Strony

niedziela, 29 marca 2020

Wokół mojej książki

210320
Wszędzie straszą wirusem i nakazują siedzieć w domu, a że dotychczas nie stwierdzono przenikania koronawirusów przez internet i ekrany laptopów, nie potwierdzono zarażenia przy czytaniu książek, zanurzmy się w świecie słów. Jest nie tylko bezkresny, ale i uspokajający.
W jednym z poprzednich tekstów o książce „Miłość, muzyka i góry”, pisałem (tutaj) o wzajemnym przenikaniu powieściowej historii z  rzeczywistością, fikcji z realnością, teraz chciałbym napisać o jeszcze jednej formie przenikania – dotyczącego mnie samego i bohatera opowiadania. Moich i jego cech.
Jak wszyscy moi męscy bohaterowie, Jaś jest podobny do mnie, ale nie jest moim alter ego. Tak myślę, chociaż, gdy spojrzę wstecz i wspomnę czas pisania, wydaje mi się, że czasami bliski byłem tegoż. Podobieństwa wynikają z moich niedostatków pisarskich. Brakuje mi umiejętności tworzenia postaci o złożonej i wiarygodnej osobowości, a przy tym znacznie się różniącej od mojej, dlatego nierzadko pożyczam cechy bohatera od siebie. Czy tylko taki jest powód podobieństw, tak naprawdę trudno mi odpowiedzieć. W końcu piszący zawsze pyta się siebie o sposoby zachowania i wypowiedzi stworzonych postaci. W procesie pisania te postaci istnieją tylko w nim, w piszącym, więc rozróżnienie też jest tylko w nim. Czasami trudno mi rozpoznać, czy słowa podpowiadam sobie ja sam, czy ta wyizolowana wyspa we mnie, będąca osobowością fikcyjnej postaci. Myślę, że dobrzy i mający doświadczenie powieściopisarze potrafią lepiej rozróżniać te światy w sobie i lepiej je izolować.
Obok pewnych moich rysów, postać Jasia ma niejedną cechę odmienną od moich. Ot, chociażby zauważalne u niego pantoflarstwo, którego u mnie na próżno szukać.
Ponadto powinienem zaznaczyć, że nawet tam, gdzie zabierałem głos jako autor, moje wypowiedzi bywały dyktowane zamysłem, potrzebą wypełnienia planu, czy stworzenia odpowiedniej atmosfery, czyli niekoniecznie były tożsame z moimi osobistymi odczuciami, dążeniami czy stanami ducha.
Kilka razy odwiedzając miejsca wymieniane w powieści, wspominałem odczucia, o których pisałem w książce: tego zjednoczenia fantazji i rzeczywistości, a w efekcie dostrzeżenia gdzieś na zboczach Lastka sylwetki Jasi, ale nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Kiedyś tłumaczyłem się niedostatkiem swojej wyobraźni, brakiem skupienia, ale tak naprawdę nie widziałem jej, ponieważ wcześniej docierałem do granicy owego przenikania się światów fikcji i rzeczywistości.
Przyznam jednak, że chciałbym, przynajmniej czasami, większego zatarcia tej granicy.
Dla mnie tego rodzaju przenikania osobowości autora i bohaterów, obok istniejących rozgraniczeń, są czymś niewymagającym tłumaczeń, robię to jednak chcąc zaznaczyć istnienie tej nie zawsze dobrze widocznej, zawsze jednak istniejącej granicy.
* * * *
W wolnych chwilach uzupełniam tagi moich tekstów, a przy tej okazji zapisałem adresy kilku postów, w których wspominam o powieści.
Pierwszy z nich pojawił się w parę miesięcy po napisaniu opowieści, mianowicie jesienią 2014 roku.
Oto jego początek:
„W kwietniu przyszła do mnie urocza, pożądana, fascynująca, wytęskniona, kapryśna pani Natchnienie. Przyszła i została ze mną do końca maja, odbierając mi sen i wolny czas, ale dając cudowne wieczory pełne ekscytacji i radości pisania, a odchodząc, zostawiła mi nasze wspólne dziecko: tekst.
Po raz kolejny przeżyłem dzięki niej wspaniałe godziny pobudzenia wyobraźni, niemal rozdwojenia jaźni w tworzeniu sylwetek wymyślonych ludzi i ich historii.”
* * * *
W dwa miesiące później, w chmurny dzień listopada, powróciłem na Chrośnickie Kopy i do opowieści.

„Długo siedziałem w tamtym czarodziejskim miejscu pod szczytem Lastka, na granicy rozległych łąk i lasów; czarodziejskim swoim naturalnym urokiem, ale i jego związkiem z moją wyobraźnią, z wymyśloną historią wymyślonych ludzi. Cisza tam była, bezruch i dalekie szczekanie psa. Liczne a maleńkie kropelki wody uczepione wysokich, żółtych już traw, i najdalsze, niebieskie odległością, szczyty wschodniego pasma.”

Teraz dodam, że i wtedy nie widziałem Jasiów na zboczach Lastka. Szkoda.
* * * *
Tekst o warkoczach Jasi uznawany jest przez czytelników za zbyt długi. Zajmuje w książce siedem stron, czyli dwudziestą część całego tekstu. Może faktycznie za dużo? Chciałem wyrazić w nim fascynację Jana włosami jego kobiety. Może nie wszystkie panie wiedzą, więc tutaj napiszę: wasze włosy potrafią działać jak afrodyzjak, i w naszych męskich oczach są po prostu piękne. Dodam jeszcze, że dawniej, jeszcze w początkach minionego wieku, rozpuszczenie włosów przez kobietę było postrzegane jako oznaka zgody na zbliżenie z partnerem, co taki dinozaur jak ja doskonale pojmuje, a i pamięta takie scenki ze starych filmów i książek.
Tekst o warkoczach Jasi jest tutaj.


Piszę w nim o strumykowym warkoczu, którą to nazwę nadała moja znajoma po przeczytaniu tekstu. Jaki to warkocz? Taki, który spływając od szczyt głowy, zbiera po drodze włosy wplatając je w siebie – właśnie jak strumyk zbierający po drodze swoje dopływy. Nazwy „francuski” nie znałem, a tym samym nie znał jej Jan. Szczerze mówiąc, to on w ogóle mało wiedział o fryzurach Jasi, tylko patrzył na nie i na nią maślanym wzrokiem zakochanego.
* * * *
W dwa lata później opublikowałem tutaj drugi fragment opowieści.

Był o momentach, czyli o intymnych chwilach bohaterów. Przyznam, że nie jestem zadowolony ze swojej decyzji zamieszczenia tych „momentów” w takiej formie, w jakiej się znalazły w wydrukowanej powieści. Uważam, że nie powinno się zbyt dosłownie opisywać takich chwil, a ledwie je zaznaczać, resztę zostawiając domysłowi i wyobraźni czytającego, a w tekście parę razy przekroczyłem tę wyznaczoną przez siebie granicę, na dokładkę w sposób, który mógł być lepszy. Co prawda akurat we fragmencie cytowanym w poście miary nie przekroczyłem. Ostateczną ocenę zostawiam jednak czytającym.
Ów „moment” kończy się rozmyślaniem Jana o tajemnicy, która tylko dla niego tajemnicą była.
„W końcu doszedłem do wniosku, że przecież niemożliwością jest, żeby samymi gestami tak mnie oczarowała, i w ten sposób, nie doszedłszy do źródła jej siły, znowu wróciłem do punktu wyjścia moich rozmyślań nad jej tajemnicą. Odkryłem ją dopiero wtedy, gdy spojrzałem na zapłakaną twarz Jasi w chwili znalezienia jej na Lastku: ja ją po prostu kocham.
Kocham nie za to, że ma takie czy inne przymioty, ale za to, że jest, a kochając, podziwiam taką jaką jest.”

Mężczyzna ma to do siebie, że nie dostrzega oczywistości chwytanych w lot przez kobietę, ale w końcu jakieś wady trzeba mieć, nieprawdaż? :-)
* * * *


Anna na swojej fanpage w FB zamieściła link do koncertu skrzypcowego Beethovena (tutaj). Jasie słuchali tego utworu w domu, w parę dni po poznaniu się. Był pierwszym wspólnie wysłuchanym.
Dwa koncerty skrzypcowe mam za doskonałe: właśnie ten, jedyny jaki napisał Beethoven, oraz także wspominany w książce koncert Brahmsa, jeden z dwóch przez niego napisanych, więc dodam, że chodzi o koncert D-dur.
W utworze tym partie solowe skrzypiec są szczególnie piękne. Proszę zwrócić uwagę na część drugą, w której prym wiodą skrzypce, a orkiestra milczy, zasłuchana, lub mruczy cichutkie swoje odpowiedzi. W tym wykonaniu część druga trwa od 25.30 minuty do 33.35.
W koncercie Beethovena piękno dźwięku skrzypiec i melodyki utworu są z tych, które potrafią wycisnąć łzy z oczu.

Może na tym fragmencie zakończę, resztę zostawiając na później. Ta reszta, to także Chełmiec i zupełnie odmienna historia miłości.
Dorzucę tylko garść zdjęć z Jaśkowych miejsc, oraz zdjęcie książki i czytnika mojej żony.










czwartek, 26 marca 2020

Wiosenny i sto pięćdziesiąty

230320
Z Czernicy brzegiem pól i lasów na wzgórze pod Modrzewiami, z myszkowaniem po zboczach przełomu Lipki. Polami na drogę prowadzącą pod szczyt Babińca, także wejście na sąsiedni, bezimienny szczyt. Zboczami Babińca do szosy, poznanie nowego wejścia na łąki Ptasiej. Lasami do skał między Ptasią z Lastkiem. Przejście na zachodnie zbocze i łąkami powrót do szosy. Wejście na Babiniec, odwiedzenie paru miejsc, w tym Zapomnianych Skał. Dojście do czarnego szlaku i nim powrót do Czernicy.

Oderwijmy się od wirusowych tematów, bo przez te wiadomości można się rozchorować.
Zapraszam tam, gdzie nie ma ludzi, a więc tam, gdzie jest tak, jak przed zarazą.

Pierwsza wędrówka tegorocznej wiosny i jednocześnie sto pięćdziesiąty dzień w Górach Kaczawskich. Przeszedłem nimi około trzy tysiące kilometrów. To tak, jakbym trzykroć przeszedł trasę z Ustrzyk Górnych do Świnoujścia.
Zamówiłem u Pani Aury ładną pogodę, więc wybrałem trasę widokową. Niestety, nie wziąłem pod uwagę jej wieku i związanej z nim głuchoty, w rezultacie pogoda była typowo marcowa. Miałem chwile pięknej pogody, miałem i śnieżycę ograniczającą widoczność po paruset metrów, a i ranne mgły widziałem.
Znam niewielkie i bezimienne wzgórze w pobliżu ostatnich domów Modrzewi, byłem tam parę razy, także z Jankiem. Prowadzi do niego ładna droga wśród pól, a ze szczytu widoki ma się rozległe i charakterystyczne dla tych gór.


 Jednak nie szedłem znaną mi drogą, a brzegiem lasu, chcąc posmakować tej pociągającej granicy przestrzeni. Wchodziłem też w las dla zobaczenia nowych miejsc przełomu rzeczki Lipka. Tę zadziwiającą formację geologiczną odkryłem niedawno, a dla jej urody wróciłem już parę razy.
Na ustroniu, z dala od duktów, znalazłem ładne skały i jasny, zielony skrawek lasu przy nich – wymarzone miejsce na biwak. Cisza i odosobnienie gwarantowane. Gdyby nie wczesna pora roku, miałbym dobre miejsce na przeczekanie wirusowego szaleństwa.

Widziałem duże samotne drzewo na wielkim polu (a takie drzewa mają zadziwiającą zdolność przyciągania wzroku), sarny bacznie mnie obserwujące, ale i wymęczone przymrozkami kwiaty mirabelek. Szedłem miedzą pod wychylonymi konarami pierwszych drzew lasu, zapomnianą drogą przywłaszczaną przez różane krzewy, ale też skalną grzędą szukając miejsc na postawienie stóp.
Odczuwałem radość odkrywania i wędrowania.
Daleko w głąb pola sięga coraz płytszy zarośnięty jar – ślad po strumieniu. Na brzegu lasu spina go mostek, przechodząc po nim spojrzałem na miejsce znalezienia rok temu wielkiego prawdziwka, ale dzisiaj nie było go tam; pokicał gdzieś? Woda pojawia się dużo niżej, już w lesie, tam, gdzie jar nabiera pochyłości i srożąc się kamieniami spada w głąb przełomu. Kiedyś z samego dołu szedłem dnem tego strumienia aż na pola – niezapomniana przeprawa. Już wtedy wody wiele w nim nie było, ale kamieni, także dużych złomów skalnych, było i jest aż nadto.
Dzisiaj tylko pomyszkowałem w górnej części przełomu. Widziałem dużo zrytych ścieżek zrobionych kołami motocykli, słyszałem warkot ich silników. Nie ma komu się zająć ludźmi, którzy bezkarnie rozjeżdżają cienką ściółkę lasów rosnących na skałach i straszą zwierzynę.
Za ścianą gęsto rosnących świerków zobaczyłem jakby wnękę czy przejście. Skuliłem się, złapałem za czapkę i przedarłem się na drugą stronę. Byłem w ciemnym, zarośniętym, starym kamieniołomie.
Patrzyłem na popękane ściany zarastające mchem i trawami. Skały wydawały się przygarbione starością i swoim losem. Zapomnieniem i nieprzydatnością. Może jestem pierwszym od lat człowiekiem, który tu trafił?

Na otwartej przestrzeni niechętnie porzuciłem ładną drogę, uwiedziony polnym strumieniem. Szedłem w stronę Babińca, góry o wyjątkowo rozległych, łagodnych i widokowych zboczach.
Przypomniałem sobie zdarzenie sprzed kilku lat, gdy byłem tutaj po raz pierwszy. Pomyliłem wtedy drogi, i idąc w drugą stronę, próbowałem uzasadnić widzenie pokaźnej góry po prawej. Według mapy powinna być za mną, dlaczego jest tutaj? Przecież nie przemieściła się. Pomylono coś na mapie?
Najprostsze wyjaśnienie, mojego pomylenia dróg, przyszło mi do głowy najpóźniej.
Z tamtego dnia pamiętam powolne, właściwie majestatyczne obracanie się gór – bliskich Chrośnickich Kop i nieco dalszego ale wielkiego masywu Leśniaka i Okola. Patrzyłem i dzisiaj. Powolutku i równomiernie obracały się, jakby stały na płycie gramofonu albo na podstawie, na jakiej prezentowana bywa biżuteria w witrynie sklepy jubilerskiego. Kopy widziałem dzisiaj z trzech stron. Idąc Babińcem, rozległy i urozmaicony widok ma się niemal cały czas, i to na przynajmniej pół widnokręgu. Starałem się uchwycić na zdjęciach urodę okolicy i jej przemiany. Zapewniam, że są słabym odbiciem natury.

 Nierzadko bywa tak, że jeśli już buduję jakiś plan drogi (nierzadko nie mam żadnego, kręcę się po okolicy i tyle), to bywa on budowany wokół jednego miejsca, jakby zaczynu, który rozrasta się do całodniowej trasy. Dzisiaj miałem dwa takie miejsca. Niedawno jadąc samochodem zobaczyłem u stóp Ptasiej, góry w Chrośnickich Kopach, dobre, jak mi się wydało w sekundowym rzucie oka, przejście na odkryte zbocze góry z pominięciem ogrodzonych zagród wioski. Po drugiej stronie szosy, więc na Babińcu, biegnie urocza dróżka polna pod brzozami. Kiedyś nią szedłem, niedawno patrzyłem na nią z Kop, dzisiaj chciałem ją odwiedzić.
Przejście okazało się dobre. Las nie jest zachwaszczony ani szeroki, a iść można też brzegiem sennego, na pół wyschniętego strumienia.
Źle się dzieje strumieniom, źle. Najady tracą odwieczne miejsca swojego życia i muszą, biedne, tłoczyć się niżej, tam, gdzie jeszcze jest trochę wody. A przecież wiadomo, że gdzie jest dużo kobiet, tam robi się… babiniec.
Mogę teraz poprowadzić szlak spod samych szczytów Kop w dół, tam wejść na Babińca i dalej wędrować otwartą przestrzenią aż hen, po Ostrzycę i dalej, dalej, gdzie oczy i tęsknota powiodą.
Pod szczytem Ptasiej dogoniła mnie śnieżyca wiosenna. Nie, nie kwiatek, a pożegnanie pani Zimy. W oczy kuły gnane wiatrem płatki śniegu, gdy daremnie wypatrywałem zbocza po drugiej stronie doliny. Schroniłem się między drzewa. Wcześniej myślałem o wejściu na nieodległy stamtąd szczyt, jest z niego daleki widok, ale zrezygnowałem z powodu kiepskiej widoczności. Poszedłem w stronę skał Jasia.
Stoją między Ptasią a Lastkiem, a las utrudnia rozpoznanie ukształtowania zboczy i przydzielenie ich jednej górze. Wolałbym, żeby stały na Lastku.
Idąc zaśnieżonym lasem, wśród świerków wystrojonych po zimowemu, przyszło mi do głowy pytanie: rozpoznam, gdzie skręcić, czy będę się wracał. Wracałem się, ale tylko 20 metrów, nie więcej! Tłumacząc się powiem, że zwykle szedłem z drugiej strony, a ścieżka jest ledwie widoczna wśród gęsto rosnących świerków. Przed przejściem stukałem kijem w ich ośnieżone gałęzie zagradzające mi drogę; może trzeba mi poszukać wygodniejszej ścieżki?

Dopiero dzisiaj zauważyłem wyraźne podobieństwo ściany największej skały do starego muru kamiennego, i wypatrzyłem miejsce, z którego widać Szybowcową między drzewami. Zszedłem niżej, pomyszkowałem po skalnym rumowisku znajdując jeszcze parę mniejszych skał i wróciłem na główny dukt. Było zbyt mokro, a i zimno, żeby zwyczajem Jasia podumać przy tych skałach.
Przez chwilę szukałem ścieżynki znanej mi z wejścia nią na górę, ale gdzieś mi się schowała, więc wszedłem w pierwszy boczny dukt, który wydawał się prowadzić we właściwym kierunku. Dalej źle prowadził (cóż, nie znam tak dobrze dróg masywu, jak zna Jasio), ale że wokół był gąszcz młodniaka i nie mogłem iść na przełaj, doszedłem nim do rozdroża, które poznałem. Znowu skręciłem w nieznaną drogą, pasował mi kierunek jej biegu, i tym razem trafiłem w dziesiątkę. Ładna, zielona i równa dróżka wiodła brzeziną i skończyła się zbyt szybko. Drzewa rozstąpiły się i między rzadkimi już brzozami zobaczyłem pokaźną górę. Rozpoznałem ją od razu i wiedziałem gdzie jestem.

Westchnąłem z uśmiechem. Chwila otwierania się dali przede mną, widok gór pomiędzy białymi pniami, jasna w słońcu pochyłość łąki, były piękne. Dla tej jednej chwili warto było wstawać w nocy. Dla niej jednej.
Na otwierającej się przede mną łące byłem parę razy, ale nigdy nie szedłem z tej strony. Obejrzałem się, chcąc zapamiętać brzezinową dróżkę, bo wrócę do niej. Ona też jest piękna.
Kilometr dalej, a szedłem odkrytymi, więc widokowymi stokami, mając dobry widok na Babiniec po drugiej stronie doliny, usiadłem i wyciągnąłem termos. Kilka lat temu mój kolega dał mi płat bardzo lekkiej i ciepłej pianki. Noszę ją zawsze w plecaku, służy jako podkładka pod tyłek, a dzisiaj bardzo się przydała.
Z odległości półtora kilometra patrzyłem na dróżkę pod brzozami. Patrzyłem z upodobaniem. Pierwsze zdjęcie pokazuje ją w naturalnym oddaleniu, drugie w przybliżeniu. Na tym zdjęciu widać ja pośrodku kadru. Czyż nie jest urocza?


Z takim drogami jest dokładnie tak, jak z kobietami. Potrafią czarować bez zamiaru uwiedzenia, czarują samym swoim istnieniem. Czasami czar zostaje, gdy się lepiej pozna kobietę, czasami znika nie wiadomo kiedy i dlaczego, ale znika czar jej jednej. Zostaje nienaruszony czar kobiet – jak i dróżek.
Poznana z bliska, okazała się być tylko ładna, na pewno z powodu braku słońca, jednak gdy odszedłem dalej i obejrzałem się, czar wrócił. Wraca też, gdy patrzę na zdjęcia.
Jeszcze tylko wspomnę o odwiedzeniu Zapomnianych Skał. Tę nazwę nadałem niewielkim skałom ukrytym w lasku na zboczu Babińca. One też są rozleglejsze niż podpowiadała mi pamięć. Znalazłem na nich grotę. Jest malutka, ale jest. Odkryta przeze mnie. Obok rośnie wielki jawor, jeden z największych, jakie widziałem. Poklepałem go. Czerstwy z niego staruch.

Rano, i teraz, pod wieczór, gdy szedłem w stronę Czernicy, widziałem skrawek Pogórza Izerskiego. Wyróżniała się góra Gniazdo, największa w okolicy. Jeszcze parę miesięcy temu była anonimową górą, jedną z wielu widzianych na horyzoncie, teraz jest wyróżniana pamięcią. Na swój sposób moja – niech mi Pierwsza Dama wybaczy przywłaszczenie.

Wyruszyłem w drogę powrotną pół godziny przed zachodem, ale że na szlak wyszedłem o szóstej i zrobiłem sporą pętlę, byłem zmachany. Po drodze, widząc słońce zachodzące za Ostrzycą, zatrzymałem się, wysiadłem i stojąc na brzegu pól, patrzyłem na koniec dnia.






Chyba dopiero na koniec tego dnia Aura usłyszała moją prośbę o pogodny dzień.
Nie wiem, co Prządka mi wyprzędzie w związku z aktualną hecą. Ostatnio uświadamiam sobie coraz częściej tę niewiadomą nie tylko (może nawet nie tyle) z obawy przed zachorowaniem, co ogólniej, z powodu nieprzewidywalności mojej najbliższej przyszłości. Wspominam o niej w związku z wyjazdami w góry i utrzymaniem przez pracodawcę prac w firmie, mimo wstrzymania karuzelowego sezonu i braku dochodów. Może pojadę już za parę dni, może za parę tygodni, albo jeszcze później. Nie wiem tym bardziej, że i tych gorszych scenariuszy nie mogę wkluczyć.
Jeżdżę w góry dla pozytywnego przeżywania, jedynego wartościowego celu życia jaki dostrzegam, a kiedy przyjdzie ten czas, gdy nie będę mógł pójść na szlak i zostanie mi tylko tęsknota, chciałbym mieć świadomość wykorzystania każdej danej mi sposobności. Wiem, że któraś włóczęga będzie ostatnią, dlatego nie mogę tego dnia przesiedzieć przy biurku.


























niedziela, 22 marca 2020

Skały i buty

220320



Byłem dzisiaj na kaczawskiej łazędze. Wyjątkowej, ponieważ sto pięćdziesiątej. Tyle dni spędziłem w tych górach. Głównym celem był Babiniec, rozległa i widokowa góra wznosząca się vis a vis Chrośnickich Kop. Dzień już długi, na szlak wyszedłem o szóstej, więc czasu miałem sporo. W ciągu dnia przyszedł mi do głowy pomysł na zbadanie pewnego przejścia z Babińca na Ptasią, górę w masywie Kop. Przejście okazało się dobre, a skoro byłem już na Kopach, to jakże nie przejść kilometra dzielącego mnie od skał, o których napisałem w powieści?

Oto te słowa z książki:

Tego dnia zapuściłem się w lasy masywu Chrośnickich Kop, i tam, na zupełnym odludziu, znalazłem wyjątkowo ładną skałę. Spodobała mi się podobieństwem do znanej i większej Jastrzębiej Turni w Górach Sokolich, także swoim otoczeniem i ciszą. Idealne miejsce do zastanowienia się nad minionymi zdarzeniami.”



Odludzie jest wyjątkowe. Z leśnego duktu trzeba skręcić między gęste świerki, w ledwo widoczną ścieżynę wydeptaną przez zwierzęta, i przeciskać się między gęstymi gałęziami drzew.


Pierwsze zdjęcie skał zrobiłem parę lat temu, pozostałe dzisiaj. Niestety, mokry śnieg i zimno uniemożliwiły mi podumanie w tym miejscu dumania powieściowego Jasia.

A swoją drogą uświadomiłem sobie, że jej nadałem nazwisko, jemu nie.






* * * *

Na fanpage mojej książki (tutaj), Anna, jej autorka, zamieściła cytat o butach Jasi oraz zdjęcie swoich butów górskich. Chciałem napisać o nich parę zdań.

Chyba nie popełnię gafy, jeśli napiszę, że te buty parę lat temu ofiarowałem jej w prezencie. Tamta chwila w moim kampingu stojącym w Ustroniu, nad morzem, jest we mnie. Pamiętam ją, ponieważ była wspaniałą radością z ofiarowania tych butów. Dlaczego, zapytacie? Bo te buty bardzo mi się podobały, bo je lubiłem, bo były moją maskotką. Dając prezent, poczułem oczywistą zależność: radość ofiarowania jest tym większa, im większa jest wartość przedmiotu dla ofiarującego, a tak właśnie było u mnie.

Tak więc największy prezent dałem sam sobie.

Te buty mają historię.

Był czas, gdy codziennie myszkowałem po Allegro w poszukiwaniu dobrych butów górskich. Kiedyś zauważyłem licytację ślicznie zrobionych, tradycyjnych, masywnych i nowych butów. Ich jedyną wadą był dziecinny rozmiar. Nie zostały sprzedane ani na pierwszej, ani na drugiej licytacji. Trzecia miała tak niewielką cenę, że… kupiłem je. Kupiłem jako maskotkę i taką funkcję pełniły u mnie przez parę lat. W zimie wisiały na ścianie pokoju w bazie, w czasie sezonu karuzelowego stały na blacie szafki albo w kącie łóżka. Czasami brałem je do ręki i oglądałem, zawsze z przyjemnością patrząc na ich świetne wykonanie. To prawdziwe „czerwone sznurówki”, czyli tradycyjnie zrobione buty, szyte z dobrej skóry, bez żadnych membran i innych nowoczesnych wynalazków. Tyle że malutkie, a przy tym masywne, raczej nie do chodzenia w lecie po wygodnym szlaku. To buty na ciężkie warunki. Na mokry śnieg, kamienie, na przedzieranie się przez gąszcz kosodrzewiny. Buty dla prawdziwych wędrowców górskich, nie dla niedzielnych turystów idących na Chojnik.

Kiedy pisałem powieść, stały się pierwowzorem butów Janiny Lastkowskiej, bohaterki mojej powieści. Mowa tam o butach Meindla, ale pierwotnie podałem nazwę rzeczywistego ich wykonawcy, też niemieckiej firmy Hanwag. Dopiero później zmieniłem ich markę na bardziej znaną w Polsce.

Z czasu pisania powieści pochodzą zdjęcia tych dwóch butów: małych hanwagów i wielkich lowa, moich butów. Firma Lowa też jest niemiecka, a te buty są pod paroma względami wyjątkowe. Podobnej konstrukcji (podobieństwa widać na zdjęciu) co hanwagi, ale jeszcze bardziej masywne. To buty praktycznie nie do zniszczenia. Zrobione są z bardzo grubej skóry, mają twardą podpodeszwę (dla znawców: mocna klasa C), nigdy mi nie przemokły, a przy tym są tak bardzo wygodne, że chodzić w nich można mając na stopach jedynie cienkie skarpetki. Niestety, te zalety tworzą i wadę, jedyną ich wadę: ważą trzy kilogramy. Półtora na sztukę.

Stałym zwyczajem cytat a propos z książki:



Czasami, zwłaszcza gdy Jasia wyjedzie gdzieś, oglądam jej buty w szafie. Niektóre kojarzą mi się z miłymi dniami lub zdarzeniami, a inne jakbym widział po raz pierwszy. Patrząc na te klejnociki sztuki szewskiej, wspominam bajkę o Kopciuszku i wtedy myślę, że jej autor wyobrażał sobie takie właśnie pantofelki. Nawet jej buty górskie, a ma ich kilka par, mimo iż z natury swojej są masywne i oczywiście większe od tamtych pantofelków, wyglądają jak maskotki, no bo jakże mają wyglądać jej wysokie meindle rozmiaru 37? Gdy szykuję swoje buty na górskie wędrówki, zawsze i jej butami się zajmuję. Czasami stawiam obok siebie jej buty i swoje, patrzę na nie i uśmiecham się. Właściwie to nie wiem, dlaczego.”