Lato 2014
W kwietniu przyszła
do mnie urocza, pożądana, fascynująca, wytęskniona, kapryśna pani Natchnienie.
Przyszła i została ze mną do końca maja, odbierając mi sen i wolny czas, ale
dając cudowne wieczory pełne ekscytacji i radości pisania, a odchodząc,
zostawiła mi nasze wspólne dziecko: tekst.
Po raz kolejny
przeżyłem dzięki niej wspaniałe godziny pobudzenia wyobraźni, niemal
rozdwojenia jaźni w tworzeniu sylwetek wymyślonych ludzi i ich historii.
Na przedwiośniu, w czasie wędrówki górskiej, na zboczu Laska w Chrośnickich Kopach, przyszedł mi do głowy pomysł na opowiadanie, jednak dopiero w czasie karuzelowego sezonu, pozbawiony możliwości chodzenia w góry, postanowiłem wcielić go w życie, czyli napisać, łącząc w ten sposób dwa
pragnienia i dwie miłości – tamtych dwojga do siebie z moją do gór. Jest
początek czerwca, kilka dni temu uznałem, że nowela jest skończona. Czuję
smutek i opuszczenie oraz – to dziwne – pustkę. Jakbym urodził dziecko, które
rosło we mnie, było częścią mnie, a później zobaczyłem, że ono żyje samodzielnie
i dla siebie – już beze mnie.
Mam nadzieję, że Natchnienie szybko wróci do
mnie. Przecież ona wie, że znowu czekam na nią, tak bardzo mi potrzebną w te
dni i miesiące wypełnione wyczerpującą psychicznie pracą. Potrzebuję jej, bo
ona daje coś narkotycznego, magnetycznego, uwznioślającego: siłę i głębię
przeżywania.
Od najbliższej
wędrówki kaczawskiej dzieli mnie jeszcze pięć miesięcy. Bezmiar czasu, chociaż
na szczęście czasu pięknego wiosenną i letnią aurą. Zbliża się godzina 23, a na
rozgwieżdżonym niebie barwi się jeszcze łuna zachodu.
A w pracy? W którymś
mieście, one mieszają się mi w tym niekończącym się kalejdoskopie zmian, przy
moim warsztacie znalazłem krzaczek kwitnących iglic. Przez cały tydzień,
chodząc tamtędy wiele razy w ciągu dnia, omijałem go, chcąc uratować jego
urokliwe dla mnie kwitnienie i udawało się mi to. Przechodząc nad nim patrzyłem
na te małe różowe drobiny, tak ładne w zieleni traw; ich widok i moje starania
cieszyły mnie. W ostatni dzień, parę godzin przed wyjazdem, zdeptali moją
iglicę, nie ocalał ani jeden z jej tak zwykłych, a tak niezwykłych kwiatków.
Byłem zły na moich
kolegów z pracy i na samą pracę też. Zły i rozgoryczony.
Zostawiłem za sobą
kwitnienie mirabelek i magnolii, głogów i wiśni, jabłoni i akacji. Ledwie
chwilę widziałem kwitnące bzy, zatrzymany w biegu zagapiłem się w jakimś
mieście na francuski tamaryszek otulony różową mgiełką, wczoraj patrzyłem na
kwitnące lipy, a dzisiaj dogoniło mnie spóźnione, jak to zwykle nad samym
morzem, kwitnienie jaśminu. Chyba ostatnie.
Ależ nie! Kwitnie i
długo jeszcze kwitnąć będzie, cykoria podróżnik na brzegach dróg, bodziszek i
iglica niemal wszędzie, a nim na pola wjadą maszyny łapczywe zboża, także
chaber z rumiankiem i makiem.
Stoję wśród nabrzeżnych sosen fantazyjnie powykrzywianych wiatrem od
morza i patrzę na ich bursztynowe w słońcu konary. Są ciepłe, pachnące, ładne
na tle błękitu nieba, są dla mnie symbolem letnich dni. Wdycham ich zapach –
jakbym z haustem powietrza lato brał w siebie. A między ich szarymi, spękanymi
pniami, żółcą się rozległe kępy rozchodnika.
Obok, tu i tam, kwitnie wiele, tak wiele nieznanych mi roślin.
Jedząc obiad przy stole ustawionym między drzewami, zobaczyłem przy
schodach do kuchni maleńkiego, może dziesięciocentymetrowego, dębaczka
przygniatanego butami ludzi idących do kuchni. Ma, raczej miał, bo nie ma szans
przeżyć w tym miejscu nawet jednego dnia, trzy liście i był in spe największym
dębem w Polsce.
Wychodzę na spacer w ciepłą letnią noc, patrzę na rozgwieżdżone niebo
lub na ciepły blask lamp świecących między liśćmi drzew, włóczę się ulicami i
oddycham zapachami lata.
Budzę się i widzę
słoneczne plamy w oknie, cały dzień czuję zapach sosen nagrzanych słońcem
(czasami na ich obraz nakłada się wspomnienie jednej z tamtych zimowych dróg,
szarych późną jesienią lub białych zimą); w swoim całodniowym biegu zatrzymuję
się i patrzę na zieleń buków rosnących obok campingu; stoję pod brzozą z głową
zadartą i patrzę na jej opadające wprost na mnie długie ramiona pełne zielonych
liści i słońca. Ściągam z siebie T-shirt – jakbym pancerz zdejmował – i
wystawiam nagie ciało na słoneczną pieszczotę. Magia letniego czasu.
Częstokroć w takich
chwil wyobraźnia podsuwa mi obrazy letnich gór pełnych kolorów i słońca, gór
jakże odmiennych, o ileż ładniejszych, od szarych gór oglądanych w czasie moich
późnojesiennych i zimowych wędrówek.
Czasami czuję się
tak, jakbym te moje zimowe góry zdradzał z tymi kolorowymi, letnimi. Czynię
sobie zarzuty z tego powodu - jakże podobne do wyrzutów mężczyzny zdradzającego
kochaną kobietę z młodszą i ładniejszą – a wtedy te listopadowe góry stają się
urokliwe, bo moje, znane, bliskie mi tak wieloma wspomnieniami, naszym wspólnym
czasem. Ich umorusane błotem ścieżki, zamarłe łąki ze starymi trawami, szare
lasy i czarne od deszczu kamienie, stają się pożądane, oczekiwane i… piękne.
Ostatni wieczór w
Niechorzu. Wieczór chmurny i chłodny, jesienny – jakże odmienny od tamtej
ciepłej nocy letniej, gdy z radością wdychałem jej zapachy. Wyszedłem na
pożegnalny spacer, ale tuż za bramą uświadomiłem sobie, że właściwie nie ma
tutaj miejsc, które są mi bliskie. Morze? Nad morzem spędziłem już 14 wakacji,
ale wystarczyła mi chwila patrzenia na niego. Odwróciłem się i poszedłem na
Cichą, do tamtego kącika z ławką stojącą pod kasztanowcem – najładniejsze dla
mnie miejsce w Niechorzu. Zapewne z powodu wspomnienia spędzonych na tej ławce
chwil z Małgosią pewnego lipcowego, ciepłego wieczoru. Moja córka ma
umiejętność zostawiania we mnie swoich śladów.
Inne miejsca w tej
mieścinie? Nie ma. Poszwendałem się jeszcze kwadrans, a zawróciła mnie
niecierpliwa potrzeba pisania.
Jutro wieczorem
usiądę za kierownicą scanii zaczynając ostatnie dwa miesiące tegorocznego
włóczenia się po Polsce, a później zacznę włóczyć się po górach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz