Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 29 czerwca 2016

O letnich dniach


Leszno, początek czerwcowego dnia.

Czasami ranek jest inny: bardziej słoneczny, bardziej rześki, rozpromieniony, świetlisty, taki… uśmiechnięty i pogodnie nastrajający. Gdy wychodzę z kampingu i rozglądam się, czuję radość i optymizm, a więc stany, które odczuwać powinienem zaczynając każdy dzień swojego życia. Nigdy nie doszedłem źródła tej odmienności, nie wiem, czy tkwi w subtelnych zmianach aury, czy może początek dnia jest taki sam jak tyleż innych, a zmiana jest we mnie. Nie wiem. Dość, że w taki właśnie czerwcowy ranek szedłem ulicą i z radością, z przyjemnością, rozglądałem się wokół: lipy zaczynały kwitnąć, nagiąłem gałązkę i wtuliłem nos w ich kwiaty, pachniały cudnie; żywopłot był kolorowym kwitnieniem nieznanych mi roślinek, na poboczu drogi widziałem maki i pierwsze w tym roku kwiaty cykorii podróżnik – jedne z moich ulubionych kwiatów z przydroży. Wszystko wydawało się… nie: wszystko było ładniejsze, ciekawsze, wyrazistsze, ale i cenniejsze, w szczególny sposób ważniejsze dla mnie. Piękno tego ranka czyniło na mnie wrażenie także z powodu mojej pracy, bardzo mało dającej mi możliwości spaceru ulicą, albo aleją parkową, w letni ranek (dzisiaj idąc ulicą też byłem w pracy: miałem kupić w pobliskim sklepie elektrycznym potrzebne mi części). Na ogół te ograniczenie zaliczam do kosztów pracy, ale czasami konstatuję, iż dzięki nim chociaż czasami udaje mi się spojrzeć na wiosenny lub letni świat tak, jakbym widział go po raz pierwszy. Myślę tutaj o przyzwyczajeniu, które bardzo szybko i bardzo podstępnie odbiera nam barwy widzenia i przeżywania. Zobaczyć świat oczyma dziecka zachłystującego się jego urodą! Rozemocjonowane dziecko z radosnym krzykiem obwieszcza rodzicom i światu, że widziało rogi ślimaka, a rodzice uśmiechając się pobłażliwie, mówią: wszak to tylko dziecko, więc dziecinne są jego radości. Nieprawda. Dziecko przeżywa świat tak intensywnie, jak my, dorośli, rzadko kiedy potrafimy; to, co u nich jest normą, u nas staje się rzadkim wyjątkiem. Straciliśmy spontaniczność i próbujemy wspomóc się intelektem, rozumową potrzebą, która tutaj jest protezą.

Dlatego coraz częściej zazdroszczę dzieciom ich świeżości przeżywania; zazdroszczę im tego raju dla mnie już utraconego – poza bardzo nielicznymi chwilami, które ledwie uchylają bramy Edenu.



Konin, w kilka dni później.

Chodziłem po dużej łące nazywanej tutaj błoniami, oglądając kępy rozchodnika, niepozornej roślinki zwracającej na siebie uwagę subtelną przemianą kolorów. Bylina ta przywołuje wspomnienie lata czternastego roku, lata spędzonego wśród sosen w Niechorzu, gdzie rosły duże jej kępy; pojawia się też obraz ławki stojącej na końcu bocznej uliczki miasteczka pod kasztanowcem i chwil tam spędzonych z córką.

Powój, zwykły polny powój, roślinka znana mi od zawsze i tak długo zadziwiająca mnie skromnym wdziękiem swoich kwiatów, subtelnością linii rozchylającego się kielicha, elegancją symetrii zmian kolorów na jego dnie, swoją jednodniową efemerycznością. Znalazłem chaber podziwiany także z powodu przestrzennej budowy kwiatów, przywołującej najlepsze wzorce wyrafinowanych technicznie, ale i finezyjnych budowli człowieka. Po raz drugi widziana w tym roku cykoria odnawia mój zeszłoroczny podziw dla jej urody, kontrastu między subtelnością kwiatów, a topornością łodyg. 






Patrzę na nie wspominając moje próby sprzed roku omijania ich ciężarówką. Mnie się udało, ale przed wyjazdem zobaczyłem je rozjechane. W tym roku sytuacja powtórzyła się: pakowaliśmy sprzęt i wyjeżdżaliśmy w deszczu, ciężarówkami żłobiąc w rozmiękłej murawie czarne koleiny – cmentarzysko kwiatów. Widząc te okropnie wyglądające szramy na zielonej płaszczyźnie łąki, pamięć podsunęła mi wspomnienie chwili sprzed wielu lat, gdy w parku nie pamiętanego już miasta widziałem zrobione ciężarówkami, wyglądające jak droga do bram Pandemonium, czarne pasy w morzu kwitnących mleczy.

Tak to pamięć splata chwile bieżące z przeszłością, tworząc obrazy wyjątkowe, mnie tylko właściwe.

Wieczorem.

Mimo końca dnia, upał we wnętrzu kampingu był nie do wytrzymania, siedziałem więc na stopniu wejściowym i szmatką zwilżoną terpentyną czyściłem skórę trzech par moich butów górskich. Nie musiałem robić tego teraz, ale była to czynność „zamiast”; nie mogłem pojechać na łazęgę, a zajmując się butami, wdychając zapachy terpentyny i skóry, zapachy jednoznacznie kojarzące mi się z górami i jesienno-zimowymi wędrówkami, gasiłem tęsknotę. Teraz, pisząc te słowa i czując w powietrzu wyczuwalny jeszcze zapach rozpuszczalnika, pomyślałem, że chyba zgasić mi się nie udało, a nawet wprost przeciwnie, ale to dobrze, ponieważ tęsknotę mam za uczucie bardzo ludzkie; ono mnie dowartościowuje.

Po raz pierwszy do paru miesięcy słucham koncertu skrzypcowego Beethovena. W tej muzyce słychać geniusz twórcy uchylający okno do jego muzycznego świata, jakże odmiennego od świata zwykłych ludzi. Jest czar unoszący gdzieś, gdzie piękno przeżywa się głębiej i intensywniej, niż tutaj.



280616

Moją starą, przeciążoną scanią z kiepskimi hamulcami szybko jechać nie można, więc za sukces uznałem przejechanie blisko czterystu kilometrów w osiem godzin, tym bardziej, że zatrzymały mnie po drodze dwie awarie. Po przyjeździe założyłem sweter i bluzę (doświadczenie nauczyło mnie zabierania do kabiny ciepłego ubrania nawet w najcieplejsze dni) i poszedłem na plażę. Mimo iż nie było jeszcze drugiej, na północnym wschodzie niebo nabierało barw jutrzenki; morze było spokojne: gładka tafla wody jedynie przy plaży załamywała się niewielkimi falami chlapiącymi o brzeg. Silne zmęczenie, dudnienie dyskoteki i ordynarne wrzaski grupki młodych mężczyzn, przeszkadzały mi w spokojnym powitaniu morza. Zniechęcony, szybko wróciłem do kampingu, położyłem się i w mgnieniu oka wpadłem w sen jak w czarną dziurę.

Na plażę wróciłem wieczorem, po pracy. Mimo iż minęła godzina 20.30, słońce świeciło mocno, a zajść miało dopiero za godzinę. Każdego roku, od tylu już lat, przeżywam to samo zdumienie długością letnich dni. Wszak za pół roku o tej porze dnia będzie pełnia nocy od kilku już godzin! Niech będą błogosławione długie dni letnie i noce z Eos budzącą się tuż po ustąpieniu łuny zachodu.

Siedziałem na złomie granitu, wśród licznych plażowiczów; dyskoteka już hałasowała, ale tym razem mniej mi przeszkadzała. Ponad dźwięki ludzi chwilami przebijał się długi krzyk mew. W śpiewie tych ptaków jest podobieństwo do fal: kołysanie się dźwięku i jego nie nużąca powtarzalność, jest też nutka tęsknoty. Patrząc na wodę i niebo, na ich powolne zmiany kolorów,

udało mi się to, czego nie potrafiłem w nocy: przywitać morze. Gdy słońce schowało się za niewielką, postrzępioną chmurę stojącą nisko nad horyzontem, uświadomiłem sobie, patrząc na ładną grę świateł, że nie pomyślałem o wzięciu aparatu. Trudno, zdjęcia robiłem swoim własnym aparatem.

Nazajutrz, czyli dzisiaj.

Pamiętałem o zabraniu aparatu. Jak niemal każdego wieczoru w Ustroniu chciałbym posiedzieć przy książce i komputerze, ale też i chciałbym wyjść na spacer; jeśli tylko świeci słońce, wychodzę.

Wszedłem na szczyt wejścia na plażę i spojrzawszy na morze uświadomiłem sobie, że nie zauważyłem, patrząc na przekwitający krzew różany, tej wyjątkowej chwili odsłonięcia się dalekiego horyzontu. Zawróciłem, zszedłem niżej alejką prowadzącą w poprzek wydmy i odwróciłem się. Płytki wąwóz przejścia wypełniali ludzie, nie widziałem ani morza, a ani nieba. Za dużo tutaj ludzi, za dużo. Gdybym miał przyjechać na urlop nad morze, to na pewno nie do tak tłocznej miejscowości. Nieco dalej mam swoje miejsce wyjątkowo silnego kontrastu dalekiego i bliskiego horyzontu: parę metrów od ogrodzenia alejki wiodącej wzdłuż wydmy jest niewielka wyrwa, przez którą widać, okolony bliskimi trawami, styk wody i powietrza, morza i nieba. Miejsce i widok były, czekały na mnie, bo chyba tylko ja przystaję w tamtym miejscu. Nieco dalej rośnie lasek bukowy, jest niewielki powierzchnią, ale wielki rosłością drzew. Ich gładkie pnie stały w potokach światła jeszcze jasnego, mocnego, ale już barwionego zachodem. Wydawało się, że wszystkie one, a już najbardziej największy buk, staruszek czyniący wrażenie rozmiarami i wystającymi korzeniami, pławią się w rozkosznej kąpieli. Pojawiła się we mnie myśl o skomplikowanych procesach zachodzących w liściach dzięki słońcu i przez jedną chwilę bliżej byłem zrozumienia tego tajemnego misterium nazywanego życiem drzew.






wtorek, 21 czerwca 2016

Kaczawskie róże


120616

Spiesząc się, trochę ryzykownie ciąłem zakręt; droga wśród drzew pięła się w górę, po prawej mignął mi wylot poznanego kiedyś duktu, ale widok ledwie zarejestrowałem kątem oka, skupiony na prowadzeniu szybko jadącego samochodu. Po chwili z głębokiego cienia wpadłem w jasność odkrytej przestrzeni – z lasu w sam środek gór: po prawej dolina, w której rozsiadła się wieś Mysłów, a wokół niej liczne i tak dobrze znane góry ciągnące się aż po niebieskie Karkonosze.

Byłem w moich górach o niezwykłej u mnie porze roku: w porze kwitnienia róż.

Pierwszy krzew zobaczyłem blisko samochodu, przy drodze, ale otoczony był morzem pokrzyw, jednak wyżej rosła cała ich kępa. Szedłem ku nim, właściwie brodziłem w trawach sięgających mi piersi – rzadkie przeżycie. Trawy utrudniały marsz, ale jednocześnie oszałamiały zapachami i mnogością kwitnienia drobnych roślinek wśród wysokich źdźbeł; wydawało się, że po pierś zanurzony, idę falującym morzem. Kręciłem się wśród krzewów i traw nie potrafiąc odejść; ładnie tam było: odkryty stok i dalekie widoki, blisko mnie wysokie trawy i kilkanaście krzewów różanych. Żadnej drogi, żadnych ludzkich śladów, tylko czerwcem pachnąca cisza i dzikie róże.







Nareszcie udało mi się, po raz pierwszy w życiu, zobaczyć kwitnące rośliny tak jednoznacznie – obok głogów – kojarzące mi się z Górami Kaczawskimi w ich naturalnym dla mnie otoczeniu: właśnie w tych górach. Ich kwitnienie dopiero zaczynało się, na krzewach niewiele było kwiatów, dużo więcej pąków, ale też widziałem kwiaty już przekwitające, gubiące swoje nieliczne płatki. Krótkie jest ich kwitnienie, krótkie gody. Czy olśniły mnie? Nie, one mnie ujęły. Rozczuliły delikatnością, krótkim swoim istnieniem, ale też i skromnością, niepozornością tak dobrze widoczną przy ich porównaniu do róż sztucznie wyhodowanych, tych nie dzikich.

Dzisiaj wyjątkowo wyraźnie dotarła do mnie niefortunność nazwy. „Dzikość” kaczawskich róż sugerować może niepohamowany wzrost, agresywność, znamiona jakieś dziwaczności w budowie czy zwyczajach, ale w tych roślinach nie ma takich cech. Kolce? To tylko pasywna obrona słabej istoty. Jeśliby uznać, iż to, co naturalne, odwieczne, samoistnie ukształtowane, jest normą, prawidłem oceny, wtedy te piękne, wielkie, pysznie kwitnące róże z przydomowych ogródków należałoby nazwać dzikimi – a nie te, przy których stałem na Dudziarzu.



W końcu oderwałem się od różanych krzewów i poszedłem dalej. Przejawiam pewną formę niecierpliwości, może zachłanności, a może po prostu niezdecydowania, nie wiem. Dość, że ta cecha goni mnie dalej i dalej, nie pozwala zakończyć wędrówki na pierwszym ładnym miejscu – w nadziei na zobaczenie miejsc i widoków jeszcze ładniejszych, przeżyć silniejszych.

Nie poszedłem na wschód, w stronę Gaika, jak dwa tygodnie temu, a w przeciwną stronę, ponieważ na ogrodzonych łąkach tamtej części stoku wypasano bydło. 


Kiedyś na stoku Skrzycznego w Beskidzie Śląskim widziałem domek na płozach, mieszkanie dla góralskich pastuchów owiec. Zajrzałem do wnętrza, warunki życia w nim nie były lekkie. Dzisiaj zobaczyłem większy domek na kołach, a na ścianie znamię czasu: baterię słoneczną wytwarzającą prąd.

Na południowo-zachodnich zboczach Dudziarza odkryłem urocze miejsca: niewielkie dolinki oddzielone wstęgami drzew, strumień, na pół zapomniane dróżki pnące się po zboczach ku ścianie lasów, i róże, mnóstwo róż. Na obszarze hektara krzewy rosną jeden przy drugim, ledwie przejścia się znajduje między nimi; prawdziwy różany las. Widać je na googlowskim zdjęciu satelitarnym





 (Jedno i drugie zdjęcie trzeba trochę powiększyć; po kliknięciu na te linki, zdjęcia wyświetlają się mniejsze, niż powinny.)

Tam spełniło się moje drugie marzenie: leżenia w trawie pod kwitnącym krzewem różanym. Mrówek ani much nie było, trawa miękka, niebo nade mną (co prawda zachmurzone, ale niebo, nie brudny sufit warsztatu) i temperatura tak niezwykła 

wtorek, 14 czerwca 2016

Błękitna kropka


070616

Był czas, gdy niemal każde miasto greckie było metropolią dla kilku, a nawet kilkudziesięciu kolonii – miast utworzonych gdzieś daleko przez ludzi, dla których nie było miejsca w ich ojczyźnie, lub których niespokojny duch gnał na koniec świata. Skutkiem było rozprzestrzenienie się kultury greckiej po cały obszarze Morza Śródziemnego, cywilizacja rejonów pustych lub zacofanych, ale też ogólny wzrost zamożności ludzi, poprawa warunków ich życia. Oczywiście nie zawsze, różnie z tym bywało, wojny i niepowodzenia też były, ale ogólny trend był właśnie taki. Później, już w erze nowożytnej, kolonizacja powtórzyła się, chociaż właśnie wtedy słowo to nabrało obecnego, niezbyt dobrze kojarzącego się, znaczenia, którego nie miało w starożytności.

Czy historia może się powtórzyć w innym, dosłownie pozaziemskim, wymiarze?

Myślę, że taki czas przyjdzie. Te moje spodziewanie (i nadzieja) nabrały wyrazistszych barw po przeczytaniu książki Carla Sagana „Błękitna kropka”. Wcześniej eksplorację kosmosu miałem za naturalny skutek rozwoju technicznego, ale osadnictwo pozaziemskie pojawiało się w moich myślach jako coś niewyraźnego, dopiero Sagan, otwierając perspektywy i wskazując aspekty, nad którymi nie myślałem do tej pory, oczarował mnie swoją wizją kolonizacji.

Możliwości techniczne już w zasadzie mamy, chodzi o pieniądze. Koszt wyprawy na Marsa szacuje się na 100 do 500 miliardów dolarów. Kwota trudna do wyobrażenia, spróbuję więc przedstawić ją obrazowo. Wszyscy pracujący Polacy musieliby przez około 17 lat oddawać 100 zł z każdej pensji, żeby nazbierać 100 mld dolarów. W biednych krajach koszt dziennego wyżywienia człowieka wynosi parę dolarów, można więc za te pieniądze wykarmić miliony ludzi przez całe ich życie. Przy obecnych cenach kruszców, te miliardy są górą złota ważącą od 2500 do 12500 ton!

Odezwał się we mnie technik i on policzył wielkość tej góry. To właściwie byłby malutki wzgórek. Sto miliardów dolarów w złocie to sześcian o boku mierzącym pięć metrów, a 500 mld dałoby sześcian o boku długości niecałych dziewięciu metrów.

Po co ten tak bardzo drogi exodus, skoro przy mądrej gospodarce Ziemia wyżywi i zapewni godziwe życie dużo większej ilości ludzi, niż żyje obecnie? Tak, zapewne tak, jednak ilość ludzi nie może rosnąć w nieskończoność. Poza tym piszę tutaj o bardzo odległej przyszłości, o milionach lat, w czasie których wiele może się zdarzyć. Sagan podał dwa argumenty, które przekonały mnie do potrzeby kolonizacji. Pierwszy, to katastrofa kosmiczna, uderzenie w Ziemię meteoru tak dużego, że, w rezultacie następstw, zmiany klimatu okazałyby się zabójcze dla ludzi – jak kiedyś dla dinozaurów. Drugim argumentem jest kres życia naszej gwiazdy. Fizycy na tyle dobrze poznali cykle życiowe gwiazd, że wiedzą dość dokładnie, co czeka Słońce: za parę miliardów lat spuchnie stając się czerwonym olbrzymem, który pochłonie wewnętrzne planety, a z Ziemi uczyni suchy, wypalony skwarek. Życie ludzi poza Ziemią jest gwarancją przetrwania naszego gatunku, o ile oczywiście przetrwamy (czytaj: nie zniszczymy się sami) do czasu osiedlania się poza naszą planetą.

Biedny kraj nie wyśle statku na Marsa, kilka bogatych może. Bogacenie się kraju jest złożonym procesem, w którym biorą udział wszyscy pracujący, bo wszyscy oni płacą podatki i swoją pracą przyczyniają się do wzrostu zamożności. Mając na względzie loty w kosmos, inaczej można spojrzeć na poczynania milionerów i drobnych dorobkiewiczów, inaczej na zakupy kolejnych karuzel przez mojego pryncypała: oni wszyscy mają swój udział we wzroście zamożności, a tym samym w tworzeniu możliwości brania udziału w kosmicznych misjach. Przyczyniają się do zrobienia pierwszych kroków. Będzie ich zapewne wiele, trzeba będzie wydać nie jedną górę pieniędzy, ale cały ich łańcuch, by w końcu ludzie zaczęli osiedlać się poza Ziemią. Najpierw nieliczni, na bliższych planetach i księżycach, ale z czasem coraz liczniej zaczniemy opuszczać Ziemie i osiedlać się coraz dalej i dalej. Co później? Ziemia skansenem? Planetarnym muzeum? A może centrum nauki, siedzibą uczelni znanych w promieniu wielu lat świetlnych?

Jak wielu wierzących pragnie chociaż raz w życiu być w Rzymie lub w Mekce, tak może w przyszłości może ludzie będą marzyć o zobaczeniu na własne oczy Ziemi i jej cudów, a lot ku niej i zwiedzanie będą przygodą ich życia. A może w końcu przyjdzie czas, gdy naszą kolebkę będzie się wspominać jak krainę na pół baśniową, może będą krążyć o niej mity, w które wierzyć będą tylko dzieci żyjący pod innymi niebami, odległymi o lata świetlne. Może kiedyś ludzie, przemienieni odmiennymi warunkami życia, zapomną o niej? Kto wie? Jednak ci nasi odlegli potomkowie będą żyć, gdy Ziemi już nie będzie.

Myśl ta napawa mnie optymizmem, także pociesza, chociaż właściwie nie wiem dlaczego, bo przecież dotyczy przyszłości tak odległej, że wyobrażenie sobie tej studni czasu przed nami jest trudniejsze, niż wyobrażenie tamtej góry pieniędzy. Jeśli życie i rozwój cywilizacji (w ujęciu Sagana warunek konieczny do przeżycia ludzi w kosmicznej skali czasu) potraktować jako ciąg kolejnych kroków, można siebie i mnie współczesnych, ludzi żyjących tu i teraz, także nasz czas i nasze osiągnięcia, zobaczyć jako jedno z ogniw – równie niezbędnych dla zachowania ciągłości łańcucha przemian ciągnącego się ku najdalszej przyszłości, jak wszystkie następne. Może tutaj właśnie tkwi źródło optymizmu i pocieszenia?


wtorek, 7 czerwca 2016

Karuzela przeprowadzek i wierzby płaczące


310516

Kręcę się w kołowrocie zwariowanych przeprowadzek, regularnie przekraczając osiemdziesiąt godzin pracy tygodniowo. Kampingiem ze swoim mieszkaniem (jeśli tak można nazwać klitkę wielkości paru metrów), co parę dni zmieniam miejsca kursując między przemieszczającym się co tydzień lunaparkiem a bazą. Po przyjeździe parkuję, rozciągam przewód podłączając prąd, odpinam lodówkę od ściany, pobieżnie wycieram w niej wodę, upycham po kątach (właściwie wszystkie są już zapchane) walające się rzeczy, czasami dziwne, nie wiadomo skąd przywleczone – doprowadzam do jako takiego stanu wnętrze, i, jeśli akurat jestem w bazie, jadę swoim oplem po zakupy, wszak kuchni tam nie ma. Jem coś na chybcika, wyjmuję z szafki czajnik i pojemniki, zaparzam kawę (jeśli pamiętałem o przyniesieniu wody) i siadam. W bazie mam ciszę, w lunaparku przez cienkie ściany kampingu słyszę głośne rozmowy kolegów (co trzecie, czasami co drugie, słowo jest wiadomego rodzaju) i skrzekliwie brzmiący hip hop lub disco polo. Próbuję nie słyszeć tego hałasu. Mam za sobą naście godzin pracy, przed sobą wolne dwie – trzy godziny. W czasie tych chwil wyrywanych karuzelowemu molochowi próbuję coś napisać, przeczytać czy posłuchać; zadzwonić do żony i dzieci, normalnie żyć. Nie bardzo mi się udaje. Zapomniałem o Dniu Matki, a o Dniu Dziecka pamiętałem, ale akurat tego dnia pracę skończyłem o godzinie 22.30, więc do dzieci dzwoniłem na drugi dzień. Zauważyłem, że nie wyciągam z szafy mojej ulubionej statuetki, milutkiej ozdoby stolika – nie tyle z powodu nie pamiętania, co z odruchowego uznania, iż nie warto, skoro za dwa dni czeka mnie następny wyjazd, a tym samym kolejne szykowanie wnętrza wozu do jazdy.

Budzik dzwoni raz i drugi, wstaję nieprzytomny, nalewam wody do szklanki i w progu kampingu, lejąc wodę na twarz, zaczynam dzień. Stawiam rozdzielnie, ciągnę cholernie ciężkie przewody, podłączam je, a pod nogami rośnie plątanina czarnych węży; wiele razy dziwiłem się, jakim cudem rozpoznaję się w tym bałaganie. Po paru dniach cały ten majdan pakuję na ciężarówkę, jem kolację, zapalam swoją scanię i podłączam do niej ciągnioną przyczepę. Gdy ostatni zestaw pojazdów wyjeżdża, oglądam opustoszały plac, wsiadam do kabiny i włączam bieg. Stary, zmęczony życiem silnik odzywa się chrapliwie, gdy samochód, ciężko kołysząc się na nierównościach, powoli toczy się w stronę jezdni. Kiedyś w takich chwilach miewałem myśli pt. „Kolejne miejsce za mną”, teraz już nie. Teraz liczę drogę i czas jazdy, próbując przewidzieć, ile będę mieć czasu na sen.

Dzisiaj rozmawiałem z Heleną, prosiła mnie o wytłumaczenie jej, jak długo jeszcze do wakacji. Miną trzy niedzielę i będą - powiedziałem wnuczce. A, to teraz wiem! Będę liczyła. – odpowiedziała. Oboje liczymy niedziele do wakacji, do tego cudownego okresu bez przeprowadzek, bez nocnych jazd i awarii po drodze, z ledwie siedemdziesięciogodzinnym tygodniem pracy.



W Szamotułach byłem nadspodziewanie wcześnie, już o godzinie 23, i to mimo tradycyjnych awarii po drodze. Mój kamping zawieruszył się gdzieś, a że nie miałem ochoty kłaść się spać w kabinie swojej ciężarówki, czekałem spacerując po parku. Noc była ciepła, pachnąca zieloną wilgocią, pogodna. W świetle parkowych lamp drzewa wyglądały inaczej niż w słońcu, ciekawiej. Drżące na delikatnym powiewie światło ukryte wśród gałęzi brzozy płaczącej przydawało tajemniczości długim gałązkom drzewa, których początki ukryte były gdzieś wysoko, w ciemnościach. Kolory liści zmieniały się: od jasnej, prześwietlonej bliskim światłem, bo ciemną zieleń, niemal czerń gałęzi widzianych na tle nocnego nieba, a te wydawały się dłuższe niż zwykle, bardziej wiotkie i ładniejsze. Lubię dotykać wiszące gałązki brzóz, lubię czuć ich łaskotanie między palcami i we wnętrzu dłoni. Lubię brzozy płaczące. Parę dni temu rozmawiałem z córką, mówiłem jej o potocznej nazwie ozdobnej odmiany kaliny koralowej, Gosia wspomniała nazwę betula pendula jako wyjątkową i pamiętaną. Ta łacińska nazwa brzozy płaczącej jest naszym hasłem przywołującym dalekie wspomnienie z dzieciństwa córki; słyszę wtedy jej śmiech - rozbawienie uczoną nazwą tego pięknego drzewa. Śmiech najpiękniejszej dziewczyny z nazwy najpiękniejszego drzewa.

Nieco dalej, przy tej samej alejce, zobaczyłem coś, co zdumiało mnie wspaniałym wyglądem, niemal majestatem: grupę bardzo wysokich wierzb płaczących. Trudno mi nazwać wierzby pięknymi drzewami, jednak ten konkretny gatunek ma kilka cech podobających się, jak na przykład ciemnożółty kolor gałązek, po którym w zimie poznaję je z daleka. Podoba mi się ich nienasycenie słońcem, pragnienie wykorzystania światła od pierwszych dni wiosny do ostatnich dni jesieni. Wszak to drzewo jako jedne z pierwszych rozwija liście, i jako ostatnie, bo nierzadko dopiero po pierwszych śniegach, zrzuca je.

Światło lampy dobywało z mroku piętrowo ułożone, coraz wyższe girlandy długich gałęzi. Gdy z zadartą głową stałem blisko drzew, wydawało się, że z niewidocznych pni tryskają w górę, zakręcają i łukami spływają na mnie kaskady zielono upierzonych ramion. Niektóre sięgały ziemi, inne zamierały wyżej w swoim locie w dół i tylko chwilami lekki wiatr, poruszając nimi, zaprzeczał mojemu wrażeniu patrzenia na fantazyjne stalaktyty.



Pod wieczór, po pracy, wziąłem aparat i poszedłem zrobić zdjęcia wierzbom. W świetle dnia wyglądały inaczej, chyba mniej tajemniczo, ale za to pokazały mi swoją zieloną świątynię Flory: otóż do tych drzew można wejść tak, jak wchodzi się do ogrodowej altany, jak wchodziłem kiedyś w altany płaczących buków w Żaganiu. Wiele gałęzi tych wierzb sięga ziemi tworząc zieloną ścianę wokół pnia, tylko tu i ówdzie zostawiając wąskie wejścia. Wewnątrz panuje półmrok, listki wydają się być ozdobami ścian; za grubym, spękanym i pochyłym pniem, woda stawu odbijała nikłe światło końca chmurnego dnia.

Cisza. Cisza i zieleń.



Nieco dalej na ławce siedziała grupa wyrostków; nikt nie patrzył na jaskółcze wirowanie na niebie, nikt nie patrzył na drzewa. Przechodząc, słyszałem głośne rozmowy i ordynarne przekleństwa dziewczyny; zobaczyłem, jak chłopak rzucił puszkę pod nogi i kopnął ją w trawę. Spojrzawszy na ich dziwaczne fryzury i stroje, na ich arogancję i pewność siebie wyrażaną ruchami i tonacją głosów, poczułem przeraźliwą obcość. Wróciłem do kampingu, jego ściany i ekran laptoka odgrodziły mnie od świata tamtych ludzi.


piątek, 3 czerwca 2016

Majowe chwile


280516

Plecak wziąłem chyba z przyzwyczajenia; dopiero później znalazłem sobie wytłumaczenie: wszak mam w nim cały zestaw pierwszej pomocy, także porządną pelerynę, a pogoda jest burzowa. Na pewno z rozpędu wrzuciłem do niego sweter – odruch zimowego wędrowcy - ale pod wieczór przydał się.

Było upalne popołudnie, do zachodu słońca brakowało ponad dwie godziny, gdy ubrany wyjątkowo jak na moje przyzwyczajenia, bo w lekkie spodnie i T-shirt, ruszyłem w górę po zboczu Dudziarza, vis a vis Różanki, góry, którą po raz pierwszy zobaczyłem w zimie. Wtedy śniegi na niej skrzyły się złoto i diamentowo, a w cieniu miały delikatnie zaznaczoną błękitną barwę – teraz górę widziałem zupełnie inną: ciepłą, uśmiechniętą i zieloną. W ciągu paru godzin tego popołudnia często pojawiały się we mnie zimowe obrazy znanych mi miejsc: nakładały się na widziane krajobrazy, zaskakując swoją odmiennością. Dość wysoko, już pod lasami Dudziarza, jest lubiany przeze mnie zakątek: gęstwina głogów i róż otacza starą, wykręconą reumatyzmem czereśnię. 


Byłem tam dzisiaj i patrząc na nią, widziałem ją w trzech odsłonach: nagą, czarną, zimową; w bieli swoich kwiatów, w słodkim ich zapachu, w buczeniu owadów widzianą na początku maja; a dzisiaj zieloną, uspokojoną, zajętą swoimi zawiązanymi już owocami.

Z odrobiną niepokoju, ale i z zaciekawieniem, słuchałem się siebie, jednak z satysfakcją zauważyłem, że nie postrzegam widoków zimowych jako gorszych, mniej wartościowych, a po prostu jako inne. Przy czym ta inność nie jest cechą obcości, a jedynie stwierdzeniem faktu dużych różnic; nawet wprost odwrotnie: przecież tamte zimowe góry są prawdziwie moje, natomiast w tych dzisiejszych, kwitnących i zielonych, jestem tylko chwilowym gościem.

Miało być o różach, a ja „filozuję”, jak mówi pewien mój znajomy, myląc filozofowanie z laniem wody. Więc róże jeszcze nie kwitną. Nawet pąków nie widziałem, ale widziałem kwitnące głogi, a jest ich tam bardzo dużo. W pierwszej chwili, stojąc przy różanym krzewie, poczułem zawód, ale była to tylko jedyna chwila, po niej przyszła inna, odmieniona: kwitnienie róż nadal jest przede mną.

Szedłem rozglądając się po świecie niemal mi nieznanym. Przede wszystkim radykalnie zmieniła się kolorystyka: wszechobecna zieleń zastąpiła zimową przewagę bieli, czerni i szarości nad niewielkimi śladami innych kolorów. 






Wyrośnięte trawy sięgały wyżej kolan; mokre po deszczu, zmoczyłyby mnie, gdybym nie wziął – też odruchowo – ochraniaczy. Spod nóg podnosiły się chmary owadów ważkopodobnych, próbowałem przyjrzeć się im, ale one nie chciały być oglądane. Widoczność zmniejszyła się, mimo poprawy przejrzystości powietrza. Ze zdziwieniem spostrzegłem tę różnicę stojąc na zboczu Dudziarza i patrząc na wschód, w stronę Gaika: zielone drzewa i krzewy zasłaniały widoczność. Nie narzekałem na tę ich cechę :-)

Oczywiście oglądałem głogi i róże: pierwsze z oznakami przekwitania, drugie dopiero szykujące się do przybrania godowych strojów. Jak tyle już razy, i dzisiaj przekonałem się o konieczności nachylenia się nad oglądanym dla pełniejszego, bardziej szczegółowego, lepszego widzenia; czasami po prostu dla zobaczenia czegoś, co wcześniej było niewidoczne, mimo że tyle razy widziane. Przy czym pisząc o nachyleniu się, mam na myśli po prostu zwrócenie bacznej uwagi, okazanie zainteresowania, a chyba nade wszystko potrzebę zobaczenia. Dzisiaj jakbym po raz pierwszy w życiu zobaczył kwitnienie czarnego bzu. Doskonałość symetrii kwiatów, ich maleńkie rozmiary, niepoliczona ilość, zapach i to wyjątkowe poczucie świeżości, dostrzeżenia po raz pierwszy. Czarująca chwila zdumienia urodą kwitnienia.




Zaskakiwała mnie ilość rosnących głogów i róż; poza dużymi, widzianymi z daleka krzewami, wśród wysokich traw znajdowałem mnóstwo maleństw obu gatunków. Spory obszar rozległego zbocza góry porośnięty jest krzewami, ale nierzadko dopiero stojąc przy którymś rozpoznawałem przenikające się gałązki i liście obu roślin. Pomyślałem, że lubią się, że pasuje im życie we wspólnym splątaniu – lub obejmowaniu się - gałęzi i korzeni. Czasami do tej pary dołączali dalsi kuzyni: klon, czereśnia lub jawor, ale odniosłem wrażenie, iż są oni tylko tolerowani. 




Z zachodniej części zbocza zobaczyłem Stromca, górę odległą o ponad 10 kilometrów, a za nią coraz dalsze i dalsze wzgórza, już Izerskie. Podnosząca się mgła przedwieczorna otulała podnóża bliższych gór, dalsze czyniąc mało widocznym zarysem; najdalsze –  na horyzoncie – były już tylko domysłem, ale przecież one były tam naprawdę.



Widok ten, tak ładny, był jak nasze pragnienia, albo możliwości: na tych niespełnionych, albo niewykorzystanych, nasz świat się nie kończy, mimo iż czasami wydawać by się mogło, że nic już, tylko szara codzienność, bo oto na horyzoncie pojawiają się inne i otwierają sobą nowe dla nas i piękniejsze światy.

Wracałem jak zwykle nocą, jednak gdy w połowie dwuipółgodzinnej jazdy zatrzymałem się i wysiadłem dla rozprostowania nóg, poczułem różnicę: intensywny zapach traw i ziół nagrzanych słońcem, zapach nocy majowej.