Strony

czwartek, 30 maja 2019

Praca i droga

290519
Pracę zacząłem w Łodzi w niedzielne południe, skończyłem o godzinie 15 następnego dnia w Szamotułach, blisko 300 kilometrów od Łodzi. Pracowałem więc 27 godzin. Dużo, ale do wyrównania rekordu było daleko, zabrakło dziewięciu godzin. Tamten trzydziestosześciogodzinny maraton sprzed wielu lat zapewne zostanie rekordzistą.
Po nocnym demontażu urządzeń miałem tremę, a nawet lekki strach, przed rannym wyjazdem w siedmiogodzinną drogę ciężarówką, ale udało się nadspodziewanie dobrze. Miałem tylko jeden kryzys, po godzinie jazdy, jednak przeszedł dość szybko i później już bez mordęgi ciężkich powiek dojechałem do celu. Może pomógł wielki termos kawy?
Ponieważ po przyjeździe podłączyliśmy wodę do wozów, zaraz po pracy, póki łazienka była wolna, poszedłem się umyć. Skarpetki i majtki omalże przykleiły się do ciała, a przepocony podkoszulek wydzielał silną woń.
Po prysznicu i zmianie ubrania poczułem odmianę, z której zawsze jestem dumny: zmęczenie minęło.
Wziąłem więc laptopa na podołek w nadziei napisania czegoś.
Nazajutrz.
Ledwie zacząłem pisać, gdy przypomniałem sobie o flaszce świetnego likieru. Wypiłem maluni kieliszek i w kwadrans później… usnąłem. Po ponad dziesięciu godzinach snu zacząłem jedenastogodzinną pracę w deszczu; dobrze, że w skrzyni pod łóżkiem znalazłem swoje gumowce, ale tylko ten wie, jak one męczą nogi, kto człapał po błocie w takim obuwiu cały dzień.
Słyszałem o szkołach przetrwania w których trzeba płacić; dla chętnych mam lepszą propozycję: niech przyjdą do lunaparku. Sprawdzą się i jeszcze dostaną za to pieniądze.
Może jednak zamiast marudzić, wrócę do pisania.

Czasami budzimy się z miłego snu pamiętając jego szczegóły i nasze wrażenia, ale rzadko kiedy potrafimy uratować go z całym bogactwem przeżywania przed zapomnieniem. Jakże często z każdą sekundą przebieg śnionej historii i jej silna emocjonalność umykają nam coraz bardziej, aż zostajemy jedynie z blednącym wspomnieniem wrażenia, którego nie potrafimy już umieścić w ramach jakiegokolwiek dziania się. O co tam chodziło? Skąd tak silne pozytywne emocje? Próbujemy przywołać tamten piękny senny nastrój, ale dobywając z pamięci jedynie jakieś mało znaczące drobiazgi nijak się mające do tamtego przeżywania, czujemy bezsilność, żal i chęć powrotu do snu.
Jeszcze później już nic. Coś się nam śniło, coś ładnego – tylko tyle pamiętamy.
Rokrocznie, w czasie moich wymuszonych pracą przerw w wędrówkach, wracają do mnie obrazy, które nie są, jak myślę, zwykłym wspomnieniem widzianych miejsc. W różnych sytuacjach codziennych i raczej bez związku z nimi, nagle widzę skraj lasu i pofałdowanych łąk, albo brzozowy zagajnik, śródpolną kępę krzewów i drzew, czy strumyk wśród traw, najczęściej jednak owym powracającym obrazem jest droga. Nie jest konkretną drogą, często bywa pozbawiona identyfikujących ją cech – jakby ideą była, a nie tą czy tamtą drogą. W braku szczegółów i w silnej emocjonalności obraz podobny jest do snu, tym jednak się różniący od niego, że wrażenia i ich źródła nie ulegają tak szybkiemu zatarciu. Może jedynie senne, więc nieokreślone do końca i niepoddające się analizie, jest przydawanie drodze cech żeńskich, nie tylko w sensie płci gramatycznej.
Ona – droga. Tajemnica, tęsknota i ucieczka w jej objęcia.
Czy o niej miałem pisać? Hmm, właściwie nie wiem o czym chciałem pisać. Teraz widzę, że po prostu wyrażam swoją potrzebę wędrówki i wyrwania się ze świata, jaki tutaj mnie otacza. Właściwiej byłoby napisać o świecie, który naciska na mnie, a siły dla równoważenia tego naporu jest we mnie coraz mniej.
Może, zostając przy wędrówkach, napiszę parę słów o lubianych przeze mnie kępach zarośli śródpolnych?
Widzę je dwojako: jako urokliwe elementy krajobrazu oraz jako oazy biologicznej różnorodności w sztucznym świecie pól.
Jest w nas skłonność uznawania pól za część natury, a przecież naturalne nie są. Nigdzie w naturze nie występują tak wielkie, skoro liczące nawet setki hektarów, skupiska jednej rośliny, na przykład rzepaku czy jakiegokolwiek zboża. Albo hektary kapusty. Pomijam tutaj fakt niewystępowania ani pszenicy, ani znanej nam ze sklepu kapusty, w stanie naturalnym. Nawet lasy są często sztuczne: małe drzewka jednego gatunku sadzone w rządku – smutny, nieprawdziwy las.
Łąki też bywają nienaturalnym tworem stworzonym przez ludzi, co widziałem w czasie ostatniej wędrówki. Z jednej strony Dudziarza były one bezdrzewnym i bezkrzewnym (czy prawidłowo stworzyłem to słowo?) obszarem z gęsto rosnącą wysoką trawą, na moje niewprawne oko jednego gatunku lub paru bardzo podobnych. Natomiast z drugiej strony góry było dużo gatunków traw, ale w niewielkich ilościach, więc nie zagłuszały innych roślin, a tych rosło wiele, także form krzewiastych. Znajduję takie łąki w wielu miejscach moich gór, i patrzę na nie z upodobaniem właśnie z powodu znacznej różnorodności ich flory. Może na tych łąkach jest za słaba ziemia dla intensywnego wzrostu traw i ich częstego koszenia? Bywa, że gdy wspominam miejsca swoich wędrówek, widzę takie właśnie stepowiejące łąki jako miejsca urokliwe i ciekawe, niechaj więc zostaną takie jakie są.
Nieużytkami zwiemy tereny, na które nie wjadą maszyny rolnicze, a więc uskoki gruntu, wystające skały, podmokłe miejsca, jary i im podobne formacje, ale właśnie dlatego takie miejsca umożliwiają swobodny wzrost roślin, które tam się zasieją i przeżyją.
Tutaj chciałem zwrócić uwagę na słowo „nieużytki”, jako świadczące o oczekiwaniu służenia nam całej przyrody. Właśnie ta jej część, która nie nadaje się do naszych celów, uznawana jest za nieużytek.
Natura jest, czy powinna być, wyznacznikiem wartości, nie nasze potrzeby. Ziemia nie jest naszą własnością, ani my nie jesteśmy jej panami, chociaż zasiedliliśmy wielkie obszary i szkodzimy jej, a nawet możemy wywołać kataklizmy. Wrzód na dupie też może zaszkodzić, trudno jednak uznać go za pana człowieka. Jesteśmy jedynie chwilowymi mieszkańcami Ziemi – jako jednostki i jako gatunek – na dokładkę całkowicie od niej zależnymi.
W słowie nieużytek tkwi ślad homocentryzmu, a przecież takie miejsca są edenem Natury na monokulturowych obszarach pól.
W ich naturalności, w różnorodności, splątaniu, w pozornym chaosie, w nierzadko widzianej żywiołowości, tkwi urok nieokiełzanej przyrody. Pola takie nie są. Gdyby nie miedze je dzielące, gdyby nie polne drogi i ocienione drzewami strumienie, byłyby nudne.
Znowu pióro skręciło mi w stronę dróg; czy to obsesja? Nie będę się przed nią bronić.
Mam je za bodaj najpiękniejszą część krajobrazu, skoro w najładniejszych miejscach potrafią przyciągać mój wzrok, a nawet wygrywać ze strumieniami ukrytymi wśród drzew lub z malowniczymi skałkami, ale przecież i one nie są naturalnymi elementami krajobrazu. Jednak drogi mają wyjątkową zdolność łączenia w sobie uroku natury, cywilizacji i ludzkich potrzeb, na przykład schowanej w nas czasami głęboko potrzeby zerwania więzów i pójścia za horyzont.
Są zobrazowaniem nie tylko naszej ciekawości i wolności, ale też tęsknoty i trudnej do określenia nostalgii.

Niżej kilka niewybieranych zdjęć, pierwszych z folderu z jej zdjęciami.











czwartek, 23 maja 2019

Dzień kwiatów

190519
Wokół Storczykowego Wzgórza.
Zbocza Dudziarza, Straconki i Gaika.


Karuzelowy sezon w pełni, ale trzeci już tydzień pracuję w bazie, a to znaczy, że na życzenie mogę mieć wolną niedzielę. Wyobrażacie to sobie? Wolna niedziela! W tą jedną jedyną zapowiadano słoneczną pogodę, więc wstałem przed drugą, po czwartej zabrałem Janka i o piątej byliśmy na miejscu.
Chciałem poszwendać się po zboczach Dudziarza, ale że pierwszym celem – na życzenie Janka – było Storczykowe Wzgórze w kaczawskich Chełmach, pod Jaworem wjechałem w boczną drogę prowadzącą do Mysłowa. Lubię nią jeździć, o ile nie jest zaśnieżona. Wąska wstążka asfaltu nieustannie kluczy wśród wzgórz, przeciska się między domami wiosek, zbiega ze zboczy lub pnie się na szczyty.
Przed naszym wzgórzem droga celuje w korony drzew, na szczycie skręca i już pędzi w dolinę. Bystre oko zdąży zobaczyć niewielki parking, na moment mignie otwarta przestrzeń, i znowu wjeżdża się między drzewa. W ten sposób kierowca nieznający tej okolicy mija Storczykowe Wzgórze, miejsce, o którym w encyklopedii Gór Kaczawskich piszą jako o najciekawszym pod względem różnorodności rosnących tam rzadko spotykanych roślin. Wiele razy tamtędy przejeżdżałem, raz czy dwa szedłem, i wydawało mi się, że trochę znam tamtą okolicę, jednak dopiero dzisiaj zobaczyłem, jak niewiele widziałem, i nie tylko kwiaty mam na myśli.
Powinienem jednak zaznaczyć, że łatwo było wzgórzu oczarować mnie widokami, ponieważ widziałem je w pierwszych minutach słonecznego majowego dnia, wystrojonego młodą zielenią, kwiatami i słońcem, a więc czarem wiosny.

Zaparkowałem i sięgnąłem po termos, jednak Janek nie miał cierpliwości czekać na mnie: nim wypiłem kawę, zdążył zrobić pierwszy zwiad. Kiedy podekscytowany wrócił, poszliśmy na wschodnie zbocze zobaczyć wschód słońca. Był nieco zasłonięty niską chmurą, ale jednak zdążyliśmy.



Niewiele później, gdy słońce wspięło się (geocentryzm się kłania) nad chmurę, delikatna mgiełka rozświetliła się, barwiąc drzewa i łąki ciepłymi, czystymi kolorami – ranek, o jakim się marzy w zimie, gdy początek dnia jest zamianą czerni na szarość. W tamte dni szukam kolorowych drobin, resztek urody jesieni niezawładniętych przez zimę, dzisiaj świat oszałamiał radosną magią wiosny i feerią świetlistych kolorów.
Szedłem za Jankiem próbując zapamiętać chociaż część nazw pokazywanych mi roślin; teraz wydaje mi się, że kilka uratowałem z ich mnogości zapomnianej i pomieszanej w pamięci. Wynik mam za sukces nie tylko z powodu rozdwojenia uwagi, ponieważ wzrok uciekał mi w dal i na drzewa, ale i przez porównanie do tych jakże licznych ludzi, którym te rośliny, jak i cała przyroda, po prostu obojętne.
Już dawno zauważyłem, że jeśli tym niepozornym, wydawałoby się, kwiatom łąk i pól, poświęci się chwilę uwagi, nachyli nad nimi i przyjrzy dokładnie, zobaczy się wdzięk ich kształtów, doskonałość symetrii i kolorystyki, a jeśli podniesie się głowę i zobaczy wokół siebie mnogość innych kwiatów odmiennych kształtów, doznać można zdumienia przepychem natury. Wiadomo też, że roślina znana z nazwy zawsze bardziej przyciąga wzrok i bardziej cieszy, niż ta anonimowa. Od dzisiaj moim jest storczyk buławnik mieczolistny i kokoryczka wielokwiatowa – szlachta wśród roślin, ale i tak pospolity wilczomlecz sosnka czy wszędzie widziana babka lancetowata. Zwróciła moją uwagę głównie swoją ilością, ponieważ rosła wszędzie gdzie szliśmy, ale też swoją skromną, niekrzykliwą urodą i oryginalnym wyglądem: z wydłużonego środka podobnego do maleńkiej szyszki, wyrastają dookoła szypułki, na których siedzą milimetrowe białe kwiaty.
Wiele tam rośnie jaskrów, a kwiaty tej rośliny, ładne w moich oczach, zawsze kojarzą mi się z kaczeńcami, mając wspólną wyrazistość koloru. Jedne i drugie łączą w sobie przeciwności: delikatność płatków i jednocześnie ich masywność widoczną z ostrym rysunku – jak na zbyt wyostrzonym i mocno kontrastowym zdjęciu.


Południowe odkryte zbocza Dudziarza i Straconki nie są duże, zajmują ledwie parę kilometrów, ale ich rzeźba jest tak urozmaicona, że mimo kilku już dni tam spędzonych, nadal nie znam wszystkich zakątków. Od zalesionego szczytu schodzi w dolinę parę grzbietów dzielących stoki na oddzielne dolinki otwarte jedynie na południe, w stronę rozległej doliny dzielącej moje góry od sąsiednich pasm. Każda z nich jest nieco inna, w każdej rośnie dużo głogów i dzikich róż, a dnem płyną strumienie. Na stepowiejących łąkach nie ma wysokich traw, więc są dobrym siedliskiem dla niezliczonych (dla mnie na pewno) gatunków roślin. Tu i tam biegną słabo widoczne dróżki, samotne brzozy przyciągają wzrok, jęzory lasu miejscami schodzą niżej ciemnymi świerkowymi zagajnikami, w innych miejscach wąskie łąki rozpychają się między drzewami podchodząc blisko szczytów. Na grzbietach oddzielających dolinki widzi się pokaźne czereśnie, dużo jest dębów, klonów i lip. Są tam ukryte za szpalerami krzewów polanki, spotyka się duże i ładne drzewa, są też gęste laski głogowe.
Niemal z każdego miejsca otwiera się daleki widok na południe, w stronę Rudaw z Sokolikami na pierwszym planie, a horyzont zamyka odległa ściana Karkonoszy; nad ich falistą linią wznosi się stożek Śnieżki, pani wszystkich gór wokół.
Nie wiem, czy mój towarzysz widział Śnieżkę więcej niż raz, a jeśli już to wtedy, gdy zdarzyło się mu wejść na drzewo i z tego powodu podnieść głowę znad kwiatków, albo gdy uciekł mu motyl.
Właśnie, motyl. Czasami odnosiłem wrażenie robienia sobie żartów z mojej niewiedzy, ale może i faktycznie jest motyl piernik jaśnisty, możne nawet jest podfruwajek z rodziny skubańców znanych (jak komu) z niechęci do pozowania. Muszę to sprawdzić, a jeśli takich nie ma, trzeba mi będzie odbyć męską rozmowę z Jankiem.
Za to ja znalazłem roślinkę, która nietypowym wyglądem zwróciła moją uwagę i bez kwiatów: z jednego poziomu pionowej łodygi wyrastają promieniście, na wszystkie strony, wydłużone liście, a takich liściowych pięter widziałem kilka. Jedyna znaleziona lilia złotogłów rosła w lasku na niewielkim wzniesieniu kończącym jeden z bocznych grzbietów Dudziarza. Stała sobie cicha, skromna, nic nie wiedząc o swojej przyszłej olśniewającej urodzie.

Na innym grzbiecie znaleźliśmy (dobra, dobra: Janek pierwszy znalazł, ale później ja też bywałem odkrywcą) kokoryczkę wielokwiatową. Rośnie jej tam tak dużo, że mój towarzysz nadał wzniesieniu nazwę Kokoryczkowe Wzgórze, na co przystałem pod warunkiem poniesienia przez niego kosztów rejestracji i zastrzeżenia nazwy. Za to ja odkryłem, jeśli tak można powiedzieć o drzewie widocznym z daleka, największą lipę okolicy, a może nawet całego naszego kraju. Nie jestem pewny, ale zdaje się, że gdy ja kijem mierzyłem jej obwód, Janek szukał motyli; może nie zauważył drzewa? Cztery grubaśne pnie mierzone na wysokości pasa mają obwód nieco ponad sześć metrów, a drzewo wspiera się na tak potężnych korzeniach, że budzi skojarzenie z bukami – mistrzami w mocnym podpieraniu się.

Przyznam się do porażki. Że nie rozpoznałem trzmieliny, to i nie dziwota, bo więcej jest gatunków mi nieznanych niż znanych, ale patrząc na małe drzewka czasami chroniące się w środku różanego krzewu zwątpiłem w końcu, czy widzę jarzębinę. Muszę przysiąść fałdów zwracając uwagę na cechy młodych drzewek, bo w przeciwnym razie usłyszę od Janka, że to drzewo nazywa się abojawiem i jest z rodziny ślepaków niepospolitych.
Z drugiej strony Dudziarza, bliżej Gaika, łąki na zboczach są bardziej trawiaste, mniejsza jest różnorodność kwiatów, ale właśnie tam Janek dokonał najbardziej zaskakującego odkrycia naszej niedzieli. Byłem kilkadziesiąt metrów od niego, gdy krzykiem oznajmił znalezienie zakochanego w sobie. Domyśliłem się na co patrzy. Kiedy podszedłem i wzrokiem ogarnąłem kępy narcyzów, poczułem radość, oszołomienie i poczucie wyjątkowości. Oto kwiatki widywane wyłącznie w ogródkach lub cięte, w bukietach, rosną tutaj same dla siebie, a nie z powodu potrzeb ludzi. Właśnie ta ich naturalność – wespół z bardzo intensywnym zapachem – zrobiły na mnie największe wrażenie.




Szliśmy w stronę kępy wierzb, parę lat temu nazwanych przez Janka Armagedonem: rośnie lub próchnieje tam kilka dużych iw tworząc oszałamiający gąszcz splątanych pni i gałęzi.


Dzisiaj zauważyliśmy ukryty z tyłu gęstwiny mały staw. Ze źródła sączy się woda do skalnej niecki, a nie mając odpływu rozlała się w oczko ocienione i ozdobione drzewami i krzewami. Tam właśnie podziwiałem największą kępę najdorodniejszych niezapominajek, kwiatów tak pospolitych, a tak ujmujących swoim naturalnym wdziękiem, niekrzykliwą urodą.
Nie zapomnij o mnie.
Nie zapomnę.
Już wracaliśmy, byliśmy w pobliżu Bolkowa, gdy Janek krzyknął o minięciu duktu, na którym mieliśmy zaparkować żeby zobaczyć czosnek niedźwiedzi rosnący po sąsiedzku. Zawróciłem, zostawiliśmy samochód i poszliśmy w czosnkowy las. Janek był niepocieszony małą ilością kwiatów, a ja się cieszyłem poznaniem nowej rośliny. Jadłem kwiaty, a smakowały mi bardzo. Jakbym próbował aromatyczny, ale nie piekący, najbardziej czosnkowy czosnek. Od razu wyobraziłem sobie talerz przystrojony tymi kwiatami przez Pierwszą Damę i poczułem głód. Swoją drogą to dziwne: często i nagle odczuwam głód bywając na jej blogu. Niewątpliwie jakieś czary.

Dzień był wyjątkowo długi, chodziliśmy ponad 14 godzin, ale w wyjątkowy sposób, niestosowany w zimie: z licznymi przerwami. Po prostu siadaliśmy w jakimś ładnym miejscu i patrzyliśmy. Właśnie takich chwil brakuje mi w zimie.
Po dzisiejszym napatrzeniu się na zieleń, kwiaty i słońce, mam nadzieję na dalsze podobanie się późnojesiennych i zimowych gór z ich jakże skromną i trudniej zauważalną urodą.
Dzień kwiatów godzi się zakończyć walcem kwiatów. Zapraszam  do wysłuchania fragmentu Dziadka do orzechów Piotra Czajkowskiego.


















czwartek, 9 maja 2019

Trzy tematy

070519

Żagańskie drzewa.

Przez pięć dni pracowałem w parku w Żaganiu. Oczywiście parę razy wyszedłem na spacer, będący tak naprawdę zwykłym gapieniem się drzewa. Do dwóch największych drzew parku, platana i topoli, wracałem kilka razy, nie mogąc się nadziwić ich wielkości. Przy pniach położyłem miarę wyciągniętą na długość jednego metra; dzięki niej lepiej widać wielkość drzew.

Zwróciłem też uwagę na parkowe dęby: nierzadko są wysokimi drzewami o prostych pniach, czym odbiegają nieco od typowego, przysadzistego, pokroju tych drzew. Na wielu rośnie bluszcz. Owszem, dodaje uroku jeśli nie jest duży, ale, wspomniawszy ogromny bluszcz widziany w kaczawskich Chełmach, nie mogłem powstrzymać się przed mściwym zrywaniem lub przecinaniem ich pędów. Niech mi Pani Flora wybaczy.

Coraz częściej zdarza mi się rozpoznać wiąz jedynie po wyglądzie kory, co cieszy mnie wobec długiej wcześniejszej bezradności, mimo iż do nieomylności wiele mi jeszcze brakuje.






Parę słów o optyce.

Kolory liści drzew różnią się między sobą, co każdy widzi, ale właściwie dlaczego? Można pisać o barwnikach, o chemii, i będzie to dobrym wytłumaczeniem, ale przyczyna pierwotna tkwi nie w chemii, a w optyce. Rzecz jest białego koloru wtedy, gdy odbija całe światło słoneczne, a czarna, gdy całe pochłania; dlatego biała trudno się nagrzewa, czarna łatwo. Roślina używa energii światła do napędzania swoich procesów produkcji substancji organicznych ze związków nieorganicznych. Z wody i dwutlenku węgla (plus drobne ilości innych pierwiastków) wytwarza ziemniaki i banany zatrudniając energię słońca. Światło jest pochłaniane przez liście, ale w niejednakowym stopniu. Najmniej zużywane jest zielone światło, a to znaczy, że najwięcej jest dobijane od liści, dlatego właśnie widzimy je zielone.

W parku żagańskim rośnie kilka wielkich buków czerwonych, a skoro ich liście widzę czerwonozielonymi, to znaczy, że te drzewa niewiele wykorzystują czerwone pasmo promieniowania słońca. To wysokoenergetyczna część widma naszej gwiazdy, co oznacza pewne upośledzenie buków czerwonych nie wykorzystujących tej energii. Gdy jednak patrzę na duże okazy tego gatunku, a kilka znam i widuję od lat, widzę mocne drzewo dobrze radzące sobie w życiu mimo tego kolorystycznego upośledzenia.

Odkąd nauczyłem się rozpoznawać jarząby szwedzkie, widuję je często, ponieważ odmienność kolorów liści – mają niebieskawy odcień – pozwala rozpoznać te drzewa czasami na pierwszy rzut oka, nawet zza kierownicy.

Stosując zasady optyki należy stwierdzić, iż ich kolor oznacza mniejszą absorpcję niebieskiego promieniowania słońca.

Może jeszcze, w ścisłym związku z tematem, napiszę o swoim zdziwieniu po zrozumieniu istoty działania kolorowych szybek barwiących światło. Tak się popularnie mówi, ale to nieprawda. Białego światła nie da się zabarwić kolorowymi szybkami, ponieważ o wrażeniu widzenia określonego koloru decyduje częstotliwość promieniowania elektromagnetycznego, jakim jest światło. Już tutaj jest wielka dziwność: widziane światło, fale radiowe i rentgenowskie, także promieniowanie podczerwone, są takimi samymi falami elektromagnetycznymi. Te widzialne wyróżnia wyłącznie fakt ich widzenia przez nasze oczy, nic więcej.

Więc szybka nie zmieni częstotliwości fali, a jedynie działa jak wybiórczy filtr: jeśli jest czerwona, najwięcej przepuści właśnie fal widzianych przez nas jako czerwone, inne mocno tłumiąc.


O przejazdach.

Zaczął się okres cotygodniowych przerzutów lunaparku do nowego miasta, a że w bazie jest jeszcze niedokończona praca zaczęta w zimie, w połowie tygodnia, zaraz po ustawieniu karuzel, przyjeżdżam do bazy. Tam pracuję do niedzieli i wieczorem tego dnia wracam do lunaparku. W poniedziałek od rana zaczyna się proces przerzutu karuzel do kolejnego miasta. Mam więc dwie swoje własne, kempingowe, przeprowadzki w tygodniu: w niedzielę i w środę lub w czwartek. Rok temu rozbito mój autokemping, kamper, jak to ludzie mówią, w zamian dostałem starą, rozlatującą się przyczepę kempingową. Miała być na tymczasem, a mieszkam w niej już ponad rok, i zapewne dotrwam do emerytury, chyba że przyczepa wcześniej się rozleci. Tak, tak: czasami obawiam się, czy aby nie przyjdzie mi zbierać swoich rzeczy rozwłóczonych na drodze po rozleceniu się kempingu; pocieszam się myślą o niedługim już końcu mojej pracy.

Wczoraj, w poniedziałek, zacząłem pracę o siódmej w Żaganiu, w porze obiadowej wyjechałem do bazy, a w trzy godziny później do Łodzi. Na miejsce przyjechałem po północy, później jeszcze musiałem zapewnić prąd do wszystkich wozów, w rezultacie pracę skończyłem o piątej rano, po 22 godzinach pracy. Ranek był bardzo zimny, ale w kampingu już wcześniej włączyłem grzejnik, więc nie marzłem. Gdy zaraz po jego przyjeździe wszedłem do środka, w światle latarki zobaczyłem totalny bałagan, ale na razie wziąłem tylko przewód zasilający i postawiłem grzejnik. Dopiero nad ranem, po skończeniu pracy, uprzątnąłem wnętrze na tyle, żeby zrobić przejście i dokonałem oględzin. Nie wypadły dobrze, ale wszelkie porządkowanie odłożyłem na popołudnie, po przespaniu kilku godzin.

Po obiedzie miałem jechać do syna, ale wyjazd odłożyłem na następny dzień, niezbyt dobrze się czując. Po tylu godzinach pracy nie mogłem należycie wyspać się, często budzony hałasem. Tutaj nikt się nie przejmuje innymi. Do wieczornego rozpoczęcia pracy miałem jeszcze cztery godziny, więc nim usiadłem do komputera, zrobiłem przegląd kempingu i porządki, ale takie od wielkiego dzwonu. Wszak nie ma sensu robić dokładnych, skoro za dwa albo za trzy dni będzie następna jazda.

Szafka oderwała się od ściany, podkoszulki wybierałem z dna powstałej tam szczeliny. Przed wyjazdem nie umyłem dwóch kubków, co okazało się błędem, ponieważ wyschnięte fusy rozsypały się po półce i blacie szafki niżej. Były zmieszane z solą, bo nie mam pomysłu na unieruchomienie solniczki nieposiadającej zamknięcia, chyba ją wyrzucę, mimo iż jest ładnym prezentem.

Coś tam jeszcze leżało pod stołem, zaświeciłem latarką: karteluszki, płyta CD i ochraniacz; gdzie jest drugi? A głośniki? Czy są całe? Były całe, chociaż przygniecione plecakiem, którego nie zaniosłem do zimowego pokoju. Może dlatego, że czynność ta będzie symbolicznym zakończeniem górskiego sezonu? A może dlatego, że nie lubię tego pokoju i nie chcę w nim mieszkać. Dlaczego nie lubię, mimo iż mój pracodawca wydał naprawdę duże pieniądze na zapewnienie dobrych warunków mieszkania tam? Bo to kołchoz, tani noclegowiec z jedenastoma pokojami i wiecznym hałasem, bez możliwości odizolowania się, bez zmiany środowiska – jakbym ciągle był w pracy.

Parę drobiazgów leżących na kanapie wpadły za poprzesuwane poduchy siedzeń, a gdy je wyciągałem, poduszka ze wszystkim co niej było, spadła pod stół. O lodówce już lepiej nic nie pisać. Nie miałem siły myć jej i suszyć; po co, skoro za dwa dni znowu popłynie. Postawiłem jedynie poprzewracane puszki i słoiki, większe sprzątanie pozostawiając na czas długiego, czyli tygodniowego, unieruchomienia kempingu.

Jedynie w zimie wiem, gdzie leżą rzeczy mi potrzebne, w czasie przejazdów normą jest szukanie czegoś, jak dzisiaj czapki. Akurat w tym ukrywaniu się rzeczy przede mną swój udział ma moje zapominalstwo; wspomniana czapka znalazła się w kuchni, gdzie ją zdjąłem siadając do stołu, ale bywa i tak, że szukając czegoś, znajduję drobiazg, którego nie mogłem znaleźć tydzień albo miesiąc temu i uznałem go za zaginionego bezpowrotnie.

W końcu usiadłem z komputerem na podołku, otworzyłem swoje dopiski i zacząłem pisać.

Gdy piszę, świat zewnętrzy kurczy się, niemal zanika, zostaje tylko wirtualna kartka papieru na ekranie i pojawiające się na niej litery.


piątek, 3 maja 2019

Antologia i anegdota

010519


Janek podarował mi ciekawą książeczkę: Antologię anegdoty antycznej.
Ze stopki redakcyjnej dowiedziałem się, że mój egzemplarz jest z trzeciego wydania książki, którego nakład wynosił 50 tysięcy egzemplarzy i ukazał się w roku 1983.
W roku kolejek przed pustymi sklepami – pomyślałem.
Obecnie tego rodzaju książek właściwie się nie wydaje, a za bestseller uznaje się pozycję sprzedaną w kilkunastu tysiącach egzemplarzy. Oto skala zmian na rynku wydawniczym.
Różnicę zainteresowań czytelników widać i na moim egzemplarzu. Jest w niej przekreślona pieczęć biblioteki miejskiej, co wskazuje na jej wycofanie ze zbioru bibliotecznego. Powodu można się domyślać.
Teksty napisane przez filologów klasycznych mają zauważalne cechy wspólne: są stylistycznie nienaganne, spokojne i logiczne; są też precyzyjne, ale bez nużenia i naukowego zadęcia. W słowach ludzi zajmujących się całe życie twórczością Greków i Rzymian jest elegancja najwyższych lotów, ta mianowicie, która nie pyszni się sobą, nie chwali wiedzą, ale też nie ukrywa się pod udawaną skromnością. W ich tekstach jest poczucie smaku niewymagające udziwnionych przypraw i ozdobników. Czasami znajduję w nich słowa czy zwroty obecnie zapominane – szczególnie miłe echo przeszłości, jeśli zestawi się je z (nierzadko) kulfoniastą, sztuczną i nadętą mową ludzi obecnie pokazywanych w telewizorni.

Tadeusz Sinko, Stefan Srebrny, Tadeusz Zieliński, Kazimierz Kumaniecki, Jerzy Łanowski, którego słowa cytuję niżej. Ta moja lista mistrzów słowa i znawców literatury antyku oczywiście nie jest kompletna, wymieniłem tylko tych pamiętanych w chwili pisania.

Lubię znać pierwotne znaczenie używanych słów, a bywa ono zaskakujące, urocze lub dziwne. Także przemiany znaczenia słowa na przestrzeni wieków jego używania mogą być powodem do zadumy lub uśmiechu.
Z przedmowy pióra Jerzego Łanowskiego przepisuję parę zdań tłumaczących znaczenia słów tytułu tego tekstu.

>>Antologia, dosłownie „wybór kwiatów”, jest wyrazem greckim, utworzonym dla metaforycznego określenia wyboru najlepszych czy najpiękniejszych urywków literackich, najczęściej małych utworów poetyckich. I jako wyraz, i jako określenie techniczne, wyszła z Grecji (…)
Anegdota, wyraz również pochodzenia greckiego, mógłby posłużyć za przedmiot krótkiego wykładu historyka języka. Wywiódłby on uczenie, jak to liczba mnoga urzeczownikowionego przymiotnika, czy raczej imiesłowu, oznaczającego rzeczy „nie wydane” (an-ek-dota), przeszła do języków nowożytnych, zmieniła liczbę na pojedynczą, a gramatyczną „płeć” na żeńską i oznacza teraz rzeczy wydawane wcale często, przy czym prócz filologów nikt nie pamięta już pierwotnego znaczenia wyrazu. Natomiast to, co wszyscy przez anegdotę rozumieją, starożytni Grecy i Rzymianie nazywali dziesiątkiem nazw całkiem innych.<<

Poniżej mój wybór anegdot, moja własna antologia antologii. Ich cechą wspólną jest niezmienność ludzkich cech, zarówno tych dobrych, jak i złych, mimo upływu tylu wieków.

Sprzedawaną w niewolę Spartankę pytał ktoś, co umie. Odparła:
Być wolną!

Prędzej idź do przyjaciół, gdy są w biedzie, niż gdy ich spotyka powodzenie.

Bias mawiał, że chętniej rozsądza sprawy między wrogami niż między przyjaciółmi, bo z przyjaciół w każdym razie jedna strona stanie się jego wrogiem, z wrogów jedna ze stron przyjacielem.

Sprawowanie władzy pokazuje, jaki jest człowiek.

Periander zapytany, co to jest wolność, rzekł:
Czyste sumienie.

Spytano Simonidesa, co godniejsze wyboru, bogactwo czy mądrość:
Nie wiem – odparł – ale widzę, że mędrcy przychodzą do drzwi bogaczy.

Sokrates mawiał, że gdyby ktoś w teatrze wezwał do powstania szewców, tylko oni by wstali. Tak samo kowali, tkaczy i innych, stosownie do zawodu. Jeśli jednak wywołano by rozsądnych lub sprawiedliwych, powstaliby wszyscy. I największa to w życiu przeszkoda, że nierozumna większość uważa się za rozumną.

Spytano Diogenesa, co u ludzi najszybciej się starzeje. Odparł:
Wdzięczność.

Teokryt spytany, czemu nie pisze, powiedział:
Bo tak, jak chcę, nie mogę, a tak, jak mogę, nie chcę.

Fokion, kiedy Antypater nakazał mu czyn niegodny, powiedział:
Nie możesz mieć we mnie równocześnie przyjaciela i pochlebcy.

Kiedy Pyrros marzył o podbiciu Sycylii, potem Kartaginy i wielu innych krajów, przebywający u jego boku Kejneas spytał:
A co potem?
Pyrros odpowiedział:
Wtedy będziemy już używać życia.
A cóż nam – powiada Kejneas – przeszkadza żyć od teraz, zamiast niszczyć tyle państw.

Ktoś spotkał Aleksysa, twórcę komedii, staruszka ledwie powłóczącego nogami, i spytał:
Co porabiasz?
W wolnych chwilach umieram.

Rzymianin, któremu przyjaciele wyrzucali, iż odesłał żonę roztropną, bogatą i piękną, pokazał im trzewik i powiedział:
I ten jest na pozór ładny i nowy, ale nikt nie wie, jak on mnie gniecie.

Przybył do Rzymu pewien człowiek z prowincji, szalenie podobny do Augusta i zwracający tym powszechną uwagę. August kazał go przyprowadzić do siebie, przyjrzał mu się i zapytał:
Powiedz mi, młodzieńcze, czy matka twoja była kiedy w Rzymie?
Nie, odpowiedział tamten. I dodał:
Ale ojciec mój często.