Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psychologia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psychologia. Pokaż wszystkie posty

sobota, 11 października 2025

Dokąd zmierzamy?

 140925

Trzy najlepiej znane powieści Stanisława Lema, światowej sławy autora fantastyki naukowej, wizjonera i filozofa, to „Solaris”, „Eden” i „Powrót z gwiazd”. Każdą z nich czytałem wiele razy, od szkolnych lat będąc miłośnikiem twórczości Lema, a ostatnio sięgnąłem po „Powrót z gwiazd”.

Z dalekiej wyprawy kosmonauci wracają na Ziemię; na pokładzie statku minęło 10 lat, na Ziemi 120. Zastają cywilizację skrajnie odmienioną nie tylko rozwojem techniki, ale i zmianami w obyczajach i ludzkiej psychice. Społeczeństwo jest praktycznie całkowicie egalitarne, wyzbyte wojen, kryzysów społecznych i gospodarczych. Ludzie pracują, ale niewiele i nie w fabrykach, bo te są w pełni zautomatyzowane. Roboty są wszędzie i wszystko robią za ludzi, aby ci mogli poświęcić się rozrywkom, pasjom, nauce czy sztuce. Pieniądz istnieje, ale płaci się tylko za luksus, a potrzeby codzienne są zaspokajane nieodpłatnie. Żyć nie umierać, chciałoby się powiedzieć. Nader niewiele wad tej cywilizacji kreśli autor: ludzie są wydelikatnieni, nieprzywykli nie tylko do problemów czy zagrożeń, ale nawet do ostrzejszych reakcji słownych innych ludzi. Takie z nich… mamlasy, mówiąc potocznie, dla których, po pozbawieniu ich sensu starań o bogactwo i znaczenie, najważniejsza jest młodość.

Mimo drobnych zastrzeżeń, obraz tej powieściowej Ziemi zawsze był dla mnie idylliczny i kuszący – do teraz. Wróciłem do tej powieści po upływie około dziesięciu lat, a ten czas zmienił moją ocenę wizji cywilizacji nakreślonej przez autora, i to w bezpośrednim związku ze zmianami, których jestem świadkiem.

Na wstępie zaznaczę, że specjalistą nie jestem, jednak czytając od paru dziesiątków lat książki o ewolucji życia na Ziemi, zebrałem na ten temat garść wiedzy pomocnej w dostrzeżeniu i zrozumieniu przyczyn przemian społecznych tu i teraz. Wiele z tego, co się dzieje wokół nas, dobrze tłumaczą, albo pozwalają ocenić, uwarunkowania ewolucyjne.

Naukowcy jeszcze nie poznali wszystkich możliwych przyczyn szybkiego rozwoju naszego mózgu do tak wielkich rozmiarów i możliwości, jakie mamy teraz, ale jedna z nich jest niewątpliwa: nasza inteligencja, pochodna wielkości i stopnia komplikacji mózgu, po prostu zwiększa szanse przeżycia w świecie ustawicznego zagrożenia bytu. Co prawda niektóre zwierzęta posiadają umiejętność wykorzystania gałęzi lub kamienia jako narzędzia, ale tylko ludzie potrafią intencjonalnie i z wyprzedzeniem w stosunku do potrzeb konstruować narzędzia. Opanowaliśmy całą Ziemię, wybijając wiele gatunków zwierząt nam zagrażających, inne uczyniliśmy niewolnikami, całą resztę tolerujemy. Wykorzystując nasze zdolności umysłowe zbudowaliśmy cywilizację techniczną, w znacznym stopniu uniezależniając się do kaprysów natury. Trzeba jednak wiedzieć, że natura, czy konkretniej: ewolucja, nie ma celów, ku którym zmierza.

Tak wyraził ten fakt Richard Dawkins, biolog angielski i znany popularyzator teorii ewolucji:

>>Natomiast dobór naturalny (…) działa bez żadnego zamysłu. Nie ma ani rozumu, ani wyobraźni. Nic nie planuje na przyszłość. Nie tworzy wizji, nie przewiduje, nie widzi. Jeśli w ogóle można powiedzieć, że odgrywa w przyrodzie rolę zegarmistrza – to jest to ślepy zegarmistrz.<<

Cytat z książki Ślepy zegarmistrz.

Mechanizm ewolucji jest banalnie prosty i jednocześnie niesamowicie okrutny: ten bystrzejszy, sprytniejszy, cwańszy, miał większą szansę na zostawienie potomków, którym przekazał w genach swoje cechy – kosztem innych, bez zważania na skutki, jeśli tylko nie są bezpośrednio odczuwane. Dobrze tłumaczy go analiza wpływu medycyny na ludzkość. Coraz więcej chorób lekarze potrafią wyleczyć, a jednocześnie ludzkość wcale nie jest bardziej zdrowa. Kiedyś chorowite dziecko mało miało szans na przekazanie swoich genów, a więc i skłonności do chorób, swoim potomkom, bo po prostu umarło nim stało się dorosłe. Teraz dorasta i ma swoje dzieci, trwa więc bieg w przeciwne strony między naturalnymi mechanizmami zaburzonymi przez medycynę, a umiejętnościami leczenia.

To jednak temat poboczny, wrócę więc do głównej myśli.

Mimo osiągniętego poziomu rozwoju, nasz umysł i nasze zmysły mają liczne wady.

Chcemy czegoś i jednocześnie nie chcemy albo sami nie wiemy czego chcielibyśmy, boimy się nieznanego, bywamy okrutni. Można nas przekonać do każdej idei, nawet najbardziej absurdalnej, a wtedy życie za nią oddamy, najchętniej innych ludzi; nasza empatia cienką powłoką powleka obojętność, samolubstwo i agresję. Jest w nas nienasycona, potężna potrzeba władzy, panowania nad innymi. Owszem, próbujemy ratować się etyką i religią – ale z jakże mizernymi rezultatami. Z mrowia cech świata, z wielości jego sygnałów, odbieramy i jesteśmy w stanie pojąć bardzo niewiele. W tych procesach wspomagamy się nauką i naszymi maszynami, z których jesteśmy tak dumni, ale przecież są one tylko protezami nakładanymi na nasze ułomności. Dlaczego tak jest? Bo wykorzystując skutki uboczne rozrostu naszego mózgu, przekraczamy granice procesu nakierowanego siłami natury tylko i wyłącznie na przeżycie i posiadanie potomstwa. Nasz mózg osiągnął takie rozmiary nie w celu zgłębiania tajników świata, nie dla estetycznego jego przeżywania ani wiecznej szczęśliwości, a do działań na poziomie podstawowym, egzystencjalnym.

Mózgi istot żywych nie zostały wykształcone od podstaw jako twór jednolity, a ewoluowały, co szczególnie wyraźnie widać u nas. Są w nim warstwy – ślady kolejnych etapów ewolucji: od pnia mózgowego obsługującego podstawowe funkcje życiowe, jak praca serca i odruchowe reakcje, poprzez warstwę (niektórzy mówią o piętrze) odpowiedzialną między innymi za emocje i zachowania rozrodcze, aż po korę mózgową, siedlisko zdolności racjonalnego, analitycznego myślenia i planowania działań. Nie są one oddzielone od siebie, nie są niezależne, a współdziałają albo i przeciwdziałają. Wtedy racjonalna myśl każe się nie bać (czegoś), a odruch pcha nas do ucieczki albo na odwrót; rozum mówi nam jedno, instynkt drugie. Taka sytuacja, kolizja naszych odczuć, także wrażeń, chęci, potrzeb, jest bardzo dla nas charakterystyczna.

Z tych wszystkich powodów – tutaj docieram do meritum wywodu – brak konkretnych celów do osiągnięcia, przeszkód do pokonania, życie w stanie ustawicznej stabilizacji, zabezpieczenia naszych życiowych potrzeb przy minimalnym nakładzie pracy, bez kłopotów i ryzyka, bez celów wykraczających poza codzienność, bez stałych, powszechnie akceptowanych norm postępowania i wartościowania, prowadzi do zamętu w życiu społecznym, a u jednostek budzi poczucia alienacji i bezsensu, odbiera radość przeżywania zwykłych dni, a nawet prowadzi do depresji.

Przywołuję tutaj znane prawdy, jak ta głosząca, że tylko coś zdobyte samemu, mimo przeciwności i trudów, naprawdę cenimy, albo porzekadła, jak na przykład to brzmiące jak jak klątwa i wiele mówiące o nas: będziesz miał, nieszczęsny, to, co sobie wymarzyłeś.

Nie potrafiąc normalnie, spokojnie żyć i życiem się cieszyć, wymyślamy utopijne idee szybko przeradzające się w ideologie, szukamy ekstremalnych przeżyć i sposobów wywyższenia się, tworzymy bariery i problemy tam, gdzie racjonalnie rzecz biorąc nie ma na nie miejsca, odrzucamy standardy wypracowane przez pokolenia i dopasowane do naszej mentalności, a wtedy zostajemy z pustymi rękami i sercem, szukamy i znajdujemy nowych wrogów poza tymi, których mieliśmy wcześniej. W ten sposób stwarzamy sobie cele i sens.

Te wszystkie blizny po ewolucji są i będą w naszej mentalności, a więc zawsze będziemy musieli zmagać się ze zmorami przeszłości tkwiącymi w nas. Do ogrodów Edenu możemy tylko zaglądać, przy wyjątkowo sprzyjających okolicznościach krótko tam przebywać; zamieszkanie na stałe jest bardzo trudne, może nawet niemożliwe, ponieważ wymaga zanegowania sensu dążeń większości ludzi wokół nas, przebudowania systemów wartości, jakimi mamy się w życiu kierować i uniezależnienia się od opinii innych.

Można ten fakt ignorować, ale skutki będą opłakane, czego początki już widać. Można też starać się je łagodzić.

Bardzo pasuje tutaj znana maksyma: złe czasy tworzą silnych ludzi, silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą słabych ludzi, a słabi ludzie tworzą złe czasy.

Właśnie o tym kołowym procesie piszę. Owe złe czasy to pisząc wprost poważne kryzy, kataklizmy i wojny, po których, a więc po hekatombie strat i ofiar, „ogarniamy się”, prostujemy i od nowa zaczynamy tworzyć lepszą przyszłość. Tutaj dochodzę do meritum. Otóż twierdzę, że idealne, według współczesnych i powszechnych wyobrażeń, środowisko do wychowywania dzieci nie jest dobre. Sądzimy, że jeśli młody człowiek będzie się rozwijał w cieplarnianych (pod względem materialnym i emocjonalnym) warunkach tworzonych przez rodziców, wyrośnie na empatycznego, racjonalnego, silnego duchowo i emocjonalnie, a nade wszystko szczęśliwego człowieka. Fałsz takiego poglądu wychodzi na jaw bardzo wcześnie: w nieprzygotowaniu dziecka na świat ignorujący jego oczekiwania. Doświadczając szoku uświadomi sobie, że nie jest pępkiem świata, który nie jest tak przyjazny jak rodzina; dowie się, że o swój los musi sam zadbać, a życie rzadko jest takie, jak na topowych kanałach społecznościowych; że poza wyjątkami, zdecydowana większość musi wziąć się za pracę daleką od wymarzonej i stawić czoła codziennym wyzwaniom, szarości dnia powszedniego, by w ich otoczeniu, a nierzadko pod ich presją, znaleźć w sobie siły, sens, cel życia i szczęście.

Może więc należałoby celowo stworzyć i utrzymać nie tyle zły czas, co pewne jego znamiona? Narzucić sobie, od dzieci począwszy, pewne ograniczenia dotyczące dobrobytu i obowiązków? Jakie konkretnie? Trudne pytanie, zwłaszcza dla mnie, amatora przecież. Chodzą mi po głowie myśli o stworzeniu warunków, w których dzieci i młodzi ludzie nie traktowaliby posiadania rzeczy, spełniania nawet wymyślnych potrzeb, wygód i stabilizacji, jako stanów naturalnych i zawsze istniejących. Uczenia ich samodzielności, radzenia sobie może nie z niedostatkiem, ale z pewnymi ograniczeniami, dawania im nie tylko praw i przywilejów, ale i obciążanie codziennymi obowiązkami, także tymi uciążliwymi. Powinniśmy oswajać ich z chropowatością świata i wadami natury ludzkiej oraz uczyć radzić sobie z nimi. Przekonywać, nade wszystko własnym przykładem, że bardziej powinno się być niż mieć, ponieważ tam, gdzie można zbyt wiele, mało ma sens, a gdy ma się zbyt dużo, ma się za mało.

Wielkie pole działań dla psychologów, socjologów i behawiorystów, ale nic się o tym nie mówi, a nawet jeśli się działa, to częściej w kierunku przeciwnym, co dobrze widać w reklamach i promowanych trendach.

Dopisek

W słoneczny i ciepły pierwszy dzień jesieni byłem w parku przy pałacu Zamoyskich w Kozłówce pod Lubartowem. Oczywiście patrzyłem przede wszystkim na drzewa, a wiele jest tam wspaniałych okazów, ale i zapoznałem się z treścią tablic informujących o rodzie Zamoyskich. Byli bardzo majętnymi arystokratami, miliarderami, używając współczesnego słownictwa . Dość powiedzieć, że obok wielu zakładów przemysłowych, byli właścicielami blisko dwustu tysięcy hektarów ziemi. Tak opisana jest ordynacja Zamoyskich w Wikipedii.

Poniżej zamieszczam fotografię z tekstem opisującym metody wychowawcze Stanisława Kostki Zamoyskiego, ordynata w latach 1800 – 1835. Zakres stosowanych metod może budzić wątpliwości, ale kierunek był i jest słuszny.

 Dopisek drugi

Z częścią tekstu zapoznałem kolegę. W czasie późniejszej rozmowy nawiązał on do książki "Kucając" Andrzeja Stasiuka, autora bardzo przez niego cenionego. Dodam, że moja ocena twórczości tego pisarza też jest wysoka. 

Zapomnij o pędzie, o cywilizacji, kucnij przy owcy i poczuj zapach zwierzęcego życia – jak i nasze – ale innego, pierwotniejszego i autentyczniejszego. Tak najkrócej opisałbym treść książki. Stasiuk potrafi łączyć intelektualne wyrafinowanie, rozległą wiedzę o światowej literaturze, zacięcie filozoficzne i wrażliwość na piękno natury z prostotą życia bliską prymitywizmowi. Według Stasiuka nie ma przeciwności w takim zestawieniu a uzupełnienie do pełni, której zabraknie kiedy przebywamy jedynie w sztucznym świecie przez nas zbudowanym. Jest tutaj zawarte przekonanie o chwiejności całej cywilizacyjnej nadbudowy, może nawet o jej destrukcyjnym charakterze, jeśli nie jest posadowienia na fundamencie związków z naturą przy jednoczesnym zanegowaniu naszej łączności ze światem zwierzęcym.

Wybrałem jeden fragment z książki Kucając, niżej go zamieszczam, ponieważ zawarte w niej przesłanie może i powinno być potraktowane jako jeden ze sposób na wprowadzenie koniecznych zmian.

* * *

>>Wrzesień zaczyna się od cieni. Robią się dłuższe. Słońce nie wznosi się już tak wysoko i wypłaszcza się łuk jego wędrówki. Kształty stają się mocniejsze. Mija skwar, znika płaskość krajobrazu właściwa letnim dniom. W istocie lipiec i sierpień to najnudniejsze miesiące roku – jeśli nie liczyć dni, gdy nadchodzą burze. Ale poza tym to raczej monotonia z wolna szarzejącej zieleni, wysokiego światła, które męczy i sprowadza coś w rodzaju ślepoty, bo trzeci wymiar krajobrazu, jego głębię, dostrzegamy jedynie rano i wieczorem. Aż nagle przychodzi wrzesień i jakby na pochwałę kalendarzowego podziału, na chwałę własnego istnienia ten pierwszy wrześniowy poranek jest chłodny i mglisty. Jednak gdzieś z góry przenika szarobłękitny blask i to znak, że dzień będzie pogodny.

No więc wrzesień, początek schyłku. Dzięki niskiemu słońcu świat staje się wyrazisty, bardziej materialny, bo cienie są ciężkie, ciemne od wilgoci i zalegają bardzo długo. Podwajają rzeczywistość. Po prostocie lata krajobraz staje się wieloznaczny. Poranna mgła unosi się powoli i najpierw widać na kilkanaście kroków, potem dalej i dalej, i w końcu odsłania się dobrze znany widok aż po grzbiet Uherca. Ale przez tę godzinę czy więcej wcale nie jesteśmy pewni, że to, co znane, powróci do nas w swojej starej postaci.

Czasami śpię na werandzie. Nad ranem budzi mnie chłód. Zasuwam zamek śpiwora, w półśnie otwieram oczy i patrzę mniej więcej na południowy wschód. Po lewej ciemność nieco już spełzła i gdzieś zza obłości ziemi, zza krzywizny kontynentu podnosi się blask. Jeszcze ledwo, ledwo, jeszcze zimny, perłowy, ale już podszyty czerwienią. (...) Rzeczywiście jest zimno, więc wczołguję się głębiej, wtulam, zapadam w sen, ale sen jest kruchy, nietrwały, bo myśl nie może się oderwać od powolnej przemiany krajobrazu i raz po raz trzeba się wychylać, zerkać na wstający blask, który miesza się z mgłą jakoś tak pyliście, nierzeczywiście, uwalnia z półmroku ni to kształty, ni to fantasmagorie, więc szkoda spać, szkoda marnować czas, bo się to przecież w tej konfiguracji, w tej grze złota, szarości, półbłękitu, w tym cudzie jednorazowym już nigdy nie powtórzy.

Tak więc wrzesień. Początek końca. Ostatni wysiłek świata, zanim zacznie powoli gasnąć, popielić się i zamierać. Heroiczny miesiąc. W ogrodach i sadach obfitość kolorów i owoców. Aż się w oczach mieni od tych czerwieni, oranżów, złota, fioletów, lila różów, od tego jabłczanego połysku, który w słońcu oślepia jak setki zajączków. Trzeba mrużyć oczy. A jak się to ugina, napięte do granicy pęknięcia, złamania, niczym człowiecze grzbiety pod ciężarem ponad siły.

No i leżę w środku tego września, w środku mojego kraju, w śpiworze, na deskach pachnących surową ropą prosto z kopalni i nasłuchuję, i wyobrażam sobie, co się dzieje po sadach, po ogrodach i lasach. Zatopiony w tym wszystkim, otumaniony z lekka, oczadziały od urody i rozpaczy ostatnich jasnych i ciepłych dni, zanim sczezną, zanim zatopi je mrok i chłód, zanim pomrzemy. Bo nigdy nie widać życia lepiej niż jesienią. Nigdy nie jest piękniejsze i nigdy nie przychodzi łatwiej zgodzić się na śmierć niż w karnawale jesieni.<<

 

sobota, 21 grudnia 2024

O naszych kłopotach ze sobą

 151224

Ludzkość nachodzą coraz to nowe plagi egipskie. Mnożą się i rozprzestrzeniają szokująco dziwaczne izmy, rozpędza się konsumpcjonizm. Coraz więcej w nas żądań i oczekiwań, chorobliwej wręcz nietolerancji, zwłaszcza u ludzi najgłośniej się jej domagający, i coraz łatwiej przyjmujemy jako swoje poglądy jaskrawo sprzeczne z wiedzą a nawet ze zdrowym rozsądkiem. To wszystko dzieje się z nami mimo braku wojen i życia społeczności w dostatku i bezpieczeństwie. Możemy po prostu cieszyć się życiem, a to życie sobie utrudniamy. Wielu uważa, że pierwotną przyczyną jest dostatek i długi pokój; w pewnej mierze i ja ten pogląd podzielam, jednak praprzyczyn upatruję głębiej.

Zapewne pisałem już o dostrzeganych przeze mnie przyczynach i związkach, ale do tematu wracam ponieważ wielce jest dla mnie ważny.

Może jest odwrotnie: owe plagi są nie mimo dostatku i bezpieczeństwa, a właśnie dlatego?! Może mamy za dobrze, za spokojnie? Ale dlaczego stan, który, zdawałoby się, powinien w pełni nam sprzyjać i przynosić tylko dobro, miałby przynosić także szkody? Przyczyn dopatruję się w przebiegu i skutkach naszej filogenezy, czyli w historii naszego gatunku postrzeganej jako proces ewolucyjny.

My, ludzie, zawsze musieliśmy wiele pracować by zapewnić najbardziej elementarne potrzeby, jak jedzenie, odzienie i schronienie, ustawicznie doświadczaliśmy niedostatków i niebezpieczeństwa. Taki stan trwał ponad dwieście tysięcy lat, czyli całą naszą historię, a zmieniać się zaczął kilka tysięcy lat temu, przy czym zmiany przez niemal cały ten okres były niewielkie, skoro i wtedy wielu ludzi kładło się spać mając broń pod ręką i wiedzieli, co to jest przednówek oraz głód.

Dopiero ostatnich parę wieków, a zwłaszcza dziesięcioleci, przyniosły zmiany radykalne. Problem w cechach naszego umysłu, który kiedyś został wykształcony w kierunku zwiększenia szans na przeżycie w świecie pełnym niedostatków i niebezpieczeństw, a te umiejętności nagle (jak na skalę ewolucyjną) przestały być potrzebne, a nawet stały się szkodliwe, ponieważ radykalnie zmieniliśmy warunki życia. Jednak nasz umysł nie zmienił się ani na jotę w czasie tysiącleci cywilizacji, jest dokładnie taki sam, jaki mieli nasi przodkowie żyjący w jaskiniach. Umysłowo, psychicznie, ale i fizycznie, nadal jesteśmy troglodytami, nieowłosionymi małpami. Trzymanie smartfona w ręku czy przycisku do rakiety temu twierdzeniu nie zaprzecza, a jedynie świadczy o nadmiarowości naszego mózgu.

Podam parę spośród bardzo wielu przykładów istnienia w nas pamięci przeszłości:

Dlaczego mamy kłopoty z nadwagą? Ponieważ przez 99,99% naszego istnienia korzystnie było najeść się po dziurki w nosie, skoro następna okazja mogła się trafić za kilka dni, czyli inaczej mówiąc, nigdy nie mieliśmy lodówek ani sklepów. O przedlodówkowym czasie nie pamiętamy, ale odruchowe reakcje jeszcze nie dostrzegły zmiany i nasz mózg ciągle dopomina się poczuciem głodu o więcej jedzenia – na zapas. Dlaczego inaczej traktujemy obcego niż kuzyna czy nawet dobrego znajomego; dlaczego nie potrafimy tworzyć swoich grup znajomych liczących tysiące osób? Ponieważ przez wieki wieków żyliśmy w małych grupach ludzi najczęściej spowinowaconych ze sobą, a obcy mógł być niebezpieczny. Dlaczego mamy skłonność widzenia w brudnej szybie twarzy człowieka, albo w ciemnym i obcym miejscu ludzkiej postaci w czymkolwiek? Ponieważ w świecie pełnym zagrożeń bezpieczniej było dostrzec go tam, gdzie go nie było, niż odwrotnie. W nas nadal tkwią odruchy odległych przodków bojących się wchodzić do ciemnych i nieznanych jaskiń, czego każdy z nas doświadczył.

Trudności, niebezpieczeństwa i braki nas mobilizowały, były stanem naturalnym, natomiast dostatek i długie poczucie bezpieczeństwa rozleniwiają, a nawet, tak bywa dość często, pozbawiają sensu życia. Nasz umysł stał się bezczynny w wielu swoich umiejętnościach, jest niedopasowany do obecnego świata w którym nie trzeba się wysilać by przeżyć.

W rezultacie mamy skłonność do wyszukiwania zagrożeń, do tworzenia dziwnych celów ku którym chcemy dążyć, do zajęcia się czymś, czasami czymkolwiek, by zapełnić pustkę w naszych głowach dając zajęcie umysłowi. Jest tutaj pewne podobieństwo do naszego układu immunologicznego, który pozbawiony znacznej części swojej pracy jako skutku obecnego poziomu higieny, czasami zajmuje się wyimaginowanymi wrogami. Jeśli już o tym wspomniałem to dodam, że jednym z powodów tego rodzaju chorób (czyli autoimmunologicznych) jest stres, ale mechanizm oraz cel jego aktywacji powstał w nieistniejących już realiach i nadal działa; pomagał, zwiększał szanse przeżycia, teraz szkodzi.

Kiedyś siła fizyczna i spryt, nie tylko na łowach, umożliwiały osiągnięcie wysokiej pozycji w grupie, a tym samym zapewnienie sobie łatwiejszego dostępu do dóbr oraz partnerów seksualnych.

Teraz pieniądz jest ekwiwalentem pozycji i ilości posiadanych dóbr, ale to w zasadzie jedyna zmiana. Ten zasób nadal ustala pozycję w grupie, porządek dziobania i w pewnej mierze dostęp do partnerów. Kiedyś owych dóbr zawsze brakowało, wyjąwszy wyjątkowe i krótkie dni obfitości. Nie istniało pojęcie nadmiaru, nie miało się jak wykształcić, więc nasz umysł nie był i nie jest na taki stan przygotowany. Dlatego nie ma takiej ilości pieniędzy, którą uznamy za nadmiarową, niepotrzebną nam. Najbogatsi ludzie mają zasoby wystarczające do wygodnego życia ich odległych prawnuków, ale gotowi są szkodzić innym i poświęcać swoje życie by mieć więcej.

Kiedyś posiadanie służyło przeżyciu, teraz życiem się stało.

Obecny świat zamożnych krajów Zachodu jest pozbawiony tego wszystkiego, co nas ukształtowało nie tylko fizycznie, ale i mentalnie. Nasz umysł jest nastawiony na trudności, na pokonywanie przeszkód, na walkę o życie, a walczyć już nie potrzebujemy.

Znane są słowa krótko i dobitnie przedstawiające cykliczność rozwoju ludzkich społeczności: „Trudne czasy tworzą silnych ludzi; silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą słabych ludzi, a słabi ludzie tworzą trudne czasy.”

Tutaj jest sporo informacji o tej – nie waham się napisać – konstatacji.

Mijamy trzecią i wchodzimy w czwartą, schyłkową fazę cyklu. Można przerwać ten krąg, ale trzeba dostrzec jego istnienie i obecne absurdy. Możemy to zrobić dzięki nauce, a więc posługując się naszym elastycznym umysłem. Inaczej mówiąc: możemy działać wbrew naszym wrodzonym skłonnościom – dla naszego dobra. Jednak nikt nas nie uświadamia, nikt nie pomaga poza jednostkami, których głosy są tłumione. Jest wprost odwrotnie: ci, co mogliby zrobić wiele dobrego, mianowicie giganci mediów, jeszcze bardziej nas pogrążają, przekonując do bezmyślnego konsumpcjonizmu, a dziwaczne i szkodliwe ideologie przedstawiając jako zdobycze wznoszące ludzkość na nieosiągalne wcześniej wyżyny cywilizacyjne.

* * *

Pamiętacie słowa przypisywane Henry Fordowi?

Każdy klient może kupić samochód pomalowany na dowolny kolor pod warunkiem, że będzie to kolor czarny.”

Tutaj można wysłuchać opowieści o współczesnej wersji tego twierdzenia, tym razem w europejskim wydaniu. Oto przykład ograniczania obywatelskich wyborów o ile nie są zgodne z oczekiwaniami możnych tego świata: możecie wybrać kogo chcecie, o ile wybierzecie naszego człowieka.

Tutaj dowiecie się o działaniach unijnych urzędników wprowadzających cenzurę. Oczywiście w trosce o demokratyczne swobody.

* * *

 
Dla łatwiejszego oderwania się od tych niewesołych spraw, wklejam zdjęcia dwóch ładnych miejsc na Roztoczu. Są one, te miejsca, dla mnie wyjątkowe, dlatego ich zdjęcia mam na swoim komputerowym pulpicie, czyli pod ręką.

 To zdjęcie nie jest moje, skopiowałem je z niepamiętanej strony. Urocza wiewiórka i ślicznie owocujący cis. Chciałbym mieć mały domek, a na nim bocianie gniazdo; chciałbym mieć obok domu duże drzewa z dziuplami, a w nich wiewiórki. Dokarmiałbym je, próbował oswoić czy raczej zaprzyjaźnić się z nimi. Nic z tego nie będzie, ale chciałbym.



 
Te zdjęcia są moje. Mają 17 lat, zrobiłem je w Trowbridge, miasteczku w UK, w którym przez rok mieszkałem. Do tego cisa dosłownie się wchodzi. Jest rozłożysty, wielki, piękny. Nie zobaczę go już, ale pamiętam.

środa, 21 sierpnia 2024

Rozpieszczony umysł

 210824

Czytam książkę „Rozpieszczony umysł” napisaną przez duet autorów Grega Lukianoff i Jonatana Haidt. Podtytuł książki jest bardzo znamienny: „Jak dobre intensje i złe idee skazują pokolenia na porażkę”.

O swoim pojmowaniu wychowania dzieci i młodzieży wspominałem na tym blogu wiele razy, na przykład tutaj.

W tej książce znalazłem potwierdzenia swoich wniosków. Najkrócej i najogólniej pisząc: dawanie dzieciom wszystkiego, co rodzice mogą materialnego im zapewnić, usuwanie przed dziećmi wszelkich utrudnień, obowiązków i ograniczeń, nie spowoduje wykształcenia zrównoważonego i szczęśliwego w dorosłym życiu człowieka, a wprost przeciwnie. Dorastając, człowiek musi doświadczać negatywnych stron życia aby się z nimi oswoić i umieć sobie z nimi radzić. Ten, który nie miał takich możliwości, dozna wstrząsów w życiu dorosłym jako skutku obcowania ze światem odmiennym od cieplarnianych warunków stworzonych przez rodziców. O skutkach takiego wychowywania dzieci jest ta książka.

Słowa nie ograniczone znakami >>  << są moje, a tak (...) oznaczałem skróty oryginalnego tekstu. Pogrubienie fragmentu tekstu jest moje.

* * *

>>Układ odpornościowy to prawdziwy diament inżynierii ewolucyjnej. Ponieważ nie ma szans przygotować się na wszystkie patogeny i pasożyty – zwłaszcza w przypadku tak mobilnego i wszystkożernego zwierzęcia, jakim jest człowiek – został „zaprojektowany” (w drodze doboru naturalnego) w taki sposób, by jak najszybciej uczyć się na bazie poprzednich doświadczeń. Układ odpornościowy to złożony, dynamiczny system potrafiący dostosować się do nowego otoczenia i zmieniać razem z nim. Aby stworzyć odpowiednią reakcję immunologiczną na rzeczywiste zagrożenia (na przykład bakterie wywołujące infekcję gardła) i nauczyć się ignorować niegroźne substancje (na przykład zawarte w orzeszkach ziemnych proteiny), musi on zetknąć się z szerokim zakresem produktów spożywczych, bakterii a nawet pasożytów. W taki sposób działają szczepionki. Zaszczepione dzieci są zdrowsze nie dlatego, że mamy nagle mniej zagrożeń na świecie (…), a dlatego, że mają kontakt z tymi zagrożeniami w małych dawkach, dzięki czemu ich układy odpornościowe zyskują okazję, by nauczyć się radzić sobie z nimi w przyszłości.

Właśnie na tej tej podstawie sformułowano hipotezę higieniczną, która jest obecnie najbardziej wiarygodnym wyjaśnieniem rosnącej liczby przypadków alergii w krajach o rosnącym dobrobycie i lepszym przestrzeganiem zasad higieny – jest to kolejny skutek uboczny postępu. Psycholożka rozwoju, Alison Gopnik (tutaj o niej) w zwięzły sposób wyjaśnia wspomnianą hipotezę, jednocześnie łącząc ją z motywem przewodnim naszej książki:

Dzięki lepszej higienie, antybiotykom i ograniczeniu zabawy na zewnątrz, dzieci są dziś mniej narażone na styczność z mikrobami niż kiedyś. Może to skutkować rozwinięciem się układów odpornościowych wytwarzających nadmierną reakcję immunologiczną na substancje, które w rzeczywistości nie stanowią zagrożenia. Na tej samej zasadzie chroniąc dzieci przed każdym możliwym niebezpieczeństwem, możemy nauczyć je przesadnej reakcji na sytuacje, które wcale nie są niebezpieczne, i uniemożliwić im przyswojenie sobie umiejętności, które będą musiały opanować, gdy dorosną.

(…) Oczywiście aforyzmu Nietzschego: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni” nie wolno brać dosłownie. Niektóre rzeczy mogą nas wprawdzie nie zabić, ale za to trwale okaleczyć. Jednak nauczanie dzieci, że porażka, zniewaga i bolesne doświadczenia pozostawią po sobie trwałe ślady, jest samo w sobie krzywdzące. Człowiek potrzebuje stresujących bodźców, wyzwań fizycznych i psychologicznych. Bez nich jego kondycja ulega pogorszeniu. <<

>>Zdecydowanie najbardziej zasłużony w kwestii uświadamiania ludzi, że unikanie stresorów, ryzyka i małych dawek bólu działa na ich szkodę, jest Nassim Nicholas Taleb. (…)

Oto definicja (przepisana z Wikipedii) antykruchości, pojęcia wprowadzonego przez N. Taleba:

>>Niektórym rzeczom służą wstrząsy; rozwijają się i rozkwitają pod wpływem zmienności, przypadkowości, nieładu i stresu; przygody, ryzyko i niepewność to ich żywioł. Te rzeczy Taleb nazywa antykruchymi.<<

>>Taleb twierdzi, że do rzeczy antykruchych zaliczają się mięśnie, kości i dzieci:

Miesiąc spędzony w łóżku (…) skutkuje zanikiem mięśni; na tej samej zasadzie złożone systemy pozbawione stresorów słabną albo umierają. Nasz nowoczesny, ustrukturyzowany świat szkodzi nam w dużej mierze odgórnie narzuconymi prawami i rozmaitymi ustrojstwami, które działają w ten sposób: są zniewagą dla antykruchości systemów Na tym polega tragedia nowoczesności: podobnie jak neurotycznie nadopiekuńczy rodzice, często najbardziej szkodzą nam ci, którzy starają się pomóc.<<

>>Kiedy tylko pojmiemy koncept antykruchości, głupota nadopiekuńczości stanie się dla ans oczywista. Jako że ryzyko i stresory są naturalną, nieodłączną częścią życia, rodzice i nauczyciele powinni pomagać dzieciom uczyć się stawać silniejszymi dzięki takim doświadczeniom. Jak mówi stare powiedzenie: „Przygotuje swoje dziecko do drogi, nie drogę do dziecka”. Tymczasem wydaje się, że dziś postępujemy dokładnie odwrotnie: usuwamy z ich drogi wszystko, co mogłoby im zaszkodzić (…). Chroniąc dzieci przed stresującymi doświadczeniami, zwiększamy prawdopodobieństwo, że kiedy wyjdą spod rodzicielskiego klosza, nie będą w stanie poradzić sobie z nimi w dorosłym życiu. Naszym zdaniem panująca współcześnie obsesja na punkcie ochrony młodych ludzi przed „poczuciem zagrożenia” jest jedną z przyczyn gwałtownego wzrostu liczby przypadków depresji, nerwicy i samobójstw u dorosłych.<<

>>Sejfityzm to kult bezpieczeństwa – obsesja na punkcie eliminowania zagrożeń (prawdziwych i wyobrażonych) do takiego stopnia, że ludzie nie są skłonni do ryzykowania bezpieczeństwa w codziennych sytuacjach, nawet wtedy, gdy wymaga tego zdrowy rozsądek. Sejfityzm pozbawia młodych ludzi doświadczeń niezbędnych dla ich antykruchych umysłów, tym samym czyniących ich bardziej kruchymi, lękliwymi i skłonnymi podstrzygać siebie w charakterze ofiary.<<

>>Kultura sejfityzmu, w której emocjonalny dyskomfort jest przyrównywany do fizycznego zagrożenia, to kultura, która zachęca nas do wzajemnej ochrony przed doświadczeniami wpisanymi w codzienne życie, dzięki którym stajemy się silniejsi i zdrowsi.(…)

Pojęcie „sejfityzmu” odnosi się do kultury czy systemu przekonań, w którym bezpieczeństwo stało się rzeczą świętą. Oznacza to, że w obliczu codziennych wyzwań, tak praktycznych, jak i moralnych, coraz rzadziej jesteśmy gotowi z niej rezygnować. „Bezpieczeństwo” ponad wszystko, bez względu na to, jak znikome lub mało prawdopodobne jest zagrożenie. Wychowywanie dzieci w kulturze sejfityzmu, a więc wpajanie im, by były zawsze „emocjonalnie bezpieczne”, i jednocześnie chronienie ich przed każdym możliwym zagrożeniem, może doprowadzić do zamkniętego koła: dzieci stają się bardziej kruche i mniej odporne, przez co dorośli zwiększają ochronę, a to sprawia, że stają się one jeszcze bardziej kruche i jeszcze mniej odporne.<<

Odpowiedź Van Jonesa, byłego doradcy Trampa i obrońcy praw obywatelskich, na zadane mu pytanie o właściwą reakcję studentów na wystąpienie prelegenta, którego poglądy uważają za złe. Poniżej nieco skrócony cytat z książki:

>>Bezpieczną przestrzeń można interpretować na dwa sposoby: jeden jest dobry, drugi fatalny. Pierwszy to założenie, że na kampusie uniwersyteckim jesteśmy bezpieczni w sensie fizycznym – nie grozi nam przemoc fizyczna, napastowanie seksualne, a do tego nie jesteśmy atakowani bezpośrednio, indywidualnej, na przykład za pomocą mowy nienawiści, słowami typu „Ty czarnuchu”, i z tym jak najbardziej się zgadzam. Istnieje jednak drugi, okropny pogląd, który jak wynika z moich obserwacji, zyskuje na popularności, że „muszę być bezpieczny w sensie ideologicznym. Muszę być bezpieczny w sensie emocjonalnym. Muszę przez cały czas cieszyć się dobrym samopoczuciem, a jeśli ktoś powie coś, co mi się nie spodoba, wszyscy dookoła muszą zareagować, w tym również administracja uczelni.”

Nie chcę, żebyście byli bezpieczni ideologicznie. Nie chcę, żebyście byli bezpieczni emocjonalnie. Chcę, żebyście byli silni. To co innego. Nie zamierzam usuwać wam kłód spod nóg. Zakaszcie rękawy i nauczcie się radzić sobie z przeciwnościami losu. Nie będę wynosić ciężarów z siłowni, przecież na nich opiera się ich sens. To jest wasza siłownia.<<

PS

Nie chcąc przeszkadzać Helenie, mojej wnuczce, siedzę w jadalni lokalu agroturystycznego, kilka kilometrów od Ustrzyk Górnych, a więc w Bieszczadach. Jutro wczesnym rankiem wyruszamy na Tarnicę, najwyższy szczyt tych gór. Niżej zamieszczam parę zdjęć z dzisiejszej trasy.







niedziela, 20 lutego 2022

O książce „Psie pazury” Thomasa Savage

 170222

Telewizor w domu pojawił się w połowie lat sześćdziesiątych jako jeden z pierwszych na naszej ulicy. Był wtedy urządzeniem tak nowym i pociągającym, że sąsiedzi przychodzili ze stołeczkami na wiadomości lub film. Do dzisiaj pamiętam ojca kręcącego anteną, żeby chociaż trochę zmniejszyć śnieżenie obrazu. Pamiętam też reagowanie starszych ludzi: bywało, że ostrzegali bohaterów oglądanego filmu przed niebezpieczeństwem lub udzielali porad. Zachowywali się tak, jakby patrzyli na żywych ludzi i ich prawdziwe życie.

Może coś z tych zachowań zostało we mnie, ponieważ nie lubię filmów i książek, w których piętrzy się przeszkody przed bohaterami, tworzy się niebezpieczne i bez wyjścia sytuacje, zwłaszcza głupie, nieprzemyślane, takie, których można było uniknąć; kiedy ma się wrażenie sztuczności w zamyśle scenarzysty czy autora, epatowania strasznościami i cierpieniem. Nie lubię, ponieważ przejmuję się losami tych fikcyjnych ludzi tak, jak tamte babcie sprzed dziesięcioleci. W książkach chciałbym znajdować mądrość i piękno, nie straszności i beznadzieję.

Czytając powieść „Psie pazury” miałem wrażenie osuwania się w jakąś czarną i duszącą norę. Nie mogąc znieść opisów pogrążania się Rose i zachowań tego strasznego Phila, zajrzałem na ostatnie strony, i dopiero po poznaniu finału akcji wróciłem, nieco uspokojony, do lektury w poprzednim miejscu. Po przeczytaniu, z ulgą odłożyłem książkę.

Można więc powiedzieć, że autor realistycznie i sugestywnie opisał losy swoich bohaterów, a więc zrobił dobrą robotę, i na pewno będzie w tym pewna racja, jednak dalece nie cała.

W posłowiu przeczytałem pochwały powieści.

(…) studium psychologiczne naładowane dramatyzmem i napięciem, niezwykłe, jeśli chodzi o podejmowanie tematu rzadko dyskutowanego w tamtym czasie – stłumionego homoseksualizmu, który w zmaskulinizowanym świecie na ranczu manifestuje się jako homofobia. To wspaniała i mocna książka (…)”.

Mocna niewątpliwie, dla mnie bynajmniej nie wspaniała.

Nie znajduję w niej śladów studium stłumionego homoseksualizmu ani żadnego studium, a jedynie dziwne połączenie genialności i wyjątkowego chamstwa. Rysy tej postaci mam za przejaskrawione i nienaturalne. Savage stworzył złośliwca, a nie homoseksualistę tłumiącego swoje popędy czy mężczyznę niewiedzącego kim jakoby jest. Jakoby, ponieważ trudno wywnioskować z treści książki, że Phil jest homoseksualistą.

Nie wiem, jak go nazwać. Mizantropem tłamszącym psychicznie nawet brata, pospolitym nieokrzesańcem mimo cytowania Owidiusza w oryginale? Można tak i tak, ale śladów jego homoseksualizmu nie znajduję. Zaryzykowałbym słowa o doszukiwaniu się tej jego cechy teraz, gdy nie tylko wolno swobodnie rozmawiać i pisać o ludzkim seksualizmie, a nawet jest to modne.

Za przejaskrawiony mam nakreślony w powieści obraz stosunków między ludźmi. Wszyscy oni mają poważne problemy nawet w zwykłych kontaktach ze sobą, nie mówiąc o nawiązywaniu silniejszych i głębszych związków emocjonalnych. Trudno to wytłumaczyć ówczesnymi rygorystycznymi konwenansami, dla nas tak bardzo niewłaściwymi i niesprawiedliwymi. Tylko George, ten łagodny, milczący i nie wiedzieć czemu przedstawiany jako ciężko myślący brat Phila, jest człowiekiem, którego chciałbym poznać osobiście. Rose? Ona mi umyka, opisana niejasno; widzę ją za mgłą. Prawdziwą wydała mi się wtedy, gdy biegła za Indianami.

Nota bene: kraj i ludzie, którzy jeszcze tak niedawno w okrutny sposób segregowali innych ludzi i krzywdzili ich na wiele sposobów, teraz mają czelność pouczać świat w kwestiach tolerancji i moralności! Jedynie mając w pamięci historię niemal współczesną, można zrozumieć ich obecny prozelityzm i wynaturzenia głoszonych idei.

Doczytawszy powieść do końca, pomyślałem o zbudowaniu całej fabuły właściwie w jednym celu: żeby wykorzystać oryginalny, przyznaję, pomysł na jej zakończenie.

Książka Savage odrobinę zyskuje w moich oczach, jeśli oceniam ją jako sensacyjną (z domieszką kryminału) czy jako thriller psychologiczny z akcją osadzoną w realiach amerykańskiego Zachodu przed wiekiem. Jest to jednak gatunek, po który nigdy świadomie nie sięgam, ponieważ w książkach nie szukam negatywnych emocji, a piękna myśli, słów, czynów, przyrody i takiego ich opisania.

Może więc zakończę cytując zwracające uwagę słowa, jedne z nader nielicznych w tej powieści. Niech będą przeciwwagą dla moich wcześniejszych krytycznych słów.

Innymi słowy, wiedział o miłości tyle, ile trzeba – że jest to radość przebywania w obecności ukochanej osoby.”

piątek, 5 lutego 2021

Cytat z Kosmosu Carla Sagana

 

050221

>>Ssaki w charakterystyczny sposób tulą, pieszczą, ściskają, dotykają, kochają swoje potomstwo i dbają o nie – są to zachowania właściwie nieznane wśród gadów. Jeżeli prawdą jest, że R-kompleks i system limbiczny ledwo się tolerują w obrębie naszej czaszki i nadal utrzymują swoje pierwotne skłonności, to można przypuszczać, że czułą opieka rodzicielska stymuluje naszą ssaczą naturę, natomiast brak czułości jest bodźcem do rozwoje zachowań właściwych gadom. Istnieją dowody, że tak jest w istocie. Harry i Margaret Harlow stwierdzili doświadczalnie, że u małp wychowywanych w klatkach, w fizycznej izolacji (nawet jeśli widziały one, słyszały i czuły zapach swoich małpich towarzyszy), pojawiły się zachowania introwertyczne i autodestrukcyjne, stany przygnębienia oraz inne cechy patologiczne. Taki sam efekt występuje u ludzi, gdy dziecko pozbawione jest fizycznej czułości, na przykład gdy przebywa w domu dziecka.

Neuropsycholog James W. Prescott przeprowadził wstrząsającą analizę statystyczną czterystu społeczności preindustrialnych i stwierdził, że kultury nieszczędzące dziecku fizycznej czułości stronią od przemocy. Nawet w społeczeństwach, w których nie obserwuje się wyraźnej czułości w stosunku do dzieci, wyrastają dorośli nieposługujący się przemocą, pod warunkiem ze aktywność płciowa w wieku młodzieńczym nie jest powstrzymywana. Prescott jest przekonany, że kultury z predyspozycją do przemocy składają się z osobników, którzy zostali pozbawieni, przynajmniej w jednym z dwóch krytycznych etapów życia – w dzieciństwie lub w wieku dojrzewania – przyjemności cielesnych. Gdzie istnieje zachęta do fizycznej czułości, tam złodziejstwo, sekty religijne i ostentacyjne demonstrowanie swojego bogactwa należą do rzadkości; a gdzie dzieci spotykają kary cielesne, tam łatwiej o niewolnictwo, częste zabójstwa, torturowanie i okaleczanie wrogów, przekonanie o niższości kobiet oraz wiarę w nadprzyrodzone istoty ingerujące w codzienne życie.

Nie rozumiemy ludzkich zachowań na tyle dobrze, by mieć pewność co do mechanizmów leżących u podstaw tych związków, chociaż możemy snuć domysły. Jednak powyższe relacje są znaczące. Prescott pisze: „Prawdopodobieństwo, że w społeczeństwie, w którym dzieciom okazuje się fizyczną czułość oraz toleruje się przedmałżeńskie stosunki płciowe, rozwinie się przemoc fizyczna, wynosi 2%. Szansa, że taka relacja zdarzy się przypadkowo, wynosi 1 do 125000. Nie jest mi znana żadna inna zmienna ewolucyjna o tak wysokim stopniu przewidywalności.”

Dzieci łakną pieszczot; młodzież odczuwa silny pociąg do aktywności seksualnej. Gdyby pozostawiono młodzieży wolną rękę, mogłyby powstać społeczeństwa nietolerujące agresji, terytorialności, hierarchii społecznej i rytualnej (…).

Jeżeli Prescott ma rację, to znęcanie się nad dzieckiem i poważne ograniczanie zachowań seksualnych stanowią, w dobie broni atomowej i skutecznych środków antykoncepcyjnych, zbrodnię przeciwko ludzkości. Z całą pewnością tak poważne tezy wymagają dalszych badań. Póki co, każdy z nas może wnieść swój osobisty, niekontrowersyjny wkład w przyszłość świata, przytulając swoje dzieci.<<

* * *

Jestem przekonany o słuszności tez Prescotta, także w części dotyczącej swobód seksualnych młodzieży. Pewne potwierdzenia znajduję w swoich dość już długich obserwacji ludzi, chociaż zdaję sobie sprawę z ich małej wartości dowodowej. Poparcie znajduję też w znanych związkach agresji z seksem, oraz w swojej nader niewielkiej, ale posiadanej wiedzy o rozwoju osobniczym.

Cytat zamieszczam chcąc pokazać, jak łatwo można zarówno zaszkodzić ludziom, jak i usunąć wiele ich kłopotów, oraz jakie szkody mogą wywrzeć na nas stare nieracjonalne doktryny i tabu, także zwykła niewiedza i uprzedzenia.

Przepisując tekst zwróciłem uwagę na parę błędów stylistycznych (w obcym tekście łatwiej je znaleźć niż w swoim, niestety), ale ograniczę się do słówka „że”, stanowczo nadużywanego, stosowanego jako kluczyk-czarodziej pasujący wszędzie, gdzie tylko może nam ułatwić zbudowanie zdania.

Oto oryginalne zdanie:

„Prawdopodobieństwo, że w społeczeństwie, w którym dzieciom okazuje się fizyczną czułość oraz toleruje się przedmałżeńskie stosunki płciowe, rozwinie się przemoc fizyczna, wynosi 2%.”

Prawdopodobieństwo że…. Nie brzmi to ani ładnie, ani logicznie, a zdanie jest zbytnio poszatkowane przecinkami. Oto moja propozycja, na pewno nie jedyna do zaakceptowania.

Prawdopodobieństwo rozwinięcia się przemocy fizycznej w społeczeństwie okazującym dzieciom fizyczną czułość i tolerującym przedmałżeńskie stosunki płciowe, wynosi 2%.


wtorek, 1 września 2020

O naszym przeżywaniu

260820

Szykując się do długiego wyjazdu delegacyjnego wiedziałem, że czasu na czytanie niewiele mieć będę, wziąłem więc tylko tych kilka książek, które zawsze mam ze sobą, moich towarzyszy najwierniejszych. Później, odczuwając potrzebę czytania, uznałem, że drobne wolne chwile, niechby w czasie posiłków, mógłbym wykorzystać na nową lekturę. Z listy zakupów, na której zapisuję książki chwalone przez zaufane osoby, wybrałem „Rzekę świadomości” Olivera Sacks’a, amerykańskiego neurologa i popularyzatora nauki.

Odebrałem książkę ładnie wydaną i przeczytałem ją nadspodziewanie szybko.

Autor mógłby nieco ograniczyć ilość fachowych wyrażeń, wszak nie adresował książki do neurologów, a tłumacz lepiej się przyłożyć do swojej pracy. W tekście sporo jest niezgrabności językowych, widocznych i w cytowanych fragmentach.

Tyle minusów, poza nimi mam same plusy. Ta książka zdecydowanie warta jest przeczytania, zwłaszcza przez ludzi interesujących się mechanizmami działania naszego umysłu.

Mnie najbardziej zainteresowały fragmenty dotyczące naszego postrzegania i przeżywania świata.

Oddaję głos autorowi.

Jeszcze tylko zaznaczę, że cytaty ograniczyłem znakami >> <<.


>>Wydaje się, że nie ma w umyśle ani w mózgu mechanizmów gwarantujących prawdę czy chociażby prawdopodobieństwo naszych wspomnień. Nie mamy bezpośredniego dostępu do prawdy historycznej, a to, co odczuwamy jako prawdę i za takie uznajemy, w równym stopniu opiera się (…) zarówno na naszej wyobraźni, jak i na zmysłach. Nie ma drogi, po której wydarzenia świata mogłyby zostać bezpośrednio przeniesione do naszego mózgu czy w nim utrwalone. Wydarzenia te są bowiem doświadczane i konstruowane w sposób nader subiektywny, który po pierwsze, jest bardzo odmienny u każdej jednostki, a po drugie, różnie jest interpretowany i ponownie doświadczany, gdy wydarzenia te są przypominane. Jedyną naszą prawdą stanowi prawda narracyjna, prawda opowieści, które przedstawiamy sobie i innym, a które nieustannie rekategoryzujemy i ulepszamy. Taka subiektywność jest wbudowana w najgłębszą naturę pamięci, co wynika z powiązania jej z mechanizmami mózgu, którym dysponujemy. W tej sytuacji prawdziwie zdumienia fakt, że nasze aberracje w wielkiej skali zdarzają się stosunkowo rzadko, a nasze wspomnienia są w większej części rzetelne i wiarygodne.

Każdy z nas, ludzi, obdarzony jest pamięcią, do której właściwości należą zawodność, kruchość, niedoskonałość, ale też ogromna giętkość i twórczość. Niepewność co do źródeł, czy też obojętność na nie, może paradoksalnie okazać się siłą: gdybyśmy potrafili zidentyfikować źródła wszystkich naszych wiadomości, bylibyśmy przygnieceni informacjami często zupełnie nieistotnymi. Obojętność na źródła pozwala nam przyjmować to, co czytamy, co słyszymy, o czym nas powiadamiają, a jednocześnie myśleć, pisać i malować tak intensywnie, jak gdyby pochodziło to z bezpośredniego doświadczenia. Dzięki temu możemy widzieć oczyma innych ludzi i słyszeć ich uszami, możemy wchodzić do ich umysłów, przyswajać sobie sztukę, naukę, religię i w ogóle kulturę, wkraczać do niej i wnosić własne elementy do wspólnego bogactwa kultury. Pamięć wyrasta nie tylko z doświadczenia, lecz także ze współdziałania z innymi umysłami.<<

Oliver Sacks, Rzeka świadomości, str. 126-128.


>> Piszę, siedząc w kawiarni przy Seventh Avenue, i przyglądam się przepływającemu światu. Moja uwaga i skupione spojrzenie śmigają z jednego obiektu na inny: przechodzi dziewczyna w czerwonej sukience, mężczyzna prowadzi jakiegoś zabawnego psa, słońce (nareszcie!) wychodzi zza chmur. Ale są też inne wrażenia, które jakby przychodziły same z siebie: hałas silnika samochodowego, zapach dymu papierosa, który przypala siedzący obok mężczyzna. To wszystko są zdarzenia, które na moment skupiają moją uwagę, gdy się dzieją. Dlaczego wychwytuję właśnie te z tysięcy innych możliwych percepcji? Odpowiadają za to refleksje, wspomnienia, asocjacje. Świadomość jest bowiem zawsze aktywna i selektywna – obciążona uczuciami i znaczeniami ściśle osobistymi, kierująca się naszymi wyborami i splatająca nasze percepcje. To zatem, co widzę, nie jest po prostu Seventh Avenue – to jest moja Seventh Avenue, naznaczona moją osobowością i tożsamością. <<

Str. 189-190.

* * *

Oto fragment opisu deszczowego dnia marcowego spędzonego na kaczawskich ścieżkach.


>>Przed wieloma laty, w słoneczny dzień wrześniowy, widziałem całą kępę muchomorów pod brzozami; innym razem, w pamiętanych okolicznościach i miejscu, zauroczyła mnie samotnie rosnąca brzoza, w końcu listopada strojąca się ostatnimi żółtymi liśćmi. Tkwi we mnie pamięć brzóz w delikatnej mgiełce jasnej zieleni rozwijających się liści; w pełnym rozkwicie ich urody, gdy nagrzane słońcem drżą w delikatnym wietrze przedwieczornym; strojnych zielenią i żółcią w tej nostalgicznej porze pustoszejących pól i jasnych dymów snujących się nad kartofliskami. Wiele jest we mnie obrazów tych pięknych drzew, wiele miłych chwil z nimi i dzięki nim.

Stojąc na zboczu Owczarka, w zimnym deszczu, ze zmarzniętymi dłońmi, i patrząc na nagie, jeszcze zimowe i trochę smutne brzozy, moja pamięć wzbogaca ten obraz całym szeregiem obrazów i wrażeń wcześniejszych. Gdy będę patrzył na inne brzozy w gorący letni dzień, albo w mroźny ranek zimowy, w moim ich widzeniu tkwić będzie wspomnienie dzisiejszych chwil z brzozami oglądanymi w brzydki dzień marcowy, a dzięki temu zespoleniu wrażeń widzieć je będę nie tyle ładniejszymi, co bliższymi mi. Widzieć je będę inaczej, niż widzą inni ludzie, ponieważ oni nie patrzyli na nie z Owczarka, nie widzieli pod Źróbkiem brzóz łamanych ciężarem grubej szadzi, nie mogą wspomnieć tamtej kępy muchomorów widzianych przed ćwierćwieczem. Każda z tych chwil niesie wspomnienie wrażeń których była świadkiem, jest jak kolejne pociągnięcie pędzla artysty tworzącego dzieło niepowtarzalne.<<

Cytat z mojej książki „Góry Kaczawskie słowem malowane”.


Cieszy mnie widoczne tutaj podobieństwo do przekazu „Rzeki świadomości”.

Wędrując po Sudetach, na widok dzikich grusz rosnących na polach, czasami szepczę słowa dobrze znane:

A wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą
Zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą.”

W moim upodobaniu widoku tych grusz tkwi cząstka wspomnień i tęsknot przekazanych mi przez człowieka żyjącego dwa wieki temu.


Oliver Sacks uświadomił mi rozległość przenikania myśli, słów, wrażeń, idei.

Myśli, które przyszły mi do głowy w tamten zimny dzień marca, owszem, są moje, ale nie wyłącznie. Są w nich, niechby tylko jako zaczyn, myśli innych ludzi, przekazane mi głównie słowem pisanym, a te moje nie pojawiły się nagle ukształtowane, będąc rezultatem wzajemnego przenikania wspomnień i wiedzy, za każdym razem przetwarzanych i wzbogacanych.

Nie mamy w głowach kamer rejestrujących otoczenie, ani twardych dysków, na których obrazy rzeczywistości są rejestrowane. Tworzymy własny, przetworzony obraz świata, ludzi i naszych z nimi relacji. My nie zapisujemy, a przeżywamy, ale substancją przeżyć są także myśli przekazane nam przez innych ludzi, które kiełkując w nas, mogą w przyszłości wydać plony głębsze, rozleglejsze.

Właśnie tutaj tkwi istota naszego odbioru sztuki – i szerzej: kultury – oraz ich wpływu na nas.


>>Nie są to więc po prostu momenty percepcyjne, proste fizjologiczne momenty – chociaż te leżą u postaw wszystkiego innego – lecz momenty niezbywalnie osobiste, to one kontynuują nasze istnienie.<<

Rzeka świadomości, str. 190.


Niżej zamieszczam artykuł Sacks’a opublikowany w New York Timesie na wieść o nieuleczalnej chorobie. Zostawiam bez komentarza, sam tekst jest wystarczająco wymowny.


>>Jeszcze miesiąc temu czułem, że jestem w dobrej kondycji. Ale wyczerpałem swój limit szczęścia - kilka tygodni temu dowiedziałem się, że mam liczne przerzuty do wątroby. Nie, jeszcze nie skończyłem z życiem. Wprost przeciwnie, czuję, że intensywnie żyję. W czasie, który mi pozostaje, chcę pogłębić moje przyjaźnie, pożegnać się z tymi, których kocham, jeszcze więcej pisać i podróżować, jeśli będę miał siły. Nie mam teraz czasu na nic zbędnego. Muszę się skupić na sobie, mojej pracy i moich znajomych. Już nie będę oglądać nocnych wiadomości TV. Nie będę zwracał uwagi na politykę czy spory w sprawie globalnego ocieplenia. To nie obojętność, wciąż głęboko przejmuję się Bliskim Wschodem, globalnym ociepleniem czy rosnącymi nierównościami, ale to już nie moja sprawa; to należy do przyszłości. Nie mogę udawać, że nie czuję strachu. Jednak moim dominującym uczuciem jest wdzięczność. Kochałem i byłem kochany. Wiele otrzymałem i sam wiele dałem w zamian. Przede wszystkim byłem czującą istotą, myślącym zwierzęciem na tej pięknej planecie i to samo w sobie było ogromnym przywilejem i przygodą. <<


środa, 22 stycznia 2020

Tajemnicza aura, telefony i sądy

220120

Po sześciu tygodniach nieobecności wszedłem do swojego zimowego pokoju w bazie firmy, zapaliłem światło i rozejrzałem się po tym moim lokum. Poczułem zimno, obcość i odpychanie, mimo że wokół widziałem swoje rzeczy. Miałem chęć wyjść.
Mając techniczny i rzeczowy umysł, trudno mi określić to wrażenie, tak wiele razy odczuwane przy wejściu do długo niezamieszkałych pomieszczeń, ale ono jest, i to wyraźne. Czasami myślę, że wnętrza oswajają się z nami, może przejmują od ludzi jakąś cząstkę ich ducha. Chyba właśnie dlatego miewam nieco podobne odczucia wchodząc do pokoju hotelowego, a w mojej pracy niemało nocy spędziłem w hotelach. Tam też czuję obcość, ale inaczej zabarwioną: jest to obcość wynikła z pomieszania. Wyczuwalne są ślady tłumu ludzi nocujących w tych pokojach przede mną, z których każdy zostawił swój maleńki odcisk. Ich suma i różnorodność, tworzy mieszankę tak charakterystyczną dla atmosfery hoteli.
Ta nasza tajemnicza aura wypełnia nie tylko przestrzeń wnętrz, ona zostaje i na naszych przedmiotach – tym silniejsza, im częściej i dłużej mamy z nimi do czynienia.
Nawet nie staram się wytłumaczyć tych zjawisk, ponieważ jedyne, które przychodzi mi do głowy, racjonalne nie jest: coś z nas emanuje. Coś, co dla każdego człowieka jest charakterystyczne i tylko jemu właściwe.
* * *
Byłem w szpitalu i tam dane mi było przeżyć chwile odczuwania wyjątkowo intensywnego, mianowicie zrywania paznokcia. Dla odpędzenia strachu przed bólem (tak, przyznaję się do strachu) rozmawiałem z chirurgiem o butach górskich; temat on zaczął, widząc moje buty z czerwonymi sznurówkami. Założyłem je, ponieważ będąc większe, mniej uciskały. Rozmowa pomogła, ledwie zauważyłem wielkie szczypce, którymi sięgał do mojego palca. Dużo wyraźniej zauważyłem powabne kształty nachylonej ku mnie pielęgniarki, co traktuję jako dowód mojego powrotu do zdrowia.
Na drzwiach wszystkich gabinetów zauważyłem kartki z poleceniem wyłączenia telefonów, a wypisane były wielkimi literami i dodatkowo podkreślone wykrzyknikami. Nie dziwię się, ponieważ używanie telefonów stało się plagą. Wielu ludzi w niemal każdej możliwej chwili, a czasami i w niemożliwej, sięgają do telefonów. Patrzą na ekran przechodząc przez jezdnię, przerywają rozmowę sięgając po dzwoniący telefon, w tłumie ludzi prowadzą głośną rozmowę o swoich prywatnych sprawach.
Kiedyś w Atenach precyzowano definicję człowieka. Jedna z propozycji określała nas jako nieowłosioną istotę dwunożną. W odpowiedzi, pewien dyskutant przyniósł na drugi dzień oskubanego koguta.
Mam swoją propozycję: dwunożna, dwuręczna i jednosmartfonowa istota, chociaż dopuszczam odmiany dwusmartfonowe.
* * *
Z dala trzymam się od polityki, trendów, reklam, telewizorni, prasy i radia, dlatego o wielu aferach czy zdarzaniach niewiele wiem, a bywa, że nic nie wiem. Stan taki bardzo mi odpowiada, chociaż wiem, że dawny Ateńczyk nazwałby mnie nieprzydatnym obywatelem. Nie muszę nim być, ponieważ żyję dla siebie, nie dla społeczności czy tym bardziej państwa. Temu płacę podatki i tyle wystarczy.
Będąc niedawno w domu, usłyszałem o zagrożeniu niezawisłości sędziów. Poruszył mnie ten temat, ponieważ nie mówi się o najważniejszym aspekcie, decydującym o jakości wymiaru sprawiedliwości, traktując ową niezależność sędziów jako gwaranta dobrego sądownictwa. W moim przekonaniu tak nie jest, a stwierdzam tak nie tylko na podstawie osobistych doświadczeń, ale też mojej praktycznej, zbieranej przez całe życie, wiedzy o ludziach i ich psychice.
Zacznę od zadania kłamu powszechnemu przekonaniu i twierdzeniu o sądzeniu ludzi przez sąd. Tak nie jest. Sąd to ogólna nazwa instytucji państwowej, a ta nie sądzi. Oskarżonego osądza drugi człowiek, nie sąd. Człowiek, któremu państwo dało prawo sądzenie drugiego człowieka.
Dając mu takie prawo, wyniosło go ponad zwykłych obywateli. Sędzia i prokurator są trochę ponad prawem, będąc inaczej traktowani przez organa władzy państwowej. Oni mają swoisty immunitet. W połączeniu z prawem sądzenia, daje im to niemałą władzę i vipowskie przywileje.
Już dwa tysiące lat temu Rzymianie stwierdzili, że władza deprawuje tym silniej, im jest większa. Ta prawidłowość aktualna jest i teraz, ponieważ wynika z cech ludzi, nie z aktualnego ustroju czy organizacji państwa.
Nie da się zmienić istniejącego stanu rzeczy, czyli wydawania sądów przez ludzi, dlatego bardzo ważna powinna być staranność w wyborze kandydatów na sędziów, a tak nie jest. Tajemnicą poliszynela jest istnienie cechy najważniejszej, omalże decydującej o przyjęciu w poczet sędziów: jest nim pochodzenie kandydata z rodziny prawniczej. Wszyscy o tym wiedzą, i żadna z osób mogących coś tutaj zmienić, nic nie robi, uważając taki stan za normalny. Nie jest normalnym, będąc paranoicznym i po prostu szkodliwym dla sprawiedliwości.
Osoba mająca otrzymać prawo sądzenia ludzi powinna być człowiekiem ze wszech miar prawym, być jednostką moralnie wyjątkową, niepodlegającą niszczącym wpływom władzy, skromną i potrafiącą pochylić się nad każdą sprawą. Osobą dostrzegającą człowieka, którego może skrzywdzić, ale też osobą stosującą prawo bezstronnie, także bez uwzględniania swoich prywatnych sympatii.
A jak jest? Jak może być, skoro syn prawników ma znacznie łatwiejszą drogę do togi, niż ludzie spoza tej grupy zawodowej? Skoro od dzieciństwa mówi się mu o karierze w sądownictwie, o byciu elitą?
Owszem, sprawdza się kandydatów, ale jak! Czy nie był karany i czy dzielnicowy ma o nim dobrą opinię. Pominąłem coś? Testy psychologiczne? Te schematyczne, prościutkie pytania, mające na celu określić jego osobowość? Jakże łatwo postawić ptaszka we właściwej rubryce!
No i mamy sędziego czy sędzinę, którzy ubrani w tradycyjne stroje i w swoje przekonanie o byciu kimś stojącym ponad tłum zwykłych ludzi (przecież muszą wstać, gdy ich zobaczą), wchodzą na salę i sądzą, praktycznie nie ponosząc odpowiedzialności za swoje decyzje, nawet te ewidentnie błędne.
Nie widzę możliwości zmienienia tego stanu rzeczy, ponieważ nie wiem, kto miałby wybierać sędziów. Powołać grupę autorytetów moralnych do dokonywania wyborów po wszechstronnym i długim poznawaniu kandydatów? A kto ich z kolei powoła? A kto jest tym zainteresowany? Kto na to pozwoli i kto zapłaci?
Ta grupa pytań aktualna jest i wtedy, gdy myśli się o kontrolowaniu sędziów, czy wpływaniu na ich decyzje. Ani oni sami, we własnej, dość szczelnej i dlatego elitarnej grupie tego nie zrobią, ani tym bardziej nie zrobi tego polityk zmieniający się co parę lat na stanowisku ich przełożonego. A swoją drogą, czyż nie dziwny układ mamy tutaj: sędzia ma posadę państwową, czyli państwo jest jego pracodawcą, a reprezentantowi pracodawcy (ministrowi) odmawia się prawa ich kontrolowania.
Żeby jeszcze bardziej zagmatwać i tak trudną sprawę, przyznam rację obu stronom: nie polityk powinien decydować o pracy sędziów, ale też sędziowie nie powinni zostać bez nadzoru, sami sobie.
Sytuację mam za patową. Sąd był i jest instytucją, którą zwykły obywatel powinien unikać, bo jeśli dostanie się w jej tryby, łatwo może zostać zgnieciony, przeżuty i wypluty.
A wtedy nikt nawet nie spojrzy na ludzki łach leżący pod murem sądu.