Strony

sobota, 20 października 2018

Złota jesień

141018
Z parkingu pod Łysą Górą zboczami tej góry na przełęcz między Skibą a Polną, następnie zbocza i szczyt Uliny, Przełęcz Widok, Krzyżowa i powrót na parking.


Ponieważ nie mogę już ustalić nowej trasy na cały dzień w moich górach, wybieram miejsca lubiane lub dawno niewidziane albo przejścia jeszcze nieznane; bywa też, że znanymi drogami idę w drugą stronę niż ostatnio, a jeśli prognozowana jest słoneczna pogoda, wybieram otwarte przestrzenie z dalekimi widokami. Tymi właśnie zasadami kierując się, ustaliłem dzisiejszą trasę na wspólną z Jankiem włóczęgę.
Dopiero gdy zgasiłem silnik, na dobre usłyszałem szum wiatru. Silnego wiatru, o czym mieliśmy przekonać się wkrótce. Noszony na wszelki wypadek zapasowy sweter okazał się potrzebny, chociaż w południe wszystkie swetry niosłem w plecaku.
Cała Łysa Góra, tak gwarna w zimie z powodu stoku narciarskiego, śpi jeszcze głębokim snem letnim; budynki, drogi, stok, robią wrażenie opuszczonych. Zostawiwszy samochód na pustym parkingu, weszliśmy wyżej na zbocze dla obejrzenia wschodu; na odkrytej przestrzeni rozpędzony wariacko wiatr szarpał się z naszymi ubraniami. Przydał się też i kaptur wiatrówki, a jest z tych, które nie dają się zerwać z głowy. Od pierwszych chwil dnia do ostatniej jego minuty w powietrzu wisiała delikatna mgiełka. Bliskim widokom nie przeszkadzała, ale nieco odleglejszym górom odbierała wyrazistość, z najdalszych czyniąc ledwie niebieskie kontury. Wschodzące słońce też było odrobinę rozmyte, ale przecież widzieliśmy misterium stawania się dnia – codzienne, a tak rzadko oglądane. Patrząc na podnoszące się słońce, naprawdę trudno uznać jego nieruchomość a obracanie się Ziemi, skoro wzrok mówi co innego.





Zboczami Łysej Góry szedłem tylko raz, kilka lat temu, w zimowy, śnieżny i mroźny dzień. Dzisiaj zobaczyłem tamte miejsca odmienione podwójnie: słońcem i kolorami jesieni, oraz wybraniem innej drogi. Zdecydował przypadek i brak czasu na zapoznanie się z lasami na zdjęciach googli: weszliśmy na łąkę wciskającą się głęboko w zbocze góry, na jej końcu przeszliśmy szpaler drzew oddzielających ją od sąsiadki, i idąc w ten sposób bez błądzenia, czasami tylko szukając dogodnych przejść, udało się przejść zalesiony obszar, a za nim znaleźć drogę zapowiadaną przez mapę i w rezultacie dojść do przełęczy.
Gdy w parę godzin później patrzyłem na zbocze stojąc po przeciwnej stronie doliny, nie zobaczyłem ani jednej z tych łąk ukrytych w lasach, a tak mi się spodobały, że wrócę tam, chociaż na pewno nie uda się dokładnie powtórzyć przejścia ze wszystkimi jego meandrami. Niewielkie łąki biegną pod górę ku ścianie lasu, a tam wciskają się wyżej zwężającymi lub zakrzywionymi językami; na miedzach rosną drzewa w zwartym szyku, czasami grupując się w małe zagajniki bronione uskokiem gruntu lub gęstym szpalerem tarnin i głogów, a niektóre ukrywają maleńkie strumyczki; tu tam stoi samotne drzewo przyciągające wzrok lub pojawia się efemeryczna dróżka; bywało, że nim znikła nie wiadomo gdzie, zdążyła pokazać przejście między drzewami. Wokół zieleń nasycona słońcem, piękne kolory czereśni, brzóz i klonów, ziemia nagrzana słońcem i namawiająca do posiedzenia, licznie widziane dzisiaj drapieżne ptaki podziwiane za ich umiejętności wykorzystywania silnego wiatru do szybowania.
Obserwowanie minimalnych zmian ustawienia skrzydeł dla nieruchomego wiszenia w powietrzu pędzącym na nich, kładzenie się w ciasnym skręcie i błyskawiczne nabieranie szybkości, elegancja i dostojność ich sylwetek, perfekcja lotu, tworzą ciekawe widowisko. Dlaczego dopiero od niedawna zwracam uwagę na te ptaki?
Wędrowanie bez wyznaczonego szlaku i bez drogi ma urok nieporównywalny do prowadzenia znakami malowanymi na drzewach. W tych górach nie lubię chodzić szlakami, a jeśli się to zdarzy, czuję skrępowanie, prowadzenie na rękę, a na dodatek nie mogę się skupić na otoczeniu, wypatrując znaków szlaku, i w rezultacie porzucam go dla swobody, niechby nawet – i tak się zdarza – pomylenia kierunków czy wejścia w chaszcze. Był taki okres w moich wędrówkach, gdy zastanawiałem się gdzie iść, skoro tu i tam byłem, ale też pamiętam silne wrażenie otworzenia się wielkiej przestrzeni z tysiącami dróg, gdy drogi porzuciłem. Po prostu miałem je wtedy wszędzie. Parę godzin później, w okolicy góry Krzyżowa, zobaczyliśmy ze sporej odległości samotne drzewo. Mój towarzysz zainteresował się nim, więc po prostu skręciliśmy ku niemu. Drzewem samotnikiem okazała się duża i ładna czereśnia.


Gdy idzie się zboczem góry, widoki miewa się na boki i do tyłu; góra jest granicą, za nią otwiera się inny świat; tylko wiemy, że są tam widoki, góry i dal, ale nie widzimy ich. Żeby zobaczyć obydwa światy, niekoniecznie trzeba wchodzić na szczyt góry. Zbliżając się do przełęczy, też doświadcza się podobnego wyłaniania się drugiego świata. Jeśli podejście nie jest strome, dal powoli się wynurza, otwiera przed nami, rozszerza i wznosi ku niebu. Janek od razu rozpoznał dwie góry wyczarowane naszym podejściem, czyli rośnie mi konkurent w sztuce rozpoznawania kaczawskich górek :-)
Na siodle rośnie brzoza, jedno w wielu drzew pamiętanych i odwiedzanych. Gdy witałem się z nią poprzednim razem, stała zmarznięta, naga i samotna; dzisiaj zobaczyłem ją zieloną, a objąwszy jej kibić, poczułem ciepło. Tak, wiem, że nagrzana była słońcem, ale przecież wolno mi myśleć, że ciepłem mnie witała.


Dnem doliny opadającej ku Jeleniej Górze biegnie szosa, a na nią nanizane są paciorki domków Dziwiszowa. Ulina, góra, na którą wchodziliśmy po drugiej stronie wioski, jest inna od Łysej: ta faktycznie jest łysa, tylko tu i tam wystaje jej parę kępek włosów – drzew, a na południowym zboczu rośnie samotny duży dąb widoczny z odległości paru kilometrów. U jego stóp przycupnęła mała mirabelka oglądana kiedyś w swojej białej godowej szacie, rośnie parę brzózek i biegnie polna dróżka. Na północy widać zaorane zbocze góry, a pozostałe kierunki oferują widoki czterech pasm górskich. Idealne miejsce na odpoczynek i kontemplację, której nikt nie przerwie. Cisza podkreślana wiatrem, słońce, daleko niebieski stożek Śnieżki, a tuż obok, na brzegu pola, mnóstwo kwiatów.
Nie tylko na drapieżne ptaki nie patrzyłem przez tyle lat, ale i na polne kwiaty – osobliwa ślepota. Czym ja się zajmowałem? Nadal większości z nich nie znam z nazwy, ale powoli uczę się rozpoznawać kolejne. Ot, bratek polny. Parę lat temu zauważyłem go po raz pierwszy, chociaż na pewno widziałem wielokrotnie i wcześniej. Tak mi się spodobał, że po powrocie z wędrówki wyszukałem w internecie nazwę tego malutkiego, a tak wdzięcznego kwiatuszka. Dzisiaj widziałem ich wiele, ale były inne od tamtych, mniejsze; może inna odmiana? Dużo kwitło chabrów, także łąkowych, a w paru miejscach rosło ich tyle, że rżysko pola miało już z daleka niebieski odcień.
Szliśmy w kierunku Przełęczy Widok i dalej, na szczyt Krzyżowej. Nasza własna droga, jako że szliśmy na przełaj, wiodła otwartymi przestrzeniami, częstokroć z panoramicznymi widokami. Piękna droga, dokładnie taka, jakiej obrazy pojawiają się we mnie w zimowe dni, gdy idę przygaszonym światem, bure niebo mając nad sobą.
Krzyżowa jest górką wznoszącą się nad wioską Podgórki. Byłaby piękna widokami, swoimi różami i brzozami, gdyby nie okropnie brzydki i byle jak zbudowany na szczycie bunkier zwieńczony wielkim krzyżem.
Mnie, osobę areligijną, dziwi, a i trochę razi, zwyczaj chrześcijan szpecenia takich miejsc znakiem swojej wiary. Kiedyś wszedłem na Chełmiec, jedną z „moich” gór, mimo iż wznosi się w Górach Wałbrzyskich, a tam nie dość, że stoją maszty antenowe, to i krzyż – wielki i paskudny jak siedem nieszczęść. Czy ludziom stawiających takie budowle wydaje się, że im będą wyższe, tym ważniejsza stanie się ich religia, a oni bliżsi swojemu bogu? A może oni nie znają znaczenia słowa pycha? Czuję w sobie niezgodę na czynienie na pół świętym miejsca, na którym postawiono krzyż, nawet wbrew prawu, o estetyce już nawet nie wspominając. Tak być nie powinno w świeckim kraju.
Gdy doszliśmy na parking, od zachodu słońca dzieliła nas godzina czasu. Janek zaproponował odwiedzenie dróżki pod Wielisławką, jednej z najładniejszych dróg kaczawskich. Pamiętał też o jabłoni rosnącej na między. Tej samej, której pyszne jabłka zbieram ilekroć jestem tam jesienią.
Podniosłem głowę znad klawiatury i spojrzałem na stolik, mam jeszcze dwa jabłka przywiezione spod Wielisławki. Naprawdę rzadko kiedy można kupić jabłka równie dobre jak te niechciane przez nikogo, gnijące w rowie, czerwone owoce starej jabłoni przydrożnej.
Czy widzieliśmy zachód? Wbrew pierwszemu odczuciu pytanie nie jest dziwne. Otóż słońce, nadal mając wyraźnie dłuższą wędrówkę od styczniowej, nie tyle zaszło, co schowało się, jeszcze jasne, za grzbiet góry, do której nie dociera w zimie.
Myślę jednak, że możemy powiedzieć sobie, iż ten słoneczny i ciepły dzień złotej jesieni wykorzystaliśmy cały – od wschodu do zachodu słońca.







12 komentarzy:

  1. Piękną mieliście pogodę na wycieczkę! Kilka ostatnich dni było właśnie takimi: niby pogodnym a z silnym wiatrem i lekka mgełką zasłaniającą dalekie pejzaże. To z jej powodu nie weszłam kolejny raz na Kamienicę, wiedząc, że mój wysiłek nie zostanie nagrodzony odległym widokiem. Ja mogę sobie jednak na takie marudzenie pozwolić, mogąc w każdej chwili po prostu wyjść i iść. Zjawiska stawiania krzyży gdzie tylko się da też nie rozumiem. Zwłaszcza, że gdyby dobrze wczytać się w Biblię, to ich stawianie można by uznać za... grzech!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Aniu, za zajrzenie i słowa.
      Jutro też jadę, ale dzień zapowiada się już typowo jesienny. Dwie następne niedziele spędzę w domu, więc jadę żeby nachodzić się na zapas:-)
      Właśnie. Ty masz luksus wyboru, ja nierzadko idę w brzydką niedzielę, mimo iż zapowiadają na poniedziałek poprawę pogody. Tyle że w poniedziałek muszę być w pracy. Inaczej: w zimie łatwo dostać wolne, tak zrobiłem w ostatni poniedziałek spędzony w górach, ale przecież jestem tutaj, z dala od rodziny, żeby zarobić i wrócić do żony. Ta świadomość znacznie ogranicza mi branie wolnych w dni robocze.
      Ale już niedługo, jakieś 20 miesięcy, skończę pracę i wrócę, chociaż wiem, że tęsknić będę.

      Wśród wiernych, a zwłaszcza w Kościele, mało jest zwyczajów i dogmatów zgodnych ze szczytnymi ideałami Jezusa z Nazaretu.

      Usuń
  2. Mocni jesteście, wędrować tak od wschodu do zachodu słońca, na to trzeba wiele sił, i nogi bolą:-) ile km w nogach? jabłka starych odmian są najlepsze, nawet jeśli niezbyt piękne dla oka; zbieram je jeszcze spod jabłoni, pewnie dopóki nie przyjdzie mróz, na razie leżą w trawie, która je chroni; a wiesz, Krzysztofie, że w Rumunii nic się nie marnuje? takie marnotrawstwo owoców jak u nas jest nie do pomyślenia, wszystko wyzbierane i przetworzone lub sprzedane przez babcie przy drodze; krajobrazy na zdjęciach już inne, poszarzałe, na zdjęciu pod wschodem słońca widać wiatr:-) tak, też się z pewnymi rzeczami nie zgadzam w naszej religii, i pewnie nie tylko ja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mario, na szlak poszło dwóch dziadków. Pewnie, dziadek odciągnięty od telewizorni lub biurka raczej nie poradziłby sobie, ale nasza wędrówka wyczynem nie była. Szliśmy 11 czy 12 godzin, a dystans… nie mierzyłem, ale nie sądzę, żeby przekroczył 20 kilometrów. Wychodzi nieco mniej niż 2 kilometry na godzinę, czyli tempo żółwia. Jeśli idziemy, zapewne robimy 4 czy 5 km na godzinę, a tamta średnia wynika z częstych przystanków. Na chwilę pogadania, na wypicie herbaty, zrobienie zdjęć, a są i nieco dłuższe przerwy, gdy siedzi się w ładnym miejscu kwadrans.
      Nogi zawsze bolą gdy wróci się do samochodu, zawsze z ulgą siadam w fotelu i zawsze lekko zgięty wysiadam przed bramą firmy, ale nazajutrz rano już jest normalnie, nogi niosą mnie bez oznak wczorajszego wysilenia, więc jest dobrze. Oby jak najdłużej.
      Zbieram się napisać tekst o ostatnim wyjeździe, będzie tam i o jabłkach. Bo widzisz, ilekroć przechodziłem obok jabłoni pod którą leżały dorodne jabłka, szkoda mi ich było. W rezultacie wróciłem niosąc w plecaku kilkanaście jabłek. Wiesz, chyba produkty robione z jabłek są za tanie, ludziom się nie chce. Nie widzą opłacalności ekonomicznej, a myśli o wykorzystaniu darów natury chyba nie są częste.

      Usuń
    2. Mario, Krzysiek pisał o dwóch dziadkach.
      Jeden z nich jest posiwiały a drugi biały - zwany też Wiedźminem, lub Janem Białe Włosy...
      Na Krzyśka muszę wydumać jakąś ksywę...

      Usuń
    3. Janku… chciałem napisać Wiedźminie, uświadomiłeś mi, że nie znam mojej ksywki, jaką niewątpliwie nadali mi koledzy w pracy. Kiedyś doszły mnie słuchy o Profesorku i o Milimetrze. Znaczenie pierwszej jest oczywiste, druga związana jest w moją dokładnością, według nich przesadną.

      Usuń
    4. Moim zdaniem, żadna nie pasuje do Ciebie. Może "Wiatr", byłoby W&W, pomyślę jeszcze:)

      Usuń
    5. Podoba mi się Twoja propozycja, ale dlaczego Wiatr, i co oznacza drugie W?
      Moi koledzy w pracy na pewno nie nadali mi ksywki tego rodzaju. Oni urabiają je albo z cechy charakteru, albo z nazwiska. Kowalczykiewicz będzie u nich Kowalem, na przykład. Twoja propozycja była więc niezrozumiała, może zbyt subtelna.

      Usuń
  3. Wspaniale jest móc tak wędrować po bezdrożach i cieszyć oko pięknymi widokami. Nie każdy jeszcze to potrafi. Wydaje mi się, że nawet ilość kilometrów i czas nie jest ważny tylko sama chęć wybrania się z domu nawet bez względu na pogodę. Chociażby na pobliską górkę, czy łąkę. Pozdrawiam serdecznie i czekam na kolejne wędrówki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Olu. U mnie wyjazd jest wydarzeniem, skoro ponad dwie godziny jadę w jedną stronę, dlatego nastawiam się na całodzienną wędrówkę, ale gdybym mieszkał w górach, zapewne robiłbym tak jak napisałaś. Wychodziłbym na godzinkę czy parę godzin, żeby połazić gdzieś lub posiedzieć.
      Najbliższe dwa weekendy będę mieć przerwę w wędrówkach, ale też przygotowuję teksty i zdjęcia dwóch ostatnich.

      Usuń
  4. Wschod słońca - zachwycający. Ja widziałam dzisiaj pełnię, ciut odrutowaną kablami, niemniej piękną. Ten okrągły księżyc był welwetowy, czyli miękki, złamane usypiające barwy. Kolor biało-brązowy, No raczej sepia. W Trójmieście króluje wiatr i dyktuje swoje warunki. Przejmujący do szpiku kości, trzeba wkładać czapkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odrutowana pełnia… Fajne, Chomiku.
      Jeśli tylko czapkę trzeba założyć, to tam u was ledwie zefirek powiewa :-) Mnie i Jankowi też trafił się jeszcze znośny wiatr. Parę lat temu byłem z innym znajomym w moich górach, wiało tak, że pod czapkę musiałem założyć kominiarkę, a na biwaku nie udało mi się nalać herbaty z termosu do kubka, ponieważ wiatr porywał ją i unosił w dal. Za to dobrze wchodziło się pod górę mając wiatr w plecy – wystarczyło tylko przebierać nogami, a wiatr holował pod górę. Niezapomniany dzień.

      Usuń