Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą biologia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą biologia. Pokaż wszystkie posty

sobota, 11 października 2025

Dokąd zmierzamy?

 140925

Trzy najlepiej znane powieści Stanisława Lema, światowej sławy autora fantastyki naukowej, wizjonera i filozofa, to „Solaris”, „Eden” i „Powrót z gwiazd”. Każdą z nich czytałem wiele razy, od szkolnych lat będąc miłośnikiem twórczości Lema, a ostatnio sięgnąłem po „Powrót z gwiazd”.

Z dalekiej wyprawy kosmonauci wracają na Ziemię; na pokładzie statku minęło 10 lat, na Ziemi 120. Zastają cywilizację skrajnie odmienioną nie tylko rozwojem techniki, ale i zmianami w obyczajach i ludzkiej psychice. Społeczeństwo jest praktycznie całkowicie egalitarne, wyzbyte wojen, kryzysów społecznych i gospodarczych. Ludzie pracują, ale niewiele i nie w fabrykach, bo te są w pełni zautomatyzowane. Roboty są wszędzie i wszystko robią za ludzi, aby ci mogli poświęcić się rozrywkom, pasjom, nauce czy sztuce. Pieniądz istnieje, ale płaci się tylko za luksus, a potrzeby codzienne są zaspokajane nieodpłatnie. Żyć nie umierać, chciałoby się powiedzieć. Nader niewiele wad tej cywilizacji kreśli autor: ludzie są wydelikatnieni, nieprzywykli nie tylko do problemów czy zagrożeń, ale nawet do ostrzejszych reakcji słownych innych ludzi. Takie z nich… mamlasy, mówiąc potocznie, dla których, po pozbawieniu ich sensu starań o bogactwo i znaczenie, najważniejsza jest młodość.

Mimo drobnych zastrzeżeń, obraz tej powieściowej Ziemi zawsze był dla mnie idylliczny i kuszący – do teraz. Wróciłem do tej powieści po upływie około dziesięciu lat, a ten czas zmienił moją ocenę wizji cywilizacji nakreślonej przez autora, i to w bezpośrednim związku ze zmianami, których jestem świadkiem.

Na wstępie zaznaczę, że specjalistą nie jestem, jednak czytając od paru dziesiątków lat książki o ewolucji życia na Ziemi, zebrałem na ten temat garść wiedzy pomocnej w dostrzeżeniu i zrozumieniu przyczyn przemian społecznych tu i teraz. Wiele z tego, co się dzieje wokół nas, dobrze tłumaczą, albo pozwalają ocenić, uwarunkowania ewolucyjne.

Naukowcy jeszcze nie poznali wszystkich możliwych przyczyn szybkiego rozwoju naszego mózgu do tak wielkich rozmiarów i możliwości, jakie mamy teraz, ale jedna z nich jest niewątpliwa: nasza inteligencja, pochodna wielkości i stopnia komplikacji mózgu, po prostu zwiększa szanse przeżycia w świecie ustawicznego zagrożenia bytu. Co prawda niektóre zwierzęta posiadają umiejętność wykorzystania gałęzi lub kamienia jako narzędzia, ale tylko ludzie potrafią intencjonalnie i z wyprzedzeniem w stosunku do potrzeb konstruować narzędzia. Opanowaliśmy całą Ziemię, wybijając wiele gatunków zwierząt nam zagrażających, inne uczyniliśmy niewolnikami, całą resztę tolerujemy. Wykorzystując nasze zdolności umysłowe zbudowaliśmy cywilizację techniczną, w znacznym stopniu uniezależniając się do kaprysów natury. Trzeba jednak wiedzieć, że natura, czy konkretniej: ewolucja, nie ma celów, ku którym zmierza.

Tak wyraził ten fakt Richard Dawkins, biolog angielski i znany popularyzator teorii ewolucji:

>>Natomiast dobór naturalny (…) działa bez żadnego zamysłu. Nie ma ani rozumu, ani wyobraźni. Nic nie planuje na przyszłość. Nie tworzy wizji, nie przewiduje, nie widzi. Jeśli w ogóle można powiedzieć, że odgrywa w przyrodzie rolę zegarmistrza – to jest to ślepy zegarmistrz.<<

Cytat z książki Ślepy zegarmistrz.

Mechanizm ewolucji jest banalnie prosty i jednocześnie niesamowicie okrutny: ten bystrzejszy, sprytniejszy, cwańszy, miał większą szansę na zostawienie potomków, którym przekazał w genach swoje cechy – kosztem innych, bez zważania na skutki, jeśli tylko nie są bezpośrednio odczuwane. Dobrze tłumaczy go analiza wpływu medycyny na ludzkość. Coraz więcej chorób lekarze potrafią wyleczyć, a jednocześnie ludzkość wcale nie jest bardziej zdrowa. Kiedyś chorowite dziecko mało miało szans na przekazanie swoich genów, a więc i skłonności do chorób, swoim potomkom, bo po prostu umarło nim stało się dorosłe. Teraz dorasta i ma swoje dzieci, trwa więc bieg w przeciwne strony między naturalnymi mechanizmami zaburzonymi przez medycynę, a umiejętnościami leczenia.

To jednak temat poboczny, wrócę więc do głównej myśli.

Mimo osiągniętego poziomu rozwoju, nasz umysł i nasze zmysły mają liczne wady.

Chcemy czegoś i jednocześnie nie chcemy albo sami nie wiemy czego chcielibyśmy, boimy się nieznanego, bywamy okrutni. Można nas przekonać do każdej idei, nawet najbardziej absurdalnej, a wtedy życie za nią oddamy, najchętniej innych ludzi; nasza empatia cienką powłoką powleka obojętność, samolubstwo i agresję. Jest w nas nienasycona, potężna potrzeba władzy, panowania nad innymi. Owszem, próbujemy ratować się etyką i religią – ale z jakże mizernymi rezultatami. Z mrowia cech świata, z wielości jego sygnałów, odbieramy i jesteśmy w stanie pojąć bardzo niewiele. W tych procesach wspomagamy się nauką i naszymi maszynami, z których jesteśmy tak dumni, ale przecież są one tylko protezami nakładanymi na nasze ułomności. Dlaczego tak jest? Bo wykorzystując skutki uboczne rozrostu naszego mózgu, przekraczamy granice procesu nakierowanego siłami natury tylko i wyłącznie na przeżycie i posiadanie potomstwa. Nasz mózg osiągnął takie rozmiary nie w celu zgłębiania tajników świata, nie dla estetycznego jego przeżywania ani wiecznej szczęśliwości, a do działań na poziomie podstawowym, egzystencjalnym.

Mózgi istot żywych nie zostały wykształcone od podstaw jako twór jednolity, a ewoluowały, co szczególnie wyraźnie widać u nas. Są w nim warstwy – ślady kolejnych etapów ewolucji: od pnia mózgowego obsługującego podstawowe funkcje życiowe, jak praca serca i odruchowe reakcje, poprzez warstwę (niektórzy mówią o piętrze) odpowiedzialną między innymi za emocje i zachowania rozrodcze, aż po korę mózgową, siedlisko zdolności racjonalnego, analitycznego myślenia i planowania działań. Nie są one oddzielone od siebie, nie są niezależne, a współdziałają albo i przeciwdziałają. Wtedy racjonalna myśl każe się nie bać (czegoś), a odruch pcha nas do ucieczki albo na odwrót; rozum mówi nam jedno, instynkt drugie. Taka sytuacja, kolizja naszych odczuć, także wrażeń, chęci, potrzeb, jest bardzo dla nas charakterystyczna.

Z tych wszystkich powodów – tutaj docieram do meritum wywodu – brak konkretnych celów do osiągnięcia, przeszkód do pokonania, życie w stanie ustawicznej stabilizacji, zabezpieczenia naszych życiowych potrzeb przy minimalnym nakładzie pracy, bez kłopotów i ryzyka, bez celów wykraczających poza codzienność, bez stałych, powszechnie akceptowanych norm postępowania i wartościowania, prowadzi do zamętu w życiu społecznym, a u jednostek budzi poczucia alienacji i bezsensu, odbiera radość przeżywania zwykłych dni, a nawet prowadzi do depresji.

Przywołuję tutaj znane prawdy, jak ta głosząca, że tylko coś zdobyte samemu, mimo przeciwności i trudów, naprawdę cenimy, albo porzekadła, jak na przykład to brzmiące jak jak klątwa i wiele mówiące o nas: będziesz miał, nieszczęsny, to, co sobie wymarzyłeś.

Nie potrafiąc normalnie, spokojnie żyć i życiem się cieszyć, wymyślamy utopijne idee szybko przeradzające się w ideologie, szukamy ekstremalnych przeżyć i sposobów wywyższenia się, tworzymy bariery i problemy tam, gdzie racjonalnie rzecz biorąc nie ma na nie miejsca, odrzucamy standardy wypracowane przez pokolenia i dopasowane do naszej mentalności, a wtedy zostajemy z pustymi rękami i sercem, szukamy i znajdujemy nowych wrogów poza tymi, których mieliśmy wcześniej. W ten sposób stwarzamy sobie cele i sens.

Te wszystkie blizny po ewolucji są i będą w naszej mentalności, a więc zawsze będziemy musieli zmagać się ze zmorami przeszłości tkwiącymi w nas. Do ogrodów Edenu możemy tylko zaglądać, przy wyjątkowo sprzyjających okolicznościach krótko tam przebywać; zamieszkanie na stałe jest bardzo trudne, może nawet niemożliwe, ponieważ wymaga zanegowania sensu dążeń większości ludzi wokół nas, przebudowania systemów wartości, jakimi mamy się w życiu kierować i uniezależnienia się od opinii innych.

Można ten fakt ignorować, ale skutki będą opłakane, czego początki już widać. Można też starać się je łagodzić.

Bardzo pasuje tutaj znana maksyma: złe czasy tworzą silnych ludzi, silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą słabych ludzi, a słabi ludzie tworzą złe czasy.

Właśnie o tym kołowym procesie piszę. Owe złe czasy to pisząc wprost poważne kryzy, kataklizmy i wojny, po których, a więc po hekatombie strat i ofiar, „ogarniamy się”, prostujemy i od nowa zaczynamy tworzyć lepszą przyszłość. Tutaj dochodzę do meritum. Otóż twierdzę, że idealne, według współczesnych i powszechnych wyobrażeń, środowisko do wychowywania dzieci nie jest dobre. Sądzimy, że jeśli młody człowiek będzie się rozwijał w cieplarnianych (pod względem materialnym i emocjonalnym) warunkach tworzonych przez rodziców, wyrośnie na empatycznego, racjonalnego, silnego duchowo i emocjonalnie, a nade wszystko szczęśliwego człowieka. Fałsz takiego poglądu wychodzi na jaw bardzo wcześnie: w nieprzygotowaniu dziecka na świat ignorujący jego oczekiwania. Doświadczając szoku uświadomi sobie, że nie jest pępkiem świata, który nie jest tak przyjazny jak rodzina; dowie się, że o swój los musi sam zadbać, a życie rzadko jest takie, jak na topowych kanałach społecznościowych; że poza wyjątkami, zdecydowana większość musi wziąć się za pracę daleką od wymarzonej i stawić czoła codziennym wyzwaniom, szarości dnia powszedniego, by w ich otoczeniu, a nierzadko pod ich presją, znaleźć w sobie siły, sens, cel życia i szczęście.

Może więc należałoby celowo stworzyć i utrzymać nie tyle zły czas, co pewne jego znamiona? Narzucić sobie, od dzieci począwszy, pewne ograniczenia dotyczące dobrobytu i obowiązków? Jakie konkretnie? Trudne pytanie, zwłaszcza dla mnie, amatora przecież. Chodzą mi po głowie myśli o stworzeniu warunków, w których dzieci i młodzi ludzie nie traktowaliby posiadania rzeczy, spełniania nawet wymyślnych potrzeb, wygód i stabilizacji, jako stanów naturalnych i zawsze istniejących. Uczenia ich samodzielności, radzenia sobie może nie z niedostatkiem, ale z pewnymi ograniczeniami, dawania im nie tylko praw i przywilejów, ale i obciążanie codziennymi obowiązkami, także tymi uciążliwymi. Powinniśmy oswajać ich z chropowatością świata i wadami natury ludzkiej oraz uczyć radzić sobie z nimi. Przekonywać, nade wszystko własnym przykładem, że bardziej powinno się być niż mieć, ponieważ tam, gdzie można zbyt wiele, mało ma sens, a gdy ma się zbyt dużo, ma się za mało.

Wielkie pole działań dla psychologów, socjologów i behawiorystów, ale nic się o tym nie mówi, a nawet jeśli się działa, to częściej w kierunku przeciwnym, co dobrze widać w reklamach i promowanych trendach.

Dopisek

W słoneczny i ciepły pierwszy dzień jesieni byłem w parku przy pałacu Zamoyskich w Kozłówce pod Lubartowem. Oczywiście patrzyłem przede wszystkim na drzewa, a wiele jest tam wspaniałych okazów, ale i zapoznałem się z treścią tablic informujących o rodzie Zamoyskich. Byli bardzo majętnymi arystokratami, miliarderami, używając współczesnego słownictwa . Dość powiedzieć, że obok wielu zakładów przemysłowych, byli właścicielami blisko dwustu tysięcy hektarów ziemi. Tak opisana jest ordynacja Zamoyskich w Wikipedii.

Poniżej zamieszczam fotografię z tekstem opisującym metody wychowawcze Stanisława Kostki Zamoyskiego, ordynata w latach 1800 – 1835. Zakres stosowanych metod może budzić wątpliwości, ale kierunek był i jest słuszny.

 Dopisek drugi

Z częścią tekstu zapoznałem kolegę. W czasie późniejszej rozmowy nawiązał on do książki "Kucając" Andrzeja Stasiuka, autora bardzo przez niego cenionego. Dodam, że moja ocena twórczości tego pisarza też jest wysoka. 

Zapomnij o pędzie, o cywilizacji, kucnij przy owcy i poczuj zapach zwierzęcego życia – jak i nasze – ale innego, pierwotniejszego i autentyczniejszego. Tak najkrócej opisałbym treść książki. Stasiuk potrafi łączyć intelektualne wyrafinowanie, rozległą wiedzę o światowej literaturze, zacięcie filozoficzne i wrażliwość na piękno natury z prostotą życia bliską prymitywizmowi. Według Stasiuka nie ma przeciwności w takim zestawieniu a uzupełnienie do pełni, której zabraknie kiedy przebywamy jedynie w sztucznym świecie przez nas zbudowanym. Jest tutaj zawarte przekonanie o chwiejności całej cywilizacyjnej nadbudowy, może nawet o jej destrukcyjnym charakterze, jeśli nie jest posadowienia na fundamencie związków z naturą przy jednoczesnym zanegowaniu naszej łączności ze światem zwierzęcym.

Wybrałem jeden fragment z książki Kucając, niżej go zamieszczam, ponieważ zawarte w niej przesłanie może i powinno być potraktowane jako jeden ze sposób na wprowadzenie koniecznych zmian.

* * *

>>Wrzesień zaczyna się od cieni. Robią się dłuższe. Słońce nie wznosi się już tak wysoko i wypłaszcza się łuk jego wędrówki. Kształty stają się mocniejsze. Mija skwar, znika płaskość krajobrazu właściwa letnim dniom. W istocie lipiec i sierpień to najnudniejsze miesiące roku – jeśli nie liczyć dni, gdy nadchodzą burze. Ale poza tym to raczej monotonia z wolna szarzejącej zieleni, wysokiego światła, które męczy i sprowadza coś w rodzaju ślepoty, bo trzeci wymiar krajobrazu, jego głębię, dostrzegamy jedynie rano i wieczorem. Aż nagle przychodzi wrzesień i jakby na pochwałę kalendarzowego podziału, na chwałę własnego istnienia ten pierwszy wrześniowy poranek jest chłodny i mglisty. Jednak gdzieś z góry przenika szarobłękitny blask i to znak, że dzień będzie pogodny.

No więc wrzesień, początek schyłku. Dzięki niskiemu słońcu świat staje się wyrazisty, bardziej materialny, bo cienie są ciężkie, ciemne od wilgoci i zalegają bardzo długo. Podwajają rzeczywistość. Po prostocie lata krajobraz staje się wieloznaczny. Poranna mgła unosi się powoli i najpierw widać na kilkanaście kroków, potem dalej i dalej, i w końcu odsłania się dobrze znany widok aż po grzbiet Uherca. Ale przez tę godzinę czy więcej wcale nie jesteśmy pewni, że to, co znane, powróci do nas w swojej starej postaci.

Czasami śpię na werandzie. Nad ranem budzi mnie chłód. Zasuwam zamek śpiwora, w półśnie otwieram oczy i patrzę mniej więcej na południowy wschód. Po lewej ciemność nieco już spełzła i gdzieś zza obłości ziemi, zza krzywizny kontynentu podnosi się blask. Jeszcze ledwo, ledwo, jeszcze zimny, perłowy, ale już podszyty czerwienią. (...) Rzeczywiście jest zimno, więc wczołguję się głębiej, wtulam, zapadam w sen, ale sen jest kruchy, nietrwały, bo myśl nie może się oderwać od powolnej przemiany krajobrazu i raz po raz trzeba się wychylać, zerkać na wstający blask, który miesza się z mgłą jakoś tak pyliście, nierzeczywiście, uwalnia z półmroku ni to kształty, ni to fantasmagorie, więc szkoda spać, szkoda marnować czas, bo się to przecież w tej konfiguracji, w tej grze złota, szarości, półbłękitu, w tym cudzie jednorazowym już nigdy nie powtórzy.

Tak więc wrzesień. Początek końca. Ostatni wysiłek świata, zanim zacznie powoli gasnąć, popielić się i zamierać. Heroiczny miesiąc. W ogrodach i sadach obfitość kolorów i owoców. Aż się w oczach mieni od tych czerwieni, oranżów, złota, fioletów, lila różów, od tego jabłczanego połysku, który w słońcu oślepia jak setki zajączków. Trzeba mrużyć oczy. A jak się to ugina, napięte do granicy pęknięcia, złamania, niczym człowiecze grzbiety pod ciężarem ponad siły.

No i leżę w środku tego września, w środku mojego kraju, w śpiworze, na deskach pachnących surową ropą prosto z kopalni i nasłuchuję, i wyobrażam sobie, co się dzieje po sadach, po ogrodach i lasach. Zatopiony w tym wszystkim, otumaniony z lekka, oczadziały od urody i rozpaczy ostatnich jasnych i ciepłych dni, zanim sczezną, zanim zatopi je mrok i chłód, zanim pomrzemy. Bo nigdy nie widać życia lepiej niż jesienią. Nigdy nie jest piękniejsze i nigdy nie przychodzi łatwiej zgodzić się na śmierć niż w karnawale jesieni.<<

 

niedziela, 16 kwietnia 2023

Trawy i ludzkość

 060423

Pamiętacie ostrzeżenia o głodzie milionów ludzi w Afryce jako skutku zablokowania wywozu zboża z Ukrainy? Czy dostrzegacie związek tej sytuacji z trawami? Jeśli nie, to przeczytajcie. Tekst jest o rozlicznych i głębokich związkach ludzkości z tymi roślinami.

Cytuję tutaj książkę „Ziemia i życie. Rozważania o ewolucji i ekologii” Marcina Ryszkiewicza. W paru miejscach tekst skróciłem, miejsca zaznaczając wielokropkiem w nawiasach (…).

Zdjęcia zrobiłem w Górach Kaczawskich w ciągu kilku ostatnich lat.


>>Obawiam się, że tym razem wstęp będzie dłuższy od rozwinięcia, a liczba dygresji przewyższy liczbę przykładów do tzw. tematu wiodącego. W przyrodzie jednak wszystko jest ze sobą połączone, obiekty izolowane w ogóle nie istnieją (…), może zatem właśnie takie swobodne unoszenie się na fali skojarzeń daje nam czasem lepszy wgląd w złożoność otaczającej nas rzeczywistości od rygorystycznego trzymania się tematu. Nie można zrozumieć drzew badając tylko pień – bez korzeni, na których spoczywa, i bez gałęzi, w które się rozrasta.

Jeśli trawy dały asumpt do całej tej skłębionej sieci dygresji, to dlatego, że są one organizmami, których wielkim wynalazkiem ewolucyjnym było wymknięcie się z tego morderczego „wyścigu zbrojeń” przez niezwykły fortel. Zamiast unikać za wszelką cenę możliwych konsumentów, trawy oparły swą strategię na zupełnie innej zasadzie – dać się zjeść i wyciągnąć z tego korzyści. Odnieść zwycięstwo dzięki swej słabości.

Trawy pojawiły się późno w ewolucji roślin. Ich szczątki kopalne pochodzą z połowy trzeciorzędu (sprzed niespełna 30 milionów lat), są więc młodsze niż takie wielkie grupy roślin, jak mchy, paprotniki, szpilkowce, czy większość kwiatowych. Trawy osiągnęły jednak wkrótce niebywały sukces ewolucyjny: prerie Ameryki Północnej i pampasy Ameryki Południowej, stepy Eurazji i sawanny Afryki to olbrzymie obszary kuli ziemskiej, na których stanowią one dominujący, nieomal jedyny element roślinny.

Co przesądziło o ich sukcesie? Kiedy kosimy trawnik kosiarką, trawa nie zamiera, przeciwnie, wtedy właśnie rośnie najbujniej i jest najbardziej produktywna. Spróbujmy podobnie traktować inne rośliny, a ich ucięte pędy nigdy już się nie wyciągną, liście nie odrosną. Porządna pielęgnacja trawnika polega na jego częstym strzyżeniu – nie tylko dlatego, że to pomaga trawom, ale i dlatego, że przeszkadza wszystkim innym roślinom. W rezultacie – trawy zostają same.

Oczywiście, trawy nie przystosowały się do kosiarek (…) i nie im zawdzięczają swoje sukcesy. Lecz w tej roli człowiek zastąpił tylko olbrzymie rzesze trawożernych zwierząt (głównie ssaków), które od milionów lat obgryzały liście i pędy traw całego świata, przyczyniając się do ich sukcesu. Bez zwierząt trawożernych nie byłoby i traw, a w każdym razie stepów (i wszystkich ich lokalnych odmian). A bez stepów, nawiasem mówiąc, nie byłoby i człowieka. Nasze losy i losy traw sprzęgły się nierozerwalnie.

Sukces traw polegał na zerwaniu z niemal wszystkimi tak zwanymi trendami ewolucyjnymi, które się w dziejach roślin zarysowały. (…) wróciły do znacznie starszej ewolucyjnie wiatropylności (…). Trawy zredukowały do minimum swą morfologię – do prostego pędu i kilku długich, niczym nie wyróżniających się liści – uprościły też swe korzenie, które stały się gęstwiną prawie identycznych, nie zróżnicowanych odrostów. Ale największym zapewne wynalazkiem było odwrócenie „filozofii wzrostu”. Zamiast rosnąć od czubka, trawy przyrastają od dołu. Co to oznacza?

Wzrost to złożony i skomplikowany proces. Rośliny rozwiązały ten problem, wytwarzając wyspecjalizowane organy, tzw. ośrodki wzrostu, w których komórki dzielą się intensywnie, inne organy zostały tych funkcji pozbawione (…). U roślin wzrost odbywa się, mówiąc najogólniej, w górę (lub w dół w przypadku korzeni) oraz na boki, i oba te rodzaju wzrostu mają swe własne ośrodki, zwane merysytemami. Wzrost ku górze odbywa się się w stożku (wierzchołku) wzrostu, zazwyczaj na szczycie każdego pędu. Gdy ten szczyt utniemy lub gdy odgryzie go zwierzę, pęd przestaje rosnąć (przynajmniej na długości).

Otóż trawy, jak mówiliśmy, przeniosły swój „wierzchołek” wzrostu do podstawy pędów i liści (…). Gdy odetniemy wierzchołek trawy (pędu lub liścia), trawa odrasta; gdy obcinać będziemy często, trawa będzie odrastać szczególnie intensywnie. (…)

Wiatr daje możliwość „taniego” rozsiewania pyłku i nasion, ale tylko na otwartych przestrzeniach. Trawy właśnie skorzystały z tej nadarzającej się okazji, przechodząc na wiatropylność. By ich strategia była w pełni skuteczna, dżungle tropikalne, których gęstwina zatrzymuje wiatr niemal zupełnie, musiały jednak ustąpić miejsca terenom możliwie jak najbardziej otwartym. I trawy nie tylko wykorzystały powstanie takich właśnie terenów, lecz także jak najefektywniej przyczyniły się do ich ekspansji. Jak widzieliśmy, „cel” ten osiągnęły dwiema metodami: przez przywabienie (a nawet, poniekąd, stworzenie) odrębnej klasy stadnych, trawożernych zwierząt, których nieustająca aktywność uniemożliwia wzrost siewek większości roślin, oraz przez stworzenie warunków do częstych, choć krótkotrwałych pożarów, niszczących wszystko to, czego zwierzęta zniszczyć nie zdążyły. (ale ocalenie korzeni traw – dopisek K.G.)

W ten sposób niewielkie zrazu obszary porośnięte trawami poczęły się w szybkim tempie powiększać, a stepy i sawanny opanowywać coraz większe obszary lądów. Za nimi coraz to nowe grupy zwierząt przechodziły na trawożerność, przyczyniając się tym samym do jeszcze większego sukcesu traw. Co więcej, zamieniając obszary leśne, dające liczne możliwości kryjówki, na otwarte stepowe przestrzenie, zwierzęta zaczęły się skupiać w stada, gdyż tylko tak unikać mogły rosnącego zagrożenia ze strony coraz liczniejszych, przywabionych łatwo widoczną zdobyczą, drapieżników. Stadność zachowań, rozbudowane życie społeczne, rosnąca doskonałość zmysłów, a co za tym idzie i rozwój mózgu, wszystko to są cechy, które swój rozwój zawdzięczają poniekąd trawom. W takich warunkach, w tej scenerii i wśród takich zwierząt pojawił się na Ziemi człowiek. Wiele, bardzo wiele z naszych cech zawdzięczamy trawom – dietę (zwłaszcza powszechność wypieku chleba), zachowania społeczne, może nawet psychikę.

Naukowcy są zgodni, że powstanie człowieka wiązało się bezpośrednio z pojawieniem się wielkich, otwartych trawiastych przestrzeni, jakimi były afrykańskie i azjatyckie sawanny. Nasz los od początku splótł się z losem traw, i do dziś z żadną inną grupą roślin nie wiążą nas tak bliskie związki. Wszystkie bez wyjątku zboża należą do traw; każdy niemal lud korzysta z innego ich gatunku, od azjatyckiego ryżu, przez afrykańskie sorgo i europejskie żyto, aż po amerykańską kukurydzę. Do traw należy trzcina cukrowa, pierwszy dostawca cukru dla ludzi, i papirus, który patronował narodzinom niejeden cywilizacji. Trawą jest też, choć trudno w to uwierzyć, bambus, niezastąpiony w życiu ludów Azji południowowschodniej.

Dzięki temu, że ich odżywcze ziarna są wyjątkowo zdatne do długotrwałego przechowywania, trawy pozwoliły nam zbudować miasta i zasiedlić najbardziej niegościnne tereny. Trawom zawdzięczamy możliwość hodowli zwierząt na mięso i skóry, pośrednio dzięki nim możliwy był przez całe stulecia transport pomiędzy najodleglejszymi nawet regionami i wszystkie zwierzęta pociągowe i wierzchowe są trawożerne (…).

Żadnej innej grupie roślin nie zawdzięczamy tak wiele i dlatego warto poświęcić im naszą uwagę. Zwłaszcza, że dzięki nim możemy uświadomić sobie pewną ważną ewolucyjną naukę: słabość może być źródłem siły, jeśli tylko właściwie ją wykorzystać.<<


 






niedziela, 26 grudnia 2021

O gender

301121

Mając ostatnio więcej czasu, wróciłem do tematu gender. Ciekawi mnie, jak doszło do przemiany jednej z kategorii różnic między płciami, jaką jest zespół zachowań wyuczonych w procesie wychowania, czyli z angielskiego gender, w naczelną cechę odpowiadającą za kształt kobiecości i męskości, a zdaje się, że właśnie tak pojmowane jest teraz pojęcie gender. Temat interesuje mnie o tyle, o ile jest składnikiem współczesnych zmian w sposobach zdobywania informacji i ich wpływu na ludzi. Bardziej interesuje mnie strona psychologiczna i socjologiczna, niż same definicje płci i jej podziały. Zwracałem uwagę na interpretację danych i sposoby wnioskowania, oczywiście mając swoje definicje, swoją wiedzę i sposoby wnioskowania.

Przeczytałem kilka tekstów, a żeby nie obciążać czytelników nadmiarem odnośników, podam tylko dwa przykładowe; każdy chętny znajdzie ich w internecie mnóstwo.

Autor tego artykułu tak oto definiuje pojęcie gender, cytuję: „ (…) zespół zachowań, norm i wartości przypisanych przez kulturę do każdej z płci.”

Owszem, odmienny zespół zachowań, norm i wartości przypisywany jest przez kulturę do kobiet, inny do mężczyzn, a że kultury są różne, to i ten zespół wykazuje znaczne różnice. Przypisuje się ludziom określone zachowania i role, nie zawsze logiczne i sprawiedliwe. Do tego miejsca jest pełna moja zgoda.

Dalej czytam takie zaskakujące słowa:

„Wpływ hormonów na mózg i ciało człowieka jest skomplikowany i nie do końca poznany, dlatego próby wyjaśniania różnic pomiędzy płciami za pomocą podobnej argumentacji są dalece hipotetyczne.”

Dziwne stwierdzenie. Odmienność działania hormonów męskich i kobiecych jest znanym faktem, jak więc można pisać o hipotetyczności? Autor podobnie wspomina o badaniach nad mózgami. Są „dalece hipotetyczne i neuroseksistowskie”. Poręczne słowo sobie wymyślili: ”seksistowskie”. Jest łatwe do przypięcia jako etykieta.

Mimo zaznaczenia w paru miejscach istnienia odmiennych poglądów, wymowa całości się nie zmienia: cała różnica sprowadza się do cech biologicznych i gender. Więc gender, a poza nią sex, czyli płeć fizyczna, kojarzona, zdaje się, z narządami służącymi prokreacji. Wprost zaprzecza się jakimkolwiek innym różnicom.

Dziwi mnie i razi takie przedstawienie tematu. Brakuje mi niechby napomknięcia o związkach między ciałem i mózgiem, czy o wpływie ciała na umysł. Rozliczne oddziaływania genetyczne, a zatem i hormonalne, sprowadzono do hipotezy. Pisze się tak, jakby nie istniały uwarunkowania ewolucyjne.


Inną wymowę, bez tej wielkiej luki, ma artykuł w Wikipedii poświęcony płci.

Treść tego artykułu jest zgodna z moją skromną wiedzą o ludziach i ich genach, o ewolucji, etologii i psychologii.

Wspomina się w nim o wielu rodzajach czy przejawach płci, na przykład płeć genotypowa (chromosomy X i Y), zewnętrzna (srom i prącie), hormonalna (wiadomo), mózgowa (płeć mózgu) oraz psychiczna, czyli poczucie bycia kobietą lub mężczyzną. Kwestie kulturowe są pominięte.

Uświadomiłem sobie, jak trudno w artykułach promujących ideologię gender znaleźć coś o płci mózgu; albo nic się nie mówi, albo jej istnieniu się zaprzecza. Przy czym pisząc o płci mózgu, wcale nie chodzi o parametry fizykalne, jak waga czy kształt spoidła wielkiego – jak to pisano w pierwszym artykule. Faktycznie, mierząc lub ważąc nasze mózgi, płci się nie dostrzeże. To trochę tak, jakby mierząc wymiary mikroprocesora, szukać różnic między dwoma programami.

Ten artykuł zapewne napisał lekarz bądź naukowiec ograniczając się do ciała, z pominięciem różnic wynikłych z wychowania, co oczywiście nie znaczy, że ich nie ma. Po prostu autor pisał o podstawie wszelkich różnic, czyli o ludzkich ciałach, a gender jest nadbudową, możliwą do zmian i nie decydującą o byciu osobą określonej płci. Wspomniał o niej tylko raz, w ostatnim zdaniu artykułu:

Niektóre publikacje używają pojęcia płeć mózgu na określenie czynnika determinującego gender.”

Wiele mówiące słowa! Zgodnie z ich wymową gender zależy od płci mózgu, czyli od poczucia bycia osobą określonej płci. Przyjmujemy wzorce zachowań kulturowo dopasowane do odczuwanej płci, a nie odczuwamy płeć po przyjęciu jednego z dwóch pakietów społecznych norm. Jest tutaj znaczące przestawienie przyczyn i skutków. Autor twierdzi, że poczucie bycia osobą określonej płci wynika z płci mózgu, natomiast zwolennicy wszechsprawczej gender upatrują źródła różnic w oddziaływaniu wzorców kulturowych. Nie bardzo rozumiem ich logikę. Czy miałoby to znaczyć, że owszem, zewnętrzne oznaki płci są wykształcone, ale psychicznie mały człowieczek jest czystą tablicą, gotową do przyjęcia zarówno znaku żeńskiego, jak i męskiego?

Czy ci ludzie chociaż słyszeli o psychologii ewolucyjnej?

Jeśli wspomnieć ich łatwość akceptacji zmian płci, wyraźny tutaj relatywizm, trzeba uznać, że nie słyszeli i dla nich mały człowieczek faktycznie jest tabula rasa. Na poparcie tego przypuszczenia powiem o istniejącym wśród nich przekonaniu, zgodnie z którym nie można zwracać się do dzieci w sposób właściwy dla dziewczynek i chłopców, bo to sugeruje im wybór ich płci, a wybrać powinny one same.

Oto wolność wyboru w dwudziestym pierwszym wieku! Nic, tylko się zachłysnąć, wszak nikt nigdy nie miał wolności wyboru swojej płci, dopiero my i dopiero teraz umożliwiamy ludziom taki wybór!

Mimo znacznych różnic w widzeniu płciowości między autorem pierwszego artykułu a mną, jego treść może być początkiem dyskusji i argumentowania, jeśli jednak zajrzy się do blogów czy videoblogów, ręce opadają.

Na pewnej stronie, której adres litościwie pominę, czytam, że cechy kobiece są kulturowego pochodzenia, ponieważ kiedyś paniom podobał się kolor niebieski, mężczyznom różowy, a teraz na odwrót. Na innej zobaczyłem kalejdoskop ubiorów kobiecych z wielu stron świata, oczywiście bardzo odmiennych, co autor tego filmiku uznał za dowód na kulturowe korzenie różnic między kobietami i mężczyznami. Dość tych dwóch przykładów. Łączy ich niezrozumienie tematu: autorzy obiecywali mówić o cechach kobiet, a mówili o zmianach w modzie. Upodobanie różu i normy dotyczące sposobów ubierania się uznali za główne wyróżniki płci.

Jeśli zrobili to świadomie, to doprawdy nie wiem, jak bardziej mogliby ubliżyć paniom; prawdopodobnie bez zastanowienia powtarzają za innymi to, co modne i znajdujące słuchaczy...

Dla mnie równie ważne jak łamanie elementarnych praw nauki i logiki są odczuwane emocje. Zawsze kobieta była dla mnie istotą na poły nie z tego świata (moja książka o Jasiach!), dlatego sprowadzenie kobiecości do podpatrzonych w dzieciństwie sposobów zachowywania się, ubierania i wyrażania, jest dla mnie nie tylko niezrozumieniem, ale wprost degradacją kobiecości. Jeśli można się jej nauczyć jak makijażu, za co my, mężczyźni, mamy podziwiać kobiety? Za kształt pupy czy sposób podkreślenia oczu? Czym mają nas fascynować, skoro właściwie równie dobrze mogłyby być mężczyznami? Gdzie ma tkwić ich zagadka, ta wiecznie nas pociągająca tajemnica, skoro cała różnica między nimi a nami sprowadzona zostaje do… właściwie do czego, poza przyjętymi wzorcami zachowań? Do vaginy i penisa?

Taki ma być obraz kobiety dwudziestego pierwszego wieku??

Otworzyłem przypadkowy filmik na You tube, młoda kobieta obiecała w kilka minut wyjaśnić, o co chodzi „z tym gender”. Usłyszałem o nakazywaniu dziewczynkom zachowywania się w określony sposób, bo inaczej im nie wypada, a chłopcom owszem, ale im nie wypada tego, co mogą dziewczynki – czyli nic nowego. Może warto jeszcze wspomnieć o przesadnej artykulacji, o podniesionym ostrym głosie, z jakim kobieta udawała rodzica strofującego dziecko.

Owszem, tak jest. Część tych zwyczajów i norm dobra nie jest, ponieważ były wykształcone w nieistniejącym już świecie, chociaż inne mają poważne umocowania, o których pisałem już na blogu. Mamy jednak umysł i wolę, możemy zmieniać to, co nie pasuje do obecnego świata, ale wypadałoby uświadomić sobie, że to wszystko w niewielkim stopniu dotyka cech płci.

Gender to ledwie warstewka cywilizacyjnego lakieru na kobiecości i męskości, nic więcej.

Uderza mnie w czasie czytania czy słuchania tego rodzaju informacji aprioryczne, bez słowa uzasadnienia, uznawanie gender za istotę płci, za kreatora męskości i kobiecości. Niewątpliwe istnienie zespołu kulturowych cech i zachowań nazywanego płcią gender nie przeczy istnieniu pozostałych determinantów płci, a nawet więcej: część z nich świadczy o ich istnieniu, tylko trzeba sięgnąć głębiej, do praprzyczyn ukształtowania tych cech. Nie wszystkie wynikają z zacofania lub niewiedzy, jak uważają genderyści; jednak tej wiedzy nie nabędzie się z kilkuminutowych artykulików w internecie. Nie poznamy tam też mechanizmów działania ewolucji, które mają tutaj zastosowanie.

Nota bene, moja znajoma zauważyła, że skoro tak przeciwni są odmiennym normom i wzorcom, powinni być nazywani antygenderystami. Słuszna uwaga, ale tylko w tej ich niezgodzie. Są jednak genderystami w znaczeniu uznawania płci gender za jedyny, a przynajmniej najważniejszy, determinant płci.

Zajrzałem też na stronę katolicką. Zaproszono ludzi nauki i rozmawiano o płci, oczywiście totalnie odrzucając ideologię gender. Zniesmaczony, zamknąłem stronę przed końcem wykładów, bo były tak samo sztuczne, rażące stronniczością, jak filmiki ideologów gender, tyle że z przeciwnym znakiem. Był i drugi powód zniesmaczenia: oto członkowie organizacji przez wieki potępiającej naukę i naukowców, nagle zapraszają ludzi wykształconych i ich słuchają, bo akurat tak się składa, że ich opinie są przydatne. Fałszywe to i podszyte niechęcią do kobiet.

My sami, mężczyźni, jesteśmy winni. Przez wieki przekonywaliśmy siebie i kobiety o ich gorszości, wmawialiśmy im podległość jako ich naturalny stan, a kiedy wreszcie mogły mówić, co myślą o takich poglądach i robić, co zechcą, okazało się, że w swoim pędzie zaprzeczania dawnym męskim teoriom zaczęły zaprzeczać istnieniu jakichkolwiek różnic między nami, poza wyuczonymi w dzieciństwie normami zachowań.

Wyznawcom tej ideologii wypadałoby zapoznać się z obecnym stanem związków młodych kobiet i mężczyzn, z kłopotami w sprawach miłości dziewczyn i chłopaków wkraczających w dorosłość. Może dostrzegą związek ze swoimi poglądami, chociaż wątpię, skoro nie tylko nie dostrzegają w nich nic niewłaściwego, tym bardziej nagannego, to jeszcze mają je za wyznacznik nowoczesności.

Chciałbym widzieć w tego rodzaju poglądach przemijającą modę, odpowiednik za małych marynarek, i wierzyć, że przyjdzie odmiana, ale to nie moda. Tak wielu ludzi bezrefleksyjnie przytakuje poglądom ignorującym naukę, że wypada mi napisać o niepokojących zmianach kulturowych.

Obecnie wahadło jest przechylone; wyrównanie nastąpi wtedy, kiedy kobiety zrozumieją, że ich wyjątkowość na tyle głęboko sięga w jestestwo, że jest nie do nauczenia, nie do podrobienia. Póki co mamy ideologię (anty) gender.

wtorek, 16 marca 2021

O bólu

160321

Organizm jest mną, ale działa jakby w tle, niezupełnie na poziomie świadomości. Po prostu funkcjonuje. Robi to, czego od niego oczekuję i co sam bez mojej wiedzy ma robić. Teraz jest inaczej. Zagnieździł się w nim wróg. Słucham mojego ciała z podejrzliwością i niepewnością, czasami z obawą, nadzieją, lub rezygnacją, a nawet ze złością zamienianą w poczucie beznadziei w czasie najgorszych chwil, ponieważ ono nie jest już tylko moje i nie w pełni jest mi posłuszne. Siedzi w nim przyczajony ból, chwilami daje o sobie znać lekkim uderzeniem, jakby chciał mi przypomnieć o swojej obecności. Jestem, nie zapomnisz o mnie – tak mówi. Pamiętam.

Od pierwszego ataku minęło dwadzieścia lat, ale pamiętam i poznałem go w pierwszej chwili pojawienia się we mnie. Wrócił.

Wiem, że nic nie pomoże szukanie pozycji, w której mniej będzie bolało, ale nie potrafię spokojnie leżeć. Pościel jest wymięta, przesycona potem, a ja przekręcam się, właściwie miotam w tych bezradnych i nieskutecznych, a ciągle powtarzanych próbach znalezienia ulgi.

Za oknem czasami jest jasno, czasami ciemno – zupełnie bez sensu, bo bez związku z moją aktywnością wyznaczaną jedynie kolejnymi falami bólu.

Czas i pory dób nic nie znaczą. Godzina jest bezmiarem czasu, minuta godziną. Nie wiem, kiedy przestanie boleć, może za godzinę, może za kilka. Jak wytrwać bezmiar wypełniony bólem?

Ból wypełnił nie tylko moje ciało, ale i świadomość. Rozpycha się w niej wypierając inne myśli. Tylko czasami i tylko na chwilę zalęgnie się w głowie coś, co nie jest związane z bólem, ale zaraz znika gaszone jego odczuwaniem. Pojawia się myśl o potrzebie oderwania się od bólu, zajęcia czymkolwiek – nie dla pokazania sobie bycia ponad fizyczne dolegliwości, tak daleko w ogóle nie sięgam, a po prostu w nadziei na ulżenie. Próbuję pomóc sobie pewnym przykładem z antyku, utwierdzam siebie w możliwości i skuteczności takich starań, ale jeśli nawet udaje się zapanować nad myślami i pokierować nimi, to tylko na chwilę. Jestem bezradny. Chciałbym zwinąć się w kłębek i wyłączyć świadomość.

Uświadamiam sobie, że od dwóch dób nie jadłem. Nie odczuwam potrzeby. Stanąłem na wadze, schudłem dwa kilo, od młodości nie ważyłem tak mało – 73 kilo. To moja waga sprzed niemal półwiecza.

Chodzę zgięty w pół. Czy wtedy mniej boli? Z wysiłkiem prostuję się i wtedy zauważam, że nie boli bardziej, ale muszę wysilać wolę chcąc utrzymać wyprostowaną pozycję. Nie wiem, dlaczego. To jakiś prastary odruch, każący się kulić, przyjmować bezpieczną pozycję płodu chronionego ciałem matki.

Wiercę się w łóżku, mimo woli stękam, w końcu zauważam, że w jednej pozycji leżę dłużej, że myśli nie są już tak przykute do bólu i zaczynają swoje wędrówki.

Nie wiedząc kiedy – usnąłem.

Obudziłem się i czujnie nasłuchiwałem wiadomości z mojego ciała. Nie boli. Mogę wyprostować się i po prostu leżeć nie odczuwając bólu. Co za fantastyczne odczucie! Nieufność jednak została, dlatego na myśl o zmianie pozycji pojawiła się obawa: a czy nie zacznie boleć? Nie mogę w pełni się odprężyć, chłonąć cudowności chwil bez bólu, odruchowo czekając na jego powrót, na te pierwsze oznaki ostrego kłucia pod żebrem.

Patrząc na zegarek myślę, gdzie byłbym i co robiłbym, gdyby nie ból. Przecież dzisiaj miałem spotkać się z Jankiem i wspólnie pojechać do Ani i Darka. Tak długo odwlekane, z trudem ustalone spotkanie nie doszło do skutku z powodu wroga w moim ciele. Z powodu bólu.


Wracam myślami do pewnej książki z zakresu ewolucji, był tam rozdział o bólu jako czynniku podtrzymującym nasze życie, pomagającym je chronić. Autor udowadniał konieczność tak silnego odczuwania bólu – po prostu aby nie było możliwości jego ignorowania. Rozumiem te mechanizmy i potrzeby, jednak cóż nam przychodzi z tej niemożności lekceważenia silnego bólu, skoro jego przeżywanie nie przyśpieszy wyzdrowienia, a powoduje jedynie wicie się w łóżku? Tak, ból kazał mi wstać w nocy i pojechać do szpitala. Tam przyjął mnie lekarz. Przez telefon. I co dalej? Do czego jeszcze ten ból miałby mi się przydać? Jednocześnie wiem, że nasze odczuwanie bólu faktycznie jest pożyteczne. Ci nielicznie ludzie, którym natura poskąpiła bólu, z reguły nie żyją długą.


Pierwszej i drugiej nocy byłem, zgięty w pół, w szpitalnym oddziale wieczornej i nocnej pomocy medycznej. Warto było nagrać moją ekwilibrystykę przy ubieraniu się, przy wsiadaniu i wysiadaniu z samochodu! Przyjął mnie lekarz, a jakże!: przez telefon, radząc wziąć no-spę forte (która okazała się być na receptę) i wysyłając do lekarza rodzinnego. Przypisany przez niego lek przeciwbólowy nie działał. Na trzecią dobę sekretarka szefa wygoniła mnie do SORu, czyli na pogotowie szpitalne. Tam kazano mi iść do lekarza rodzinnego, a lekarz, który jednak w końcu przyszedł, śmiał się na wieść o trzeciej dobie moich zmagań z bólem – że skoro dopiero teraz przychodzę, to chyba tak bardzo nie boli. Przez półtorej godziny czekałem pod gabinetem, z którego nikt nie wychodził ani do którego nikt nie wchodził, a miałem silny atak bólu. Już miałem wracać, gdy jednak lekarz przyjął, a nawet zarządził podanie mi kroplówki. Ból minął po paru minutach. Po badaniu ultrasonografem dali mi dokumentację, receptę, skierowanie do specjalisty i wysłali do domu.

Ogarnia mnie poczucie absurdu w kontaktach ze służbą zdrowia. Wystarczy, że ktoś, jak ja, pójdzie do szpitala po pomoc z dala od swojego miejsca zameldowania, i cały ten „system” się rozsypuje, ponieważ opiera się na podstawie kontaktu z lekarzem rodzinnym. A SOR?

Na drzwiach gabinetu wisiała tablica informująca o funkcjach Szpitalnego Oddziału Ratunkowego.

Ratują zdrowie i życie w nagłych przypadkach ryzyka ich utraty. Mój ból spowodowany przemieszczaniem się kamieni w moczowodach nie mieścił się w tej definicji, więc powinienem przejść klasyczną ścieżkę zaczynającą się pod drzwiami lekarza rodzinnego. Kiedy doczekam się skutecznej pomocy, jeśli atak zacznie się w piątek wieczorem?

Boli? Cóż, taki człowieczy los.

PS

Od dwudziestu godzin nie odczuwam bólu. Czekam.

Dobrze, że pisaniem reaguję na wiele zdarzeń mojego życia. Kiedy piszę, jest mi lepiej.


wtorek, 1 września 2020

O naszym przeżywaniu

260820

Szykując się do długiego wyjazdu delegacyjnego wiedziałem, że czasu na czytanie niewiele mieć będę, wziąłem więc tylko tych kilka książek, które zawsze mam ze sobą, moich towarzyszy najwierniejszych. Później, odczuwając potrzebę czytania, uznałem, że drobne wolne chwile, niechby w czasie posiłków, mógłbym wykorzystać na nową lekturę. Z listy zakupów, na której zapisuję książki chwalone przez zaufane osoby, wybrałem „Rzekę świadomości” Olivera Sacks’a, amerykańskiego neurologa i popularyzatora nauki.

Odebrałem książkę ładnie wydaną i przeczytałem ją nadspodziewanie szybko.

Autor mógłby nieco ograniczyć ilość fachowych wyrażeń, wszak nie adresował książki do neurologów, a tłumacz lepiej się przyłożyć do swojej pracy. W tekście sporo jest niezgrabności językowych, widocznych i w cytowanych fragmentach.

Tyle minusów, poza nimi mam same plusy. Ta książka zdecydowanie warta jest przeczytania, zwłaszcza przez ludzi interesujących się mechanizmami działania naszego umysłu.

Mnie najbardziej zainteresowały fragmenty dotyczące naszego postrzegania i przeżywania świata.

Oddaję głos autorowi.

Jeszcze tylko zaznaczę, że cytaty ograniczyłem znakami >> <<.


>>Wydaje się, że nie ma w umyśle ani w mózgu mechanizmów gwarantujących prawdę czy chociażby prawdopodobieństwo naszych wspomnień. Nie mamy bezpośredniego dostępu do prawdy historycznej, a to, co odczuwamy jako prawdę i za takie uznajemy, w równym stopniu opiera się (…) zarówno na naszej wyobraźni, jak i na zmysłach. Nie ma drogi, po której wydarzenia świata mogłyby zostać bezpośrednio przeniesione do naszego mózgu czy w nim utrwalone. Wydarzenia te są bowiem doświadczane i konstruowane w sposób nader subiektywny, który po pierwsze, jest bardzo odmienny u każdej jednostki, a po drugie, różnie jest interpretowany i ponownie doświadczany, gdy wydarzenia te są przypominane. Jedyną naszą prawdą stanowi prawda narracyjna, prawda opowieści, które przedstawiamy sobie i innym, a które nieustannie rekategoryzujemy i ulepszamy. Taka subiektywność jest wbudowana w najgłębszą naturę pamięci, co wynika z powiązania jej z mechanizmami mózgu, którym dysponujemy. W tej sytuacji prawdziwie zdumienia fakt, że nasze aberracje w wielkiej skali zdarzają się stosunkowo rzadko, a nasze wspomnienia są w większej części rzetelne i wiarygodne.

Każdy z nas, ludzi, obdarzony jest pamięcią, do której właściwości należą zawodność, kruchość, niedoskonałość, ale też ogromna giętkość i twórczość. Niepewność co do źródeł, czy też obojętność na nie, może paradoksalnie okazać się siłą: gdybyśmy potrafili zidentyfikować źródła wszystkich naszych wiadomości, bylibyśmy przygnieceni informacjami często zupełnie nieistotnymi. Obojętność na źródła pozwala nam przyjmować to, co czytamy, co słyszymy, o czym nas powiadamiają, a jednocześnie myśleć, pisać i malować tak intensywnie, jak gdyby pochodziło to z bezpośredniego doświadczenia. Dzięki temu możemy widzieć oczyma innych ludzi i słyszeć ich uszami, możemy wchodzić do ich umysłów, przyswajać sobie sztukę, naukę, religię i w ogóle kulturę, wkraczać do niej i wnosić własne elementy do wspólnego bogactwa kultury. Pamięć wyrasta nie tylko z doświadczenia, lecz także ze współdziałania z innymi umysłami.<<

Oliver Sacks, Rzeka świadomości, str. 126-128.


>> Piszę, siedząc w kawiarni przy Seventh Avenue, i przyglądam się przepływającemu światu. Moja uwaga i skupione spojrzenie śmigają z jednego obiektu na inny: przechodzi dziewczyna w czerwonej sukience, mężczyzna prowadzi jakiegoś zabawnego psa, słońce (nareszcie!) wychodzi zza chmur. Ale są też inne wrażenia, które jakby przychodziły same z siebie: hałas silnika samochodowego, zapach dymu papierosa, który przypala siedzący obok mężczyzna. To wszystko są zdarzenia, które na moment skupiają moją uwagę, gdy się dzieją. Dlaczego wychwytuję właśnie te z tysięcy innych możliwych percepcji? Odpowiadają za to refleksje, wspomnienia, asocjacje. Świadomość jest bowiem zawsze aktywna i selektywna – obciążona uczuciami i znaczeniami ściśle osobistymi, kierująca się naszymi wyborami i splatająca nasze percepcje. To zatem, co widzę, nie jest po prostu Seventh Avenue – to jest moja Seventh Avenue, naznaczona moją osobowością i tożsamością. <<

Str. 189-190.

* * *

Oto fragment opisu deszczowego dnia marcowego spędzonego na kaczawskich ścieżkach.


>>Przed wieloma laty, w słoneczny dzień wrześniowy, widziałem całą kępę muchomorów pod brzozami; innym razem, w pamiętanych okolicznościach i miejscu, zauroczyła mnie samotnie rosnąca brzoza, w końcu listopada strojąca się ostatnimi żółtymi liśćmi. Tkwi we mnie pamięć brzóz w delikatnej mgiełce jasnej zieleni rozwijających się liści; w pełnym rozkwicie ich urody, gdy nagrzane słońcem drżą w delikatnym wietrze przedwieczornym; strojnych zielenią i żółcią w tej nostalgicznej porze pustoszejących pól i jasnych dymów snujących się nad kartofliskami. Wiele jest we mnie obrazów tych pięknych drzew, wiele miłych chwil z nimi i dzięki nim.

Stojąc na zboczu Owczarka, w zimnym deszczu, ze zmarzniętymi dłońmi, i patrząc na nagie, jeszcze zimowe i trochę smutne brzozy, moja pamięć wzbogaca ten obraz całym szeregiem obrazów i wrażeń wcześniejszych. Gdy będę patrzył na inne brzozy w gorący letni dzień, albo w mroźny ranek zimowy, w moim ich widzeniu tkwić będzie wspomnienie dzisiejszych chwil z brzozami oglądanymi w brzydki dzień marcowy, a dzięki temu zespoleniu wrażeń widzieć je będę nie tyle ładniejszymi, co bliższymi mi. Widzieć je będę inaczej, niż widzą inni ludzie, ponieważ oni nie patrzyli na nie z Owczarka, nie widzieli pod Źróbkiem brzóz łamanych ciężarem grubej szadzi, nie mogą wspomnieć tamtej kępy muchomorów widzianych przed ćwierćwieczem. Każda z tych chwil niesie wspomnienie wrażeń których była świadkiem, jest jak kolejne pociągnięcie pędzla artysty tworzącego dzieło niepowtarzalne.<<

Cytat z mojej książki „Góry Kaczawskie słowem malowane”.


Cieszy mnie widoczne tutaj podobieństwo do przekazu „Rzeki świadomości”.

Wędrując po Sudetach, na widok dzikich grusz rosnących na polach, czasami szepczę słowa dobrze znane:

A wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą
Zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą.”

W moim upodobaniu widoku tych grusz tkwi cząstka wspomnień i tęsknot przekazanych mi przez człowieka żyjącego dwa wieki temu.


Oliver Sacks uświadomił mi rozległość przenikania myśli, słów, wrażeń, idei.

Myśli, które przyszły mi do głowy w tamten zimny dzień marca, owszem, są moje, ale nie wyłącznie. Są w nich, niechby tylko jako zaczyn, myśli innych ludzi, przekazane mi głównie słowem pisanym, a te moje nie pojawiły się nagle ukształtowane, będąc rezultatem wzajemnego przenikania wspomnień i wiedzy, za każdym razem przetwarzanych i wzbogacanych.

Nie mamy w głowach kamer rejestrujących otoczenie, ani twardych dysków, na których obrazy rzeczywistości są rejestrowane. Tworzymy własny, przetworzony obraz świata, ludzi i naszych z nimi relacji. My nie zapisujemy, a przeżywamy, ale substancją przeżyć są także myśli przekazane nam przez innych ludzi, które kiełkując w nas, mogą w przyszłości wydać plony głębsze, rozleglejsze.

Właśnie tutaj tkwi istota naszego odbioru sztuki – i szerzej: kultury – oraz ich wpływu na nas.


>>Nie są to więc po prostu momenty percepcyjne, proste fizjologiczne momenty – chociaż te leżą u postaw wszystkiego innego – lecz momenty niezbywalnie osobiste, to one kontynuują nasze istnienie.<<

Rzeka świadomości, str. 190.


Niżej zamieszczam artykuł Sacks’a opublikowany w New York Timesie na wieść o nieuleczalnej chorobie. Zostawiam bez komentarza, sam tekst jest wystarczająco wymowny.


>>Jeszcze miesiąc temu czułem, że jestem w dobrej kondycji. Ale wyczerpałem swój limit szczęścia - kilka tygodni temu dowiedziałem się, że mam liczne przerzuty do wątroby. Nie, jeszcze nie skończyłem z życiem. Wprost przeciwnie, czuję, że intensywnie żyję. W czasie, który mi pozostaje, chcę pogłębić moje przyjaźnie, pożegnać się z tymi, których kocham, jeszcze więcej pisać i podróżować, jeśli będę miał siły. Nie mam teraz czasu na nic zbędnego. Muszę się skupić na sobie, mojej pracy i moich znajomych. Już nie będę oglądać nocnych wiadomości TV. Nie będę zwracał uwagi na politykę czy spory w sprawie globalnego ocieplenia. To nie obojętność, wciąż głęboko przejmuję się Bliskim Wschodem, globalnym ociepleniem czy rosnącymi nierównościami, ale to już nie moja sprawa; to należy do przyszłości. Nie mogę udawać, że nie czuję strachu. Jednak moim dominującym uczuciem jest wdzięczność. Kochałem i byłem kochany. Wiele otrzymałem i sam wiele dałem w zamian. Przede wszystkim byłem czującą istotą, myślącym zwierzęciem na tej pięknej planecie i to samo w sobie było ogromnym przywilejem i przygodą. <<


czwartek, 2 kwietnia 2020

Kodowanie informacji a wirusy i zmiany w nas

300320

Litera jest kształtem kodującym dźwięk. Kształt nie ma związku z dźwiękiem, jest właściwie przypadkowy i może być dowolny. Dużą różnorodność tych kształtów łatwo zobaczyć, wystarczy otworzyć Wikipedię.
Na wyświetlonej wielkiej liście widać, jak dziwne i różnorodne kształty przybierają kody dźwięków, które w naszym języku są zapisywane tak prosto, jak się nam wydaje.
Tak się wydaje, bo te kształty znamy, odruchowo identyfikujemy je z dźwiękami za nimi ukrytymi. Tego naszego kodu uczyliśmy się przez lata, a płynne jego rozumienie szlifujemy do końca życia. Kłopoty ze zrozumieniem zapisanego tekstu przez osoby nieczytające, świadczą o znacznej pracy umysłowej, jaką musimy wykonać dla usłyszenia dźwięków ukrytych w kształtach liter i ich znaczeń. To nie jest czynność naturalna, jak nasze dwunożne chodzenie, chociaż i ta jest wyuczona.
Obok różnorodności kształtów graficznych symboli dźwięków, istnieje druga odmienność: ten sam kształt koduje różne dźwięki w różnych językach. U nas „w” to wu, u Anglików do „dabliu” czyli „ł”, a u Rosjan „p” to nasze „r”.
Dość tych dwóch przykładów, wiadomo, o czym piszę, zaznaczę tylko istnienie trzeciej odmienności, widocznej w językach, które symbolami, czasami zagmatwanymi, kodują słowa i pojęcia, jak na przykład w japońskim. Rozmawiałem kiedyś ze studentką japonistyki, powiedziała, że dobrze się czyta te ich symbole, ponieważ część z nich wyraża nasze stany emocjonalne, które dla pełnego opisu wymagają użycia wielu słów, a tam jest jeden „krzaczek”. Coś jak „amen” u Izraelitów – dodam od siebie.
Dla odczytania dźwięków i ułożenia ich w zrozumiałe dla nas słowa, potrzebna jest podwójna translacja: kształtów graficznych symboli na dźwięki, a te na słowa. Owszem, istnieją tutaj pewne odmienności, jak możliwość czytania ze zrozumieniem mimo braku wiedzy o prawidłowej wymowie słów, ale i wtedy są dwa etapy przekształceń.

Może wystarczy tego wstępu, przejdę do pierwszego tematu. Do DNA.
Wiadomo, że w komórkach naszego ciała jest podwójnie skręcona nić DNA zwana helisą. Na tych niciach zapisana jest informacja podzielona na geny – pojedyncze przepisy na produkcję specyficznych białek. Jest tych białek mnóstwo rodzajów i służą do budowy i odbudowy naszych ciał, do regulowania procesów chemicznych, do aktywowania określonych genów i ich wyłączania. Do wszystkiego.
Informacja zapisana jest w zadziwiający sposób, bo przypominający komputer: w systemie cyfrowym.
Taki zapis ma wielką przewagę nad zapisem analogowym, co łatwo zrozumieją ludzie pamiętający stare magnetofony i próby przegrywania kaset – każda kolejna kopia była gorszej jakości. To jak wielokrotne robienie odbitki kserograficznej z wykorzystaniem poprzedniej kopii jako matrycy.
W systemach cyfrowych można dowolną ilość razy kopiować informację bez straty jakości. Nasze techniczne sposoby tworzenia kopii cyfrowych są w stosunku do systemów wewnątrzkomórkowych bardzo prymitywne, ale i one potrafią w pewnych granicach zauważać błędy zapisu i je korygować.
Do dzisiaj pamiętam swoje oczarowanie, gdy połapałem się w sposobach zapisu cyfrowych informacji na płytach CD, o czym czytałem przed laty.
Dzięki niemal bezbłędnemu systemowi kopiowania informacji w komórkach, żyjemy jako jednostki i jako gatunek, a dzięki drobnym niedoskonałościom w tym systemie, istnieją miliony gatunków na Ziemi i my też.
Oczywiście są i różnice. Komputery posługują się system dwójkowym, DNA czwórkowym. W komputerze poziomy napięć albo lokalne zmiany właściwości krzemowych struktur, kodują cyfry, natomiast w DNA są to odpowiednie białka. Ich nazwy są dość dobrze znane: to adenina, guanina, cytozyna i tymina.
Te cztery białka tworzą litery zapisu cyfrowego. Kombinacje ustawień tych cząsteczek w łańcuchu kodują konkretną informację. Dla oddzielenia jej od innej informacji, w łańcuchu istnieją znaki start i stop, oczywiście też jako kombinacja ustawień cząsteczek białkowych.
Komórki istot żywych mają umiejętność odczytywania instrukcji i produkowania według odczytanej receptury ściśle określonych białek. A te potrafią zadziwić stopniem swojej komplikacji i rozmiarami iście miniaturowymi. Ich zróżnicowanie jest ogromne, precyzja budowy niesamowita.
Uniwersalność zapisu danych jest powszechna, to znaczy, że wszystko co żyje na Ziemi, stosuje dokładnie taki sam sposób zapisu danych potrzebnych do życia i reprodukcji.
Kształt liter, znaczenie poszczególnych „dźwięków” i całych słów, jest identyczna u wszystkich. Nie ma Japońskich krzaczków ani arabskich robaczków, nie ma trudnych do wymówienia dźwięków jak w chińskim. Na poziomie DNA świat jest idealnie jednolity, ponieważ mówi dokładnie takim samym językiem, bez odmienności kształtów symboli i ich znaczenia.
Tutaj mamy kolejny dowód na wspólne pochodzenie życia, na pokrewieństwo nas wszystkich: ludzi, małp, dżdżownic, kałamarnic, traw i bakterii. Wszyscy posługujemy się identycznym kodem, także i wirus – ten martwy odprysk życia z fragmencikiem jego cyfrowych danych. Identyczność wymowną, jeśli wyobrazi się nieskończoną ilość możliwych kombinacji zapisu: użytych białek (kształtu liter w pierwszym przykładzie), sposobów ich grupowania (układania liter w słowa), no i oczywiście znaczenia, czyli treści, jaka kryje się za dźwiękami z mojego porównania.
Bardzo trafnie nazwano wirusami złośliwe małe programiki podsyłane komputerom, przez które nasz laptop będzie zachowywał się jak chory. Można wysłać mu instrukcję ignorowania wszystkich poleceń poza jedną: mnożenia bez końca dwa przez dwa. Jeśli dla systemu operacyjnego instrukcja będzie zrozumiała, zacznie ją wykonywać. Komputer ogłuchnie i oślepnie, zajęty miliardowymi mnożeniami dwójek, albo będzie rozsyłał wirusowe programiki do innych komputerów. Bo mu tak kazano. Bo odczytał polecenie w zrozumiałym dla siebie języku i je wykonuje.
No i tutaj docieram do wirusów biologicznych.
To rzecz martwa. Nie potrafi się rozmnażać i nie przyjmuje pokarmu, czyli nie posiada funkcji najbardziej podstawowych i z życiem utożsamianych, a jakie ma niechby taka bakteria.
Składa się z fragmentu DNA (lub RNA, ale pomijam tutaj tę różnicę jako zbyt fachową) i białkowej otoczki, chociaż niekoniecznie. Skąd się ta cholera wzięła, nie wiadomo. Może jakoś się uwolniła z organizmów istot żywych, ale mówi się też o jego odwiecznym trwaniu jako pozostałości po początkach życia. Wiadomo jednak, że jest ich mnóstwo rodzajów i są w organizmach wszystkich istot żywych: w bakteriach, roślinach i zwierzętach, w tym także w ludziach.
Tutaj słowo wyjaśnienia. Biolodzy, lokując gatunki na drzewie życia, dzielą je na trzy, w uproszczeniu, królestwa, jak to oni mówią: grzyby, rośliny i zwierzęta. Człowiek jest zwierzęciem, bo nie rośliną ani grzybem. Nie tworzy się dla niego osobnego królestwa życia, ponieważ jest częścią ziemskiej fauny, z niej się wywodzi, przy czym w tym podziale nie ma nic pejoratywnego, nic ujmującego człowiekowi. To po prostu konstatacja.
Białkowa otoczka pełni funkcje pomocne przy pokonywaniu przez wirusa błony komórki, a gdy już znajdzie się w środku, jest kłopot, ponieważ instrukcja zawarta w DNA wirusa jest zrozumiała dla chemicznej maszynerii komórkowej, i prosta: kopiuj mnie, a znaku stopu nie ma. No i komórka kopiuje, zamiast zająć się wytwarzaniem białek potrzebnych organizmowi, ponieważ nie potrafi odróżnić swojego, jądrowego DNA, od wirusowego. Są one identyczne co do sposobu zapisu informacji i dla niej zrozumiałe.

W organizmach roślin i zwierząt jest system obronny, zwany immunologicznym. Ciekawy jest źródłosłów: słowo ma łacińskie korzenie, pochodzi od słowa oznaczającego uwolnienie od obciążeń. Po prostu kiedyś zaobserwowano odporność ludzi na chorobę zakaźną, którą wcześniej przeszli.
We krwi mamy cząsteczki nazywane przeciwciałami lub antyciałami. Mają bardzo techniczną budowę: przypominają nasze kombinerki, nawet mają oś pozwalającą na rozwarcie szczęk. Ich rodzajów, specyficznie dopasowanych do przeciwnika, czyli patogenu, jest mnóstwo, jest więcej, niż naszych genów, co wydaje się niemożliwe, skoro to one zarządzają produkcją wszystkich białek. Biolog, który wyjaśnił tę zagadkę, dostał Nobla. Ich ilość jest prostym odzwierciedleniem ilości rodzajów patogenów, w tym wirusów.
W naszej krwi codziennie, całe życie, trwa wojna. Najprawdziwsza wojna. Krążą oddziały zwiadowców, których zadaniem jest rozpoznanie obcej struktury białkowej, czyli na przykład wirusa, a rozpoznaną paskudą zajmują się komórki niszczące. Na określenie procesu tego niszczenia, powszechnie używa się słowa fagocytoza, a gdzieś czytałem o fagocytach jako o komórkach żernych. Adekwatna nazwa i zrozumiała, a dodam jeszcze, że pewien rodzaj komórek biorących udział w niszczeniu patogenów zwie się z angielskiego NK. Natural killers.
Mamy więc w naszej krwi nie tylko zwiadowców i specjalistów od wskazywania palcem, ale i wojowników. Giną razem z wrogiem, a wtedy do akcji wkracza nasz czyściciel, czyli sprzątacz – układ limfatyczny zbierający trupy z pobojowiska. To ostra walka, w której nikt nie przejmuje się pojedynczymi śmierciami.
W milimetrze sześciennym naszej krwi, krwinek białych jest kilka tysięcy, a milimetr jest przecież maleńką kropelką. Centymetr sześcienny to tyle, co koniec palca wskazującego, do pierwszego stawu. W takiej ilości krwi jest różnych leukocytów, czyli krwinek białych, kilka milionów, w nas całych wiele miliardów.
W ilości rodzajów przeciwciał tkwi nasza pamięć immunologiczna, pamięć przeżytych chorób.
Problem w tym, że długo i opornie idzie nam nauczenie się, jak budować szczęki chwytające nowego wirusa. Musimy się tego nauczyć chorując, przy czym, żeby mieć jakiś pożytek z nauki, przeżycie jest konieczne.
Działanie naszego systemu odpornościowego zadziwia stopniem komplikacji i różnorodnością mechanizmów, funkcjonowaniem mnogich białek i ich wzajemnymi zależnościami. To układ, który można dogłębnie poznać dopiero po latach wytężonych studiów.
Nie odbyłem ich, wiem tylko tyle, żeby czuć oszołomienie przy niechby pobieżnym zapoznaniu się z działaniem tego układu.

Wirusowi jako rzeczy łatwo jest istnieć dalej. Czyż ten jeden tylko fakt nie jest zadziwiający? Boimy się nie zębów dzikiego zwierzęcia, nie robala wijącego się w naszym brzuchu, nie drugiego człowieka z kałachem lub zaciśniętymi pięściami ani nie pioruna, zwłaszcza z jasnego nieba, a rzeczy tak małej, że widać ją tylko pod dobrym mikroskopem. Ta rzecz nie działa brutalnie i bezpośrednio, jak działa kropla podanej trucizny, ani jak kawałek ołowiu rozrywający nasze tkanki. Działa perfidnie, bo od wewnątrz, i oszukuje nas: podszywając się pod nas samych, każe kopiować siebie. My sami mnożymy ilości swoich wrogów.
Z powodu swojej martwoty i prostoty łatwo ulegają metamorfozom, tworząc odmienne swoje rodzaje. Nie same, zaznaczam, a przy wykorzystaniu gospodarzy – zainfekowanych komórek. Te ich przemiany utrudniają pracę naszego układu obronnego, ponieważ wtedy szczeki kombinerek nie bardzo pasują.
Tak przy okazji: nasze DNA, jak i innych organizmów ziemskich, trudno nazwać czymś żywym, mimo że ta struktura tkwi u źródeł naszego życia. Na pewno słyszeliście o możliwości odczytania DNA ze znalezionych fragmentów dawno nieżywych istot.
Ten fakt też jest zadziwiający. Pokazuje rozmycie granicy między tym, co żywe, a tym, co martwe, jeśli tylko przestawi się okular mikroskopu na dostatecznie duże przybliżenie. Nawet martwy wirus, w chwili gdy jego instrukcja jest odczytywana i realizowana, to znaczy gdy jest kopiowany, zatraca część swojej martwoty; wszak rozmnaża, chociaż nie „się”.

Ta kolczasta paskuda zostanie z nami. Nie ma możliwości zniszczenia wszystkich „egzemplarzy”. Po nim przyjdą inne, chociaż nie wiadomo kiedy i jakie.
Nadal uważam, że mniej jest groźny dla ludzkości, niż dla ludzkiej gospodarki. Niewiele jest szkodliwy dla bytu populacji, chociaż znacznie poważniej dla bytu zainfekowanej jednostki. Szkodliwy jest też dla psychiki ludzi i zachowań ludzkich społeczności.

Żebyśmy nie przeżywali głębokiego kryzysu gospodarczego, kto potrafi, niech się modli do swojego Boga o wsparcie biologów pracujących nad szczepionką. Inni, niedostrzegający Boga nad sobą, niech wesprą ich dobrą myślą, ten sposób też pomaga, a wszyscy, którzy mogą, niech wesprą biologów (lub szpitale) pieniędzmi, bo trudno oprzeć się wrażeniu, że bogowie i fortuna jakby bardziej sprzyjali forsiastym.

Panikuję, skoro piszę o Bogu? Będąc ateistą, nie u bogów szukam wsparcia i nie o samego wirusa mi chodzi, a o to, co zrobi z nami.
Nie chcę widzieć, jak człowiek odsuwa się od człowieka, dostrzegając w nim nosiciela choroby lub śmierci. Nie chciałbym długo czekać na zobaczenie tłumu ludzi w centrum handlowym, pod estradą czy przy karuzeli. Nie chciałbym słyszeć krzyków szaleńców religijnych o bożej pomście. Nie chciałbym, żeby u ludzi utrwalił się zwyczaj witania się łokciami, zamiast uściskiem dłoni. Chciałbym natomiast móc pocałować dłoń witanej i lubianej kobiety.
W niedzielę byłem w górach. Dzisiaj wiem, że wobec zaostrzenia nakazów przebywania w domu, byłem po raz ostatni. Dobrze, że byłem. Nie przegapiłem ostatniego wyjazdu. Mam nadzieję na niezbyt długą przerwę w wędrówkach, ale teraz jeszcze trudniej powiedzieć cokolwiek o przyszłości, niż zwykle.
Na włóczędze spotkałem trójkę turystów, minęliśmy się idąc możliwie daleko od siebie. Tego odruchu omijania też nie chciałbym u siebie i innych ludzi, mimo że samotność, zwłaszcza w górach, jest przydatna, a nawet pożądana.
Jednak czasami chciałbym podejść do człowieka spotkanego na górskim odludziu, uścisnąć mu dłoń i zamienić z nim kilka słów. Bywa, że zdawkowe słowa powitania zmieniają się w ciekawą i długą rozmowę. Pamiętam takie spotkania. Mimo rzadkich moich decyzji zrobienia kroku w stronę obcego, teraz, gdy niewskazane jest ściskanie dłoni drugiemu człowiekowi ani nawet bliskie stanie przy nim, czuję, jakbym tracił coś ważnego dla mnie.
Tracimy posiadaną drobinę apriorycznej ufności w stosunku obcego, o którą i tak było trudno w anonimowym mrowisku ludzkim.
* * *
Wracam myślami do Medytacji Marka Aureliusza, i ze zdumieniem zauważam u siebie większe zrozumienie jego postaw filozoficznych i jakby skłonność ku nim.
Wszystkim tym, którzy po prostu się boją, a szczególnie tym zamykającym się na cztery spusty z zapasem wirusowych trucizn, polecam zapoznanie się ze stoicyzmem w wydaniu Marka.
Jako lekturę uzupełniającą proponowałbym coś traktującego o przypadku w życiu ludzkim.
Już wyjaśniam.
Nie wierzę w przeznaczony nam los, chociaż czasami nachodzą mnie wątpliwości. Naszym życiem rządzi, czy raczej nas popycha, przypadek. Co prawda zespolony z naszymi decyzjami. My sami tylko czasami i w ograniczonym zakresie decydujemy o tym, co nas spotyka, a przy tym wierzymy, że tylko my, że tylko nasza wola, albo chociaż głównie ona.
W tym samooszukiwaniu się nie zdajemy sobie sprawy z możliwości uruchomienia długiego ciągu zdarzeń zapoczątkowanych jedną drobną decyzją przejścia przez jezdnię tutaj i teraz.
Chłopak przeszedł na drugą stronę zobaczywszy księgarnię; widok witryny przypomniał mu o potrzebie kupienia książki na prezent. Chodząc wzdłuż regałów, trącił dziewczynę. Przeprosił, wywiązała się rozmowa. W rok później zostali małżeństwem, i byli nim do końca swoich dni.
Możliwy jest też krótki, ale radykalny ciągu zdarzeń.
Inny ciąg okoliczności, w których przypadek odgrywał niebagatelną rolę, w tym samym czasie spowodował zadzwonienie telefonu w jadącym samochodzie. Sięgając po niego, kierowca na chwilę oderwał wzrok od jezdni…
Dziewczyna wyszła z księgarni i zobaczyła zbiegowisko ludzi. Wypadek, pomyślała, i poszła w swoją stronę. Nigdy nie dowie się, że właśnie tryby machiny losu przeskoczyły i w efekcie jej przyszłe życie potoczy się zupełnie inaczej. Owe zespolenie wyboru i przypadku w jej decyzji zamążpójścia, której będzie żałowała.

Przeznaczenie, przypadek, wyrok losu? Bo przecież nie Bóg, prawda? Chociaż w tym pierwszym przykładzie…

Chciałbym kiedyś zapoznać się ze statystykami zachorowań z uwzględnieniem rodzaju i okoliczności pracy wykonywanej tej wiosny. Wydaje mi się, mam też nadzieję, na istnienie niewielkiej różnicy w ilości zarażeń między kasjerkami z Biedronki a ludźmi, którzy mogli kontynuować pracę w domu. Jeśli tak będzie, znajdę kolejny dowód na przewodnią rolę przypadku w naszym życiu.

Proszę nie odczytać tych słów jako przejawu ignorowania zasad bezpieczeństwa, bo nie są nimi.
Zasada przypadku może i ma prawo być postrzegana jako zło, jako niesprawiedliwość w naszym życiu, ale ma i lepszy wizerunek, dobrze widoczny w pierwszym moim przykładzie. Czasami nazywamy go dobrym losem, czasami szczęściem. Udało się. Powiodło się.
Niech nam wszystkim powiedzie się w te zwariowane dni.
Powiedzie się nam tym bardziej, im szybciej biolodzy przygotują szczepionkę.

PS
Informacji zawartych w tym tekście nie szukałem w internecie. Zebrałem je wcześniej, czytając książki o biologii, jednej z interesujących mnie dziedzin wiedzy.