nie potrafię nazwać umiejętności za które mnie cenią- może to skrzyżowanie organizacyjności z wiedzą psychologiczną, wiesz psychologów wszyscy się boją, ponieważ podobno dużo wiedzą o człowieku. Nie wierz temu, zaufałabym nielicznym, i to humanistycznym, ponieważ oni myślą i czują.
    Oh, jakżebym chciała mieć Twoje umiejętności techniczne :)! Cóż, każdy ma to, czego specjalnie nie ceni. Człowiek dziurawym jest jak rzeszoto i niedopasowanym do świata, chociaż dla mnie to świat coraz bardziej oddala się od człowieka, zwłaszcza w kwestii czasu, a może przez konieczność zaangażowania się w coś obojętnego, nienawistnego. Nie możemy pogonić za swoimi pragnieniami, nie zawsze gładko się to udaje, a może nigdy nie musi się udać i decyduje ślepy los? Nie wiem. Boleję nad jednym, nad czasem, który Ty musisz poświęcać karuzelom, a ja pracy.

    Bardzo dziękuję za zdjęcie z Jankowego archiwum. Zesztywniałe rękawiczki i dłonie. Zaszeleliście. Uff. Zrozumiałam, kiedy zobaczyłam.
    Tekst o źródle Kaczawy przeczytam jutro, dzisiaj już nie dam rady, wczoraj się zasiedziałam i było ciężko w pracy, a jutro (niestety) kolejny ciężki dzień się zapowiada. Czy mam inne? Tak, czasami. Niekiedy myślę sobie, że to ode mnie tylko zależy, jednak nie jest to prawdą, ponieważ różne sprawy wymagają zaanagażowania umysłu, emocji, czasu i rzeczy nie zrobią się same, nawet jeślibym po wielokroć pstrykała palcami.
    Belfra sobie odpuść, mi tam nie przeszkadza, cenię sobie - OKROPNIE:DDD - nauczycieli, a poza tym sama nim jestem i borykam się z tą rolą nieustannie :). Ostatnio wpadłam na pomysł, że chodzi o to, aby nie zakrakać drugiego i czerpać energię z wymiany. Wiesz, czasami coś „idzie” na Twojej energii i kiedy to czuję, to wiem, że przesadziłam i zmieniam kierunek przepływu. Na razie działa.

    O marzeniach. Myślę sobie, że nie wiemy jeszcze, czy się spełnią. Nie wiemy również, czy ich spełnienie dałoby nam szczęście? Ostatnio „atakują” mnie opowieści o ludziach, którzy wyjechali w góry, głuszę i się rozczarowali. Naturalnie to jednostkowe doświadczenia, a jednak - tu myślę o sobie, niejako biorąc w nawias zobowiązania - przymierzam się i uciekam. Sama nie wiem, kiedy ja staję w prawdzie z sobą to miejski ze mnie człowiek. Z drugiej strony pokochałam ogrody, chociaż przez wiele lat nienawidziłam grzebać w ziemi. Sami dla siebie jesteśmy niespodzianką.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze parę lat temu cieszyłem się zarówno początkiem sezonu, jak i jego końcem, teraz raczej radości nie odczuwam, co kładę na karb zmęczenia lunaparkiem. Nie takiego zmęczenia, jakie odczuwamy po pracowitym dniu, a takiego, jakie się odczuwa po latach ciężkiej psychicznie i fizycznie pracy. Tutaj nie tylko o ilość godzin pracy chodzi, nie tylko o pracę w deszczu, w błocie, w hałasie, etc., ale i (a właściwie chyba przede wszystkim) o relacje z pryncypałem.
      To wszystko miałem na myśli pisząc tamte słowa.
      Kiedyś i gdzieś przeczytałem jakże trafny aforyzm, brzmiał jakoś tak: będziesz mieć, nieszczęsny, coś chciał. Myślę, że nierzadko tak bywa z marzeniami. Nie lubię prac przy domu, tych klasycznie męskich, nie lubię grzebania w ziemi, jak napisałaś, ale chciałbym mieć dom i ogród. Więc jak to miałoby być?
      Nie bardzo wiem. Nie muszę wiedzieć, bo domu i tak mieć nie będę (to realizm, nie pesymizm), a w snutych fantazjach wszystko się zgadza i pasuje. :-)
      Wrócę jeszcze do naszej, czyli mojej i Janka, niedzieli. Ostra, dająca w kość zima, a tydzień, ledwie tydzień później, będąc u dzieci w Łodzi, poszliśmy na spacer Piotrkowską w słoneczny, ciepły dzień wiosenny. Szedłem bez tego całego uzbrojenia zimowego, nawet czapki nie miałem.
      Przy okazji napiszę, że byliśmy na obiedzie w restauracji z kuchnią meksykańską. Zjedliśmy super obiad!
      To ja już nie wiem, czy mogę sobie pozwolić na okazjonalne bycie belfrem czy nie… :-)
      A co byś robiła z moimi umiejętnościami technicznymi? Myślałaś o naprawach domowych? Wiesz, Dobrosiu, to trzeba jeszcze lubić. Nawet jeśli naprawa samochodu jest do zrobienia przeze mnie, czyli jest z tych prostszych, bom nie mechanik, wolę zapłacić za zrobienie. Z pracami w mieszkaniu też tak bywa.
      Od zawsze miałem poczucie zrobienia bardzo dużo przy samochodzie, gdy umyłem go i odkurzyłem w środku.
      Dość mi cięcia, lutowania, wiercenia, skręcania, spawania i malowania w pracy, chociaż nie powiem, dobrze wykonana praca potrafi sprawić satysfakcję. Jeśli nie odbierze jej pryncypał, w czym doszedł do mistrzostwa.
      O naszym zapracowaniu w znacznej mierze decyduje odczuwanie upływu dni, a niekoniecznie jest ono bliskie rzeczywistości, co prawdą jest raczej znaną. Jeśli drążyć temat głębiej... Chomiku, zaznaczę tutaj, że nigdzie nie czytałem o takim aspekcie postrzegania naszego czasu, to wyłącznie moje wnioski z obserwowania siebie. Żeby się nie rozpisywać powiem krótko: nasze odczucie braku czasu lub jego nadmiar tylko częściowo odpowiada rzeczywistości, to znaczy ilości godzin poświęcanych pracy – obojętne jest tutaj, czy domowej, czy zarobkowej. To odczucie jest subiektywne, zależne od naszej osobowości, głównie od naszych zainteresowań i dążeń spoza sfery finansowej, także od upodobań. Jeśli w ostatnich latach brakuje Ci czasu, jeśli gonisz go, to zaryzykuję twierdzenie, iż tak miałaś i wcześniej, a może i zawsze.
      Bo ja tak właśnie miałem i mam. Ten typ tak ma – mówią ludzie i mówią uczenie.
      A o wędrowaniu coś napiszę nim zacznę kolejny sezon. Właśnie zacząłem pisać mały tekścik o rozpoznawaniu drzew w czasie moich wędrówek, a będą i inne.

      Usuń
  6. Belfruj, czy belfrz :-) jak najbardziej. To nie wada. Kiedy byłam dzieckiem trudne było przeciwstawienie się, dyskusja jednak z drugiej strony najsilniej pamiętam nauczycieli, którzy byli wyraziści lecz sprawiedliwi. Oj, przekonanie takiego nauczyciela dużą satysfakcję przynosiła, a i samo zmaganie się też.

    Wiem, wiem, co bym zrobiła z Twoimi technicznymi umiejętnościami! Uwielbiam robić dziury w ścianach, zbijać meble (takie ogrodowe) z desek, wycinać wyrzynarką otwory w szafce do przeciągnięcia kabli, ale najbardziej na świecie lubię malować. Najpierw poszukuję marek farb w internecie, potem zbieram próbnik i wybieram odcienie, wreszcie kupuję pędzle, wałki, tacki, taśmy do zabezpieczenia mebli, pasków przy suficie i osłaniam listwy przypodłogowe. No i na samiutkim końcu przystępuję do malowania. Ostatnia czynność jest już szast-prast, kilka dni i niestety po wszystkim. W pokojach mam ciepły odcień niebieskiego - bardzo ciężko było znaleźć taki odcień, a kuchnia ma barwę oliwkową. Jedynie korytarz jest niby ciepły krem, gdyż musiałam się dopasować do szafek i pawlaczy. Ciągle myślę, aby je zlikwidować.
    Innych prac domowych nie lubię.

    Z czasem, zgadzam się, że jest subiektywny. Najdłuższy jest na wakacjach, skraca się w trakcie codziennych dni, i to zarówno w pracy, jak i w domu. Dużo rzeczy trzeba upchnąć w jednostkę czasu. Jednak masz rację, że świadomie przeżywany staje się dłuższy. Jego długość wiązałabym z wartością, świadomością i taką pełną obecnością w danej chwili, a nie myśleniu o kolejnej, przyszłej, czy tej już minionej.
    Fajnie, że napiszesz o rozpoznawaniu drzew i o wędrowaniu przed wędrowaniem. Dziękuję Ci za ostatni sezon.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę uwielbiasz robić dziury w ścianach? Ale pamiętaj, że gdy w ścianie będzie więcej dziur niż ściany, może być z nią kiepsko :-)
      Z opisu Twoich prac można wysnuć wniosek o dobrym radzeniu sobie w technicznymi pracami. Moja kolejność prac byłaby nieco inna: na pierwszym miejscu, najdłuższym czasowo, byłoby mobilizowanie się, odkładanie, nakłanianie i poganianie siebie samego, a na sam koniec szast-prast, i znowu mogę spokojnie usiąść.
      To, co piszesz o czasie, jest słuszne jak najbardziej. Gdy mamy dużo zainteresowań, gdy chcemy to i tamto zrobić, poznać, być, wtedy czas się skraca, ucieka nam. My go gonimy, a wtedy od szybciej ucieka. Może należałoby zatrzymać swój bieg? Może wtedy i czas by się zatrzymał?..
      Gdy mnie kilka wolnych godzin po pracy mija błyskawicznie, jeden z moich kolegów wzdycha:
      – Chyba wcześniej położę się spać, bo co tu robić?…
      Wczoraj napisałem kawałek tekstu o drzewach, ale dzisiaj mam mniej czasu, wszak zaczął się sezon, i nic nie napiszę. Mam nadzieję ciągu tygodnia wybrać zdjęcia i dokończyć tekst.
      Dziękuję Ci za Twoje podziękowanie, Chomiku.

      Usuń
  7. Tak, uwielbiam robić dziury w ścianach, nawet mam wiertarko-wkrętarkę. Kiedyś kolega robił dziury w ścianie taką udarową i to dopiero było coś, lecz ciężka była i szarpała. Gdybym miała ażurowe ściany to mogłabym obserwować zwierzyniec sąsiadów. Wiem, ponieważ czasami opiekuję się pozostawioną menażerią: rybkami w dużym, komfortowym akwarium oraz dwoma królikami, a dwa psy zabierają zawsze sobą i dobrze, ponieważ nie dałabym rady wyprowadzać dwóch lorbasów na długie spacery, a one tego potrzebują. Czasami myślę sobie, że dla nich (sąsiadów) w tym mieszkaniu pozostało najmniej miejsca ale są niezbędni jako żywiciele i towarzysze.

    Tak więc, przy ażurowych ścianach mogłabym wreszcie sprawdzić, czy króliki i ryby w nocy śpią. Tak z zaskoczenia, ponieważ kiedy patrzę w czasie tej opieki, to zawsze są ożywione. Poza tym, podobno, obserwowanie ryb uspokaja, jednak nie do końca temu wierzę, bo przecież gdyby tak było, to ludzie kupowaliby sobie akwaria, a nie tabletki uspokajające, czyż nie? Chyba, że to działa tylko na wybranych.

    Anegdota o koledze jest bardzo zabawna:). Jak to nie ma co robić? Chyba nie znam nikogo, kto by tak sam z siebie mówił. Jedna z moich licznych chrześnic pewnego lata na wakacjach powtarzała coś podobnego ubierając to w słowa:
    - Co tu robić? Nudzę się? A ty co robisz?
    - Nudzę się i jest to najwspanialsze odczucie na świecie - odpowiadałam i dodawałam - Zapamiętaj to.
    Po czym nudzilyśmy się obie i zaraz potem przychodził nam wspaniały pomysł do głowy, wart szybkiego wprowadzenia w czyn. Świetne było to nudzenie się.

    A teraz to i ja muszę oddać się Morfeuszowi w objęcia, póżno się zrobiło i na nudę czasu nie ma, ale jutro spróbuję pozatrzymywać czas:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takie nudzenie się, o jakim pisałaś, jest fajne i wcale się nie nudzi. O ile nie trwa zbyt długo, jak myślę. Gdy nawał obowiązków przytłacza mnie, gdy zmęczony jestem ciągłym ruchem, marzą mi się chwile nieruszania się i robienia niczego.
      Hmm, przydałaby Ci się mocna, drgająca wiertarka dająca sobie radę z twardymi ścianami, ale tak się składa, że te silne i skuteczne są jednocześnie ciężkie, o cenie nawet nie wspomnę. Jest jednak sposób na nadzorowanie rybek i ominięcie kłopotu z wagą. Otóż wiercisz mały otworek, powiedzmy pięciomilimetrowy, a taki uda się zrobić nawet niewielką i spokojnie kręcącą się wiertarką, wkładasz w otwór malutką kamerkę na przewodziku, jego koniec podłączasz do komputera i... po kłopocie. :-)
      Ciekawa uwaga o rybkach jako pastylkach uspokajających. Może dlatego raczej nieczęsto rybki robią jako pastylki, bo jednak więcej z nimi ambarasu niż z łyknięciem procha?
      Mam za sobą dwanaście godzin pracy, tyleż przed sobą jutro, więc na pewno spotkam się z Morfeuszem sporo przed północą.

      Usuń
  8. Kiedyś śpiewano mi do snu kołysankę „A, a, a kotki dwa, szaro-bure obydwa...”, potem „Ach śpij, bo właśnie, księżyc wszedł i za chwile zaśnie...”, teraz słucham podcastów, najbardziej niestety usypiają te o czarnych dziurach, niestety. Po kilka tazy ich słucham i ciagle nie docieram do końca.
    Takie chwile, kiedy nic się nie ma na głowie, prócz życia sa fascynujące - nie wiadomo na co, je poświęcić, a jest tyle możliwości, opcji i alternatyw. Zwolniłam trochę czas, to nie był najgorszy dzień. Co musiałam to zrobiłam:).
    Masz rację z wiertarką udarową i koszt i ciężka i niepotrzebna mi, bo do czego. Eh, ale fajna była i wchodziła w beton jak w masło, tylko wiertła trzeba było mieć dobre.

    No coś Ty, małej dziurki wiercić nie będę - NIE WYPADA podglądać innych, ale pomarzyć można. A swoją drogą skojarzyło mi się z prywatnością i publicznością. W średniowieczu wszystko robiło się na oczach innych (podobno), a z kolei wiek prywatności nastał z budowaniem klasy mieszczańskiej (czyli kapitalizm). Profesor Jacyno w jednym z tych moich podcastów opowiadała o tym, że w Indiach osoby śmiertelnie chore chcą być wynoszone na zewnątrz, na ulicę, u nas jest to niewyobrażalne.
    Dobrego spotkania :) i smacznego snu.

    OdpowiedzUsuń