Pożyczone pudełeczko GPS
męczyło mnie całą drogę powtarzaniem „Przekroczyłeś dopuszczalną szybkość”;
przysiągłbym, że w tym głosie słyszałem złośliwą satysfakcję, z jaką
nieustannie pouczała kierowców pewna moja znajoma, sama nie potrafiąc kierować.
Miałem chęć wyłączyć zołzę, ale liczyłem na jej pomoc we Francji, przy licznych
tam zmianach dróg którymi miałem jechać. Przekroczenia granicy nie zauważyłem
(niech żyje UE!), dopiero gdy zobaczyłem tabliczkę informującą o wjechaniu na
teren departamentu… nie zdążyłem przeczytać jakiego, wiedziałem, że jestem we
Francji, a pierwszym widokiem który mignął mi w ciemnościach, były dwa domy
ubrane w tysiące lampek. Później przez chwilę podziwiałem z jakiegoś
wzniesienia morze świateł miasta. Nancy? Nie byłem pewny, nie miałem jak
sprawdzić, autostrada pędzi nie ma mając czasu na oglądanie mijanych miast. Gdy
zostały za mną, u celu wjechałem pokrzywionymi ulicami między brzydkie, stare i
niskie domy przedmieścia: Toul. Kolega uścisnął mnie tak, jakby witał dawno nie
widzianą żonę; cóż, mój widok był dla niego znakiem powrotu do domu.
Obdrapane ściany korytarza
zastawionego starymi meblami, deskami i workami śmieci, rozłażące się schody
udające marmur, wiszące kable elektryczne, skrzypiące drzwi do pokoju, a w nim
zacieki na suficie (później dowiedziałem się, że gdy na dworze padał deszcz,
padał i w pokoju) meble i tapety pamiętające panoszenie się tutaj Niemców.
Brzydki pokój, jak tylko mogą być one brzydkie w najtańszych hotelach. Ileż już
ich poznałem! Za oknem (bez firanki) najprawdziwszy butik francuski, na
szyldzie widnieje napis „Boy’s boutique”; w ofercie między innymi… pantalony.
Wyżej, ponad dachami domów, zobaczyłem koło karuzeli, miejsce mojej pracy
tutaj.
W ubikacjach ciekawostka:
muszle bez deski, a spłuczki starego typu, ze zbiornikiem pod sufitem, z
którego z hukiem spada do muszli wodospad Niagara, na koniec wydając odgłosy
podobne do walenia się ścian. Ale (bo dla
odmiany to jasna chwila) gdy wychodziłem do pracy, usłyszałem cudny śpiew,
dobiegał gdzieś z ulicy; słuchałem przez chwilę nim rozpoznałem „Ave Maria”
Schuberta.
Pierwszy spacer po mieście,
krótki bo wieczorny, po pracy. Wąskie uliczki starego miasta, ślepe mury z
drzwiami ukrytymi w załomie, zaułki, ciasno stojące kamienice z drewnianymi
okiennicami; nie wiem jak stare są te budynki, inne od naszych bo z jasnego
piaskowca, jak i inne są mury obronne otaczające starówkę. Lampy montowane w
chodnikach oświetlały ostrym światłem fasady domów, na słupach lampiony
stylizowane na stare, świąteczne oświetlenia rozpięte nad chodnikami i na
gałęziach drzew. W kilku oknach zobaczyłem choinkowe lampki – swojskie to
wszystko i przypominające nieco polskie miasteczka, jednak uroku nie znalazłem
tutaj; może przeszkadzały mi wszechobecne psie odchody, może wiecznie chmurne
niebo, a może inne moje spodziewanie, nie wiem.
Przed katedrą, którą obiecuję
sobie poznać bliżej, zobaczyłem brzozę, najprawdziwszą betulę pendulę. Wiatr
czesał jej długie włosy, na których wiele jeszcze było żółtych liści; czy aby
nie jest jej tutaj za ciepło? – pomyślałem trochę idiotycznie.
Do Lidla masz blisko –
powiedział mi kolega mówiąc o zakupach, i nie musiał mi tłumaczyć o czym mówi;
często widzi się tutaj znane nazwy i symbole wielkich firm międzynarodowych –
jakby z Polski przeniesione.
Obok karuzeli jest
skrzyżowanie nazwane „Placem 19 marca 1962” – jakaś ich ważna rocznica, więc
zwyczaj taki jak i w Polsce (później wśród nazw ulic oczywiście znalazła się
„rue Jeanne d’Arc”, jakżeby inaczej), rynek ozdobiony wielką choinką, takie
same znaki drogowe i batoniki o znanych wszędzie nazwach, a wszystko to razem
do niewielkich rozmiarów redukuje obcość w obcym kraju.
Kilka dni później w polecanym
mi sklepie znalazłem to, czego się spodziewałem: długi regał z serami, drugi z
winami, a w chłodziarkach ślimaki. No i te osławione francuskie „bageutte”.
Kilka gatunków sera spróbowałem, wino i bagietki też, ślimaki zostawiłem
Francuzom.
W katedrze byłem w dzień
Bożego Narodzenia. Niewiele było tam ludzi, ginęli w jej olbrzymim i bardzo
zimnym wnętrzu. Zagapiłem się na wielkie, nieba sięgające witraże i sklepiony
sufit sięgający jeszcze wyżej.
W ten dzień, w którym w
Polsce zamknięte jest wszystko, widziałem czynne sklepy z pieczywem (chyba
ludzie muszą tutaj codziennie kupić świeże bagietki), a w ogródku kawiarni na
centralnym placu siedziała przy kawie spora grupa ludzi.
Dziwne miewałem wrażenie, gdy
idąc ulicą wyciągałem z kieszeni klucze, wybierałem właściwy i już teraz, po
ledwie kilku dniach, nie rozglądając się trafiałem na właściwe drzwi, wkładałem
klucz do zamka i wchodziłem do środka – jakbym latami otwierał swoje drzwi, a
przecież ledwie dwa tygodnie temu nie wiedziałem o ich istnieniu.
Urok języka. To, jak Jean
Marie, mój francuski współpracownik, zwracał się do niedorosłych dziewczyn
mówiąc mademoiselle, było eleganckie, dystyngowane, urocze, nie do oddania w
żadnym innym języku, a już na pewno nie w polskim, w którym wyraz „panienki”
nie jest ładny, bo dwuznaczny. Zwykłe merci w ustach Francuzek brzmi jak
podziękowanie za nocne uniesienia miłosne. Zwracanie się do ludzi podchodzących
do okienka kasy jednym słowem: madame lub monsieur, też podobało się mi i też
nie jest do oddania w naszym języku, no bo jak brzmiałoby, gdybyśmy
powiedzieli: pani, panie? Jean Marie śmiał się, gdy powiedziałem mu (na
szczęście zna mowę Miltona) o pięknie tych słów w moim odbiorze. Później
wytłumaczył mi etymologię słowa madame: otóż pierwotnie znaczyło ono ma dame,
czyli moja dama. Ładnie.
Smakuję też urok wyobraźni
nakazujący mi patrzeć na Francuzki inaczej, w spodziewaniu dostrzeżenia tego
tajemniczego czegoś, czego zapewne one nie mają więcej niż mają Polki, ale czym
przepełnione jest moje o nich wyobrażenie, ów obraz budzony słowem „Francuzka”,
obraz tkwiący we mnie i ignorujący swoje porównanie do rzeczywistości.
Po kilkunastu dniach pracy
tam wydawało się mi, że wyjadę z ulgą, nie obejrzawszy się nawet, jednak gdy w
wigilię wyjazdu poszedłem po raz ostatni odwiedzić pewien zaułek, jedno z niewielu
naprawdę ładnych miejsc tego miasta, poczułem smutek końca i pożegnania.
Zatrzymywałem się i oglądałem za siebie wiedząc, że widzę to miejsce po raz
ostatni.
Witaj, Krzysztof
OdpowiedzUsuńWe Francji nie byłem, ale w tym temacie trafiłem tam za Tobą z sprawą Ave Maria. Więc zobacz to:
https://www.bing.com/videos/search?q=youtube+andre+rieu+ave+maria&view=detail&mid=B5ABA515D478AB18F8EBB5ABA515D478AB18F8EB&FORM=VIRE
A może znasz Andre Rieu?
https://www.youtube.com/watch?v=v1mQT1u_45I
Dziękuję, Janku.
UsuńAndre Rieu widuję i słyszę czasami, wszak jego sława jest światowa i dociera nawet do mnie.
Pieśń Ave Maria piękna jak zwykle. Czasami zastanawiam się, słuchając tego utworu, ile równie pięknych dzieł mógłbym skomponować Schubert, gdyby dany miał czas.
Janku, zwróciłem uwagę, nie po raz pierwszy, jak noszą się śpiewaczki operowe. Otóż one chodzą, gestykulują, rozmawiają, jak królowe, jak damy z pierwszych paryskich salonów z czasów Prousta – i tak są traktowane. Kiedyś wydawało mi się to sztuczne, udawane, ostatnio zaczyna mi się podobać, chyba za sprawą słuchanych kantat Bacha. Te kobiety odbierają hołdy niejako podwójne: należne płci, ale i pięknu ich głosów. Perfekcja artystek, wysublimowane umiejętności i właśnie piękno potrafią czynić wrażenie.
Firma, w której pracuję, rokrocznie wysyła karuzele do Francji, ostatnio koledzy ustawiali młyn (widoczny na zdjęciu wyżej) w porcie San Tropez. Trafili lepiej, bo Toul urodą nie grzeszy.