210320
Wszędzie straszą
wirusem i nakazują siedzieć w domu, a że dotychczas nie
stwierdzono przenikania koronawirusów przez internet i ekrany
laptopów, nie potwierdzono zarażenia przy czytaniu książek,
zanurzmy się w świecie słów. Jest nie tylko bezkresny, ale i
uspokajający.
W jednym z
poprzednich tekstów o książce „Miłość, muzyka i góry”,
pisałem (tutaj) o wzajemnym
przenikaniu powieściowej historii z rzeczywistością, fikcji z
realnością, teraz chciałbym napisać o jeszcze jednej formie
przenikania – dotyczącego mnie samego i bohatera opowiadania.
Moich i jego cech.
Jak wszyscy moi
męscy bohaterowie, Jaś jest podobny do mnie, ale nie jest moim
alter ego. Tak myślę, chociaż, gdy spojrzę wstecz i wspomnę czas
pisania, wydaje mi się, że czasami bliski byłem tegoż.
Podobieństwa wynikają z moich niedostatków pisarskich. Brakuje mi
umiejętności tworzenia postaci o złożonej i wiarygodnej
osobowości, a przy tym znacznie się różniącej od mojej, dlatego
nierzadko pożyczam cechy bohatera od siebie. Czy tylko taki jest
powód podobieństw, tak naprawdę trudno mi odpowiedzieć. W końcu
piszący zawsze pyta się siebie o sposoby zachowania i wypowiedzi
stworzonych postaci. W procesie pisania te postaci istnieją tylko w
nim, w piszącym, więc rozróżnienie też jest tylko w nim. Czasami
trudno mi rozpoznać, czy słowa podpowiadam sobie ja sam, czy ta
wyizolowana wyspa we mnie, będąca osobowością fikcyjnej postaci.
Myślę, że dobrzy i mający doświadczenie powieściopisarze
potrafią lepiej rozróżniać te światy w sobie i lepiej je
izolować.
Obok pewnych moich
rysów, postać Jasia ma niejedną cechę odmienną od moich. Ot,
chociażby zauważalne u niego pantoflarstwo, którego u mnie na
próżno szukać.
Ponadto powinienem
zaznaczyć, że nawet tam, gdzie zabierałem głos jako autor, moje
wypowiedzi bywały dyktowane zamysłem, potrzebą wypełnienia planu,
czy stworzenia odpowiedniej atmosfery, czyli niekoniecznie były
tożsame z moimi osobistymi odczuciami, dążeniami czy stanami
ducha.
Kilka razy
odwiedzając miejsca wymieniane w powieści, wspominałem odczucia, o
których pisałem w książce: tego zjednoczenia fantazji i
rzeczywistości, a w efekcie dostrzeżenia gdzieś na zboczach Lastka
sylwetki Jasi, ale nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Kiedyś
tłumaczyłem się niedostatkiem swojej wyobraźni, brakiem
skupienia, ale tak naprawdę nie widziałem jej, ponieważ wcześniej
docierałem do granicy owego przenikania się światów fikcji i
rzeczywistości.
Przyznam jednak, że
chciałbym, przynajmniej czasami, większego zatarcia tej granicy.
Dla mnie tego
rodzaju przenikania osobowości autora i bohaterów, obok
istniejących rozgraniczeń, są czymś niewymagającym tłumaczeń,
robię to jednak chcąc zaznaczyć istnienie tej nie zawsze dobrze
widocznej, zawsze jednak istniejącej granicy.
* * * *
W wolnych chwilach
uzupełniam tagi moich tekstów, a przy tej okazji zapisałem adresy
kilku postów, w których wspominam o powieści.
Pierwszy z nich
pojawił się w parę miesięcy po napisaniu opowieści, mianowicie
jesienią 2014 roku.
Oto jego początek:
„W
kwietniu przyszła do mnie urocza, pożądana, fascynująca,
wytęskniona, kapryśna pani Natchnienie. Przyszła i została ze mną
do końca maja, odbierając mi sen i wolny czas, ale dając cudowne
wieczory pełne ekscytacji i radości pisania, a odchodząc,
zostawiła mi nasze wspólne dziecko: tekst.
Po raz kolejny
przeżyłem dzięki niej wspaniałe godziny pobudzenia wyobraźni,
niemal rozdwojenia jaźni w tworzeniu sylwetek wymyślonych ludzi i
ich historii.”
* * * *
W dwa miesiące
później, w chmurny dzień listopada, powróciłem na Chrośnickie
Kopy i do opowieści.
„Długo
siedziałem w tamtym czarodziejskim miejscu pod szczytem Lastka, na
granicy rozległych łąk i lasów; czarodziejskim swoim naturalnym
urokiem, ale i jego związkiem z moją wyobraźnią, z wymyśloną
historią wymyślonych ludzi. Cisza tam była, bezruch i dalekie
szczekanie psa. Liczne a maleńkie kropelki wody uczepione wysokich,
żółtych już traw, i najdalsze, niebieskie odległością, szczyty
wschodniego pasma.”
Teraz
dodam, że i wtedy nie widziałem Jasiów na zboczach Lastka. Szkoda.
* * * *
Tekst o warkoczach
Jasi uznawany jest przez czytelników za zbyt długi. Zajmuje w
książce siedem stron, czyli dwudziestą część całego tekstu.
Może faktycznie za dużo? Chciałem wyrazić w nim fascynację Jana
włosami jego kobiety. Może nie wszystkie panie wiedzą, więc tutaj
napiszę: wasze włosy potrafią działać jak afrodyzjak, i w
naszych męskich oczach są po prostu piękne. Dodam jeszcze, że
dawniej, jeszcze w początkach minionego wieku, rozpuszczenie włosów
przez kobietę było postrzegane jako oznaka zgody na zbliżenie z
partnerem, co taki dinozaur jak ja doskonale pojmuje, a i pamięta
takie scenki ze starych filmów i książek.
Tekst o warkoczach
Jasi jest tutaj.
Piszę w nim o
strumykowym warkoczu, którą to nazwę nadała moja znajoma po
przeczytaniu tekstu. Jaki to warkocz? Taki, który spływając od
szczyt głowy, zbiera po drodze włosy wplatając je w siebie –
właśnie jak strumyk zbierający po drodze swoje dopływy. Nazwy
„francuski” nie znałem, a tym samym nie znał jej Jan. Szczerze
mówiąc, to on w ogóle mało wiedział o fryzurach Jasi, tylko
patrzył na nie i na nią maślanym wzrokiem zakochanego.
* * * *
W dwa lata później
opublikowałem tutaj drugi fragment opowieści.
Był o momentach,
czyli o intymnych chwilach bohaterów. Przyznam, że nie jestem
zadowolony ze swojej decyzji zamieszczenia tych „momentów” w
takiej formie, w jakiej się znalazły w wydrukowanej powieści.
Uważam, że nie powinno się zbyt dosłownie opisywać takich chwil,
a ledwie je zaznaczać, resztę zostawiając domysłowi i wyobraźni
czytającego, a w tekście parę razy przekroczyłem tę wyznaczoną
przez siebie granicę, na dokładkę w sposób, który mógł być
lepszy. Co prawda akurat we fragmencie cytowanym w poście miary nie
przekroczyłem. Ostateczną ocenę zostawiam jednak czytającym.
Ów „moment”
kończy się rozmyślaniem Jana o tajemnicy, która tylko dla niego
tajemnicą była.
„W
końcu doszedłem do wniosku, że przecież niemożliwością jest,
żeby samymi gestami tak mnie oczarowała, i w ten sposób, nie
doszedłszy do źródła jej siły, znowu wróciłem do punktu
wyjścia moich rozmyślań nad jej tajemnicą. Odkryłem ją dopiero
wtedy, gdy spojrzałem na zapłakaną twarz Jasi w chwili znalezienia
jej na Lastku: ja ją po prostu kocham.
Kocham nie za to, że
ma takie czy inne przymioty, ale za to, że jest, a kochając,
podziwiam taką jaką jest.”
Mężczyzna ma to do
siebie, że nie dostrzega oczywistości chwytanych w lot przez
kobietę, ale w końcu jakieś wady trzeba mieć, nieprawdaż? :-)
* * * *
Anna na swojej
fanpage w FB zamieściła link do koncertu skrzypcowego Beethovena (tutaj). Jasie słuchali tego utworu w domu, w parę dni po
poznaniu się. Był pierwszym wspólnie wysłuchanym.
Dwa koncerty
skrzypcowe mam za doskonałe: właśnie ten, jedyny jaki napisał
Beethoven, oraz także wspominany w książce koncert Brahmsa, jeden
z dwóch przez niego napisanych, więc dodam, że chodzi o koncert
D-dur.
W utworze tym partie
solowe skrzypiec są szczególnie piękne. Proszę zwrócić uwagę
na część drugą, w której prym wiodą skrzypce, a orkiestra
milczy, zasłuchana, lub mruczy cichutkie swoje odpowiedzi. W tym
wykonaniu część druga trwa od 25.30 minuty do 33.35.
W koncercie
Beethovena piękno dźwięku skrzypiec i melodyki utworu są z tych,
które potrafią wycisnąć łzy z oczu.
Może na tym
fragmencie zakończę, resztę zostawiając na później. Ta reszta,
to także Chełmiec i zupełnie odmienna historia miłości.
Dorzucę tylko garść zdjęć z Jaśkowych miejsc, oraz zdjęcie książki i czytnika mojej żony.