180421
Pierwszy wyjazd na Roztocze, początek nowego rozdziału moich wędrówek.
Wyjeżdżając, zabrałem ciekawość i optymizm, ale i niepewność się przybłąkała. Jaki będzie mój odbiór widoków, jakie wrażenia zabiorę ze sobą w drogę powrotną?
Roztoczańskie pola i wzgórza zobaczyłem ładnymi, podobało mi się tam, jednak było inaczej. Brakowało mi emocjonalnego odzewu, do którego przywykłem tak dalece, że zacząłem go traktować jako immanentny składnik nie tylko wędrówek kaczawskich, ale wędrówek w ogóle. Tam byłem u siebie, wszędzie widziałem swoje ślady, niemal każda góra i droga były moje, skoro nawet bez wspominania wcześniejszych włóczęg, świadomość bycia tam, nierzadko wielokrotnego, zmieniała barwy odczuć i dodawała uroku krajobrazowi. Tutaj natomiast wszędzie byłem obcy i na obce drogi patrzyłem, jednak była we mnie myśl, że moimi będą w przyszłości. Aura nie pomagała, dzień był chmurny, z szarym powietrzem, ale to tylko część prawdy. Jej resztę zostawiłem w Sudetach.
Nie da się, teraz już wiem, szybko oderwać od miejsc poznawanych i oswajanych tak długo. Po latach nieobecności na swojej rodzinnej Lubelszczyźnie, gdy mam wątpliwości, czy przyjazd tutaj jest powrotem, czy wyjazdem stamtąd, związki z regionem trzeba mi budować od nowa.
Chcąc poznać pewne miejsca o ciekawym ukształtowaniu terenu, zszedłem z drogi w gęsty las.
– Po co wlazłem tutaj? – zadałem sobie pytanie będące w istocie wyrzutem, widząc gąszcz trudny do przejścia.
W Górach Kaczawskich takie pytanie nie przyszłoby mi do głowy, bo powód byłby oczywisty: poznawanie nieznanych zakątków moich gór.
Dla uczczenia setnej kaczawskiej wędrówki, poszedłem śladami pierwszej. Mam nadzieję na powtórzenie tego wydarzenia tutaj, a więc na stworzenie nowych więzów, tym razem z Roztoczem. Wtedy ta kraina będzie moja na równi z Górami Kaczawskimi.
Dzisiaj zacząłem oswajanie się z nią. Łapię się na uznawaniu widoków za tym ładniejsze, im bardziej przypominają kaczawskie, ale też wiem, że ten odruch będzie zanikał.
* * *
Moje kaczawskie zwyczaje dały o sobie znać już przy planowaniu trasy: otóż od razu odrzuciłem trzymanie się szlaków widząc, jak często prowadzą lasami. Chciałem iść mając rozległy przestwór wokół siebie, nie bliskie drzewa. Ponieważ roztoczańskie pola są bardzo wąskie, zakładałem istnienie dużej ilości dróg – i tak było, chociaż ich przebieg na mapie niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Od razu przyznam się do pójścia na łatwiznę: w telefonie miałem włączony system GPS i mapę satelitarną, więc w każdej chwili mogłem sprawdzić, gdzie dokładnie jestem i którą drogą mam iść. Cała trudność, nader niewielka, polegała więc na rozpoznaniu okolicy widzianej na ekranie z satelity, więc pionowo z góry, do otoczenia widzianego poziomo, z wysokości oczu. W praktyce byłem więc prowadzony jak Tezeusz po sznurku, czego szczególnie wyraźnie doświadczyłem pod wieczór, zapuszczając się w las bez widocznego duktu, ale może po kolei.
Wyjechałem przed czwartą, a na miejscu, w wiosce Sochy pod Zwierzyńcem, byłem o 5.30. W kwadrans później (wszak musiałem spokojnie wypić kawę) zarzuciłem plecak na ramiona i poszedłem na pobliską Bukową Górę. Widok z niej obejmuje mniej niż połowę widnokręgu, ale jest po prostu piękny. Jego walorów nie mogę udowodnić zdjęciami, bo, jak wspomniałem, światło było szare a powietrze przymglone, mam jednak nadzieję na ich powtórzenie w lepszych warunkach. Nazwa wzgórza jest bardzo a propos: buki rosną tam liczne i pokaźnych rozmiarów. Patrzyłem na nie z przyjemnością, wszak piękne to drzewa i przypominały mi sudeckie wędrówki.
Polna
droga wiodąca grzbietem wzniesień kończyła się na brzegu
zaoranego pola – zwyczaj praktykowany i w Sudetach – machnąłem
więc ręką i nie szukając innej poszedłem na przełaj
zarastającymi łąkami i nieużytkami, ale dalej droga pojawiła
się, i to ta, której szukałem, jak się później okazało.
Sporo pól, zwłaszcza tych leżących wyżej lub dalej od szos, jest sztucznie zalesionych, ale niedbale. Rosną na nich brzozy lub sosny sadzone w rzędach tak gęsto, że drzewa nie mają możliwości wzrostu. Te laski są ciemnymi gęstwinami duszących się drzew z martwą ściółką.
Pola, wąskie a długie spłachetki ziemi
miejscami białawej od piachu, wspinają się po zboczach oddzielone
od siebie miedzami i drogami. Są wśród nich miedze pamiętane z
dzieciństwa, niewidywane w Sudetach: wysokie, na tyle szerokie, że
można iść nimi, pełne najróżniejszych roślin pachnących w
upalne popołudnia, tu i ówdzie wysadzane pojedynczymi drzewami lub
kępami krzewów. Są wśród nich róże, chociaż nie tak liczne
jak tam, ale za to więcej widziałem krzewów tarniny. Polne drogi
są dwojakiego rodzaju: piaszczyste, niemal białe, a ta ich jasna
wstęga potrafi prowadzić hen, za grzbiet wzniesienia widocznego w
oddali; są też drogi błotniste, z licznymi kałużami i śliską,
lepiącą się do butów ziemią. Mało jest kamieni utwardzających
te drogi, a jeśli są, to wapienne. Na wielu polach widziałem ich
białe grudy, szczególnie dobrze widoczne w niskiej oziminie.
Dróg zapamiętanych w dzieciństwie już nie ma i nie będzie. Otóż przed półwieczem na Lubelszczyźnie niewiele było ciągników, niemal każdy rolnik miał konia, dlatego polna droga miała trzy ślady – dwa zrobione przez koła, te były równiejsze, a między nimi zryty kopytami trzeci ślad – koni ciągnących furmanki. Teraz polne drogi mają dwa ślady, innych nie ma. Nieistotna drobnostka? Może i tak, a na pewno ta zmiana zaszła z korzyścią dla koni, jednak jest ona wspomnieniem mojej wczesnej młodości – obok zapachu lampy naftowej zapalanej wieczorem, tamtych wysokich miedz i wielu innych obrazów.
Inaczej wyglądają wioski. Owszem, nowe domy są podobne, właściwie takie same, ale nie ma tak charakterystycznych dla Sudetów domów z murami pruskimi lub szachulcowymi, a kamień, zdecydowanie rzadziej tutaj używany, jest białym wapieniem. Taka sama natomiast jest niewrażliwość estetyczna i ekologiczna ludzi: śmieci widziałem sporo, a w pobliżu wiosek dużo. Inna też jest popularność Roztocza. W mijanych wioskach widziałem liczne tablice informujące o noclegach, a na drogach spotykałem grupy turystów. Niestety, widziałem też motocyklistów jeżdżących polnymi drogami. Patrzę na nich niechętnym okiem, bo co prawda przepisów nie łamią, jeśli nie wjeżdżają do lasu (a wjeżdżają!), jednak warkot silników, natrętny i uprzykrzony niczym bliskie buczenie much w ciche upalne popołudnie, niesie się na kilometr, a ja wolałbym słuchać śpiewu skowronków i szumu wiatru.
Na Wzgórzu Polak stoi obelisk upamiętniający bitwę z czasów Powstania Styczniowego. Rozbito wtedy oddział nieprzyjaciela, wymieniona jest ilość zabitych powstańców. Bohaterstwo, ale ostateczna klęska. Bitwy i śmierci. Jedni psuli naszą ojczyznę, drudzy umierali dla jej ratowania; tak było przez wieki i po części tak jest nadal.
Pod
dużymi bukami rosnącymi na szczycie kwitną zawilce wśród
kolczastych łupi nasion tych drzew.
Ślady dawnych ludzkich tragedii obok rokrocznie odnawiającego się życia.
Ustalając trasę, zwróciłem uwagę na bieg poziomic wskazujących na istnienie wielu jarów i dolinek nieopodal Zwierzyńca. Miejsca noszą nazwy Lisich Jam i Turzynieckich Dołów. Okazało się, że teren jest bardzo gęsto zarośnięty, zrobiłem tylko parę zwiadów wchodząc w gąszcz, i zawróciłem. Wrócę tam kiedyś mając więcej czasu, którego dzisiaj mi brakowało. Liczę na znalezienie miejsc odsłoniętych, a przynajmniej łatwiejszych do spenetrowania, może nawet ścieżek. Wspomnę jeszcze o dzikości tamtej okolicy, o zwalonych omszałych drzewach, ale i o licznie kwitnących miodunkach. Tak mi się wydaje, a jeśli źle nazywam te roślinki, proszę o sprostowanie.
Samochód
miałem parę kilometrów za miasteczkiem. Najłatwiej było iść
szosą, ale wypatrzyłem drogę przez las i Piaseczną Górę. Na
szczyt prowadził ładny dukt wiodący widnym borem sosnowym, ale z
drugiej strony wzniesienia ta droga uciekała na bok.
Zdjęcie satelitarne pokazywało dukt wiodący prosto jak strzelił na drugą stronę lasu, w pobliże Bukowej Góry; stamtąd miałem tylko kilometr do samochodu. Stałem na drodze w miejscu, w którym miał się zaczynać ten dukt, rozglądałem się, ale drogi nie było. Może tylko nikły ślad, zarośnięty chwastami i zawalony przewróconymi drzewami, sugerował istnienie tutaj drogi w przeszłości, a zdjęcie z kosmosu pokazywało jedynie niewielką przerwę w zwartych koronach drzew. Chyba zdążyłbym dojść do wioski przed nastaniem ciemności idąc okrężną drogą, ale kaczawskie zwyczaje wzięły górę – wszedłem między drzewa. Omijałem przeszkody, wyrywałem buty z objęć jeżyn i co paręset metrów sprawdzałem, czy nie zszedłem z tej niby drogi. Dzikie, ładne miejsca, las pozostawiony samemu sobie, ale było zbyt ciemno, by aparat coś ładnego zobaczył.
Z uśmiechem przywitałem jasność między drzewami zwiastującą brzeg lasu. Poznałem drogę, którą szedłem rano, i skręciłem ku wiosce. Za mną świeciła zza chmur przymglona, czerwona łuna zachodu.
Chytrość, nic innego, kazała mi chodzić niemal od świtu do zmierzchu. Do samochodu doszedłem na drewnianych nogach po ponad trzynastu godzinach. Z ulgą usiadłem w fotelu, z przyjemnością wypiłem resztkę kawy i ruszyłem do domu.
Roztocze przywitałem.
Trasa:
Ze wsi Sochy na Bukową Górę. Dalej: Kwaśna Góra, wzgórze Polak, Góra Kamienica, Mazurowa Góra, wieś Lipowiec Góry, czarnym szlakiem do Lisich Jam, powrót do skrzyżowania z niebieskim. Przejście tym i żółtym szlakiem do Zwierzyńca. Wejście na Piaskową Górę. Przejście lasem na Bukową Górę i powrót do wsi Sochy.
Dwa oblicza Zwierzyńca:
A niżej pozostałe zdjęcia: