060222
Chcąc ustalić miejsca wędrówki, czasami puszczam myśli samopas czekając na pojawienie się obrazów znanych miejsc – i tam jadę. Pytając się w ten sposób swoich wspomnień przed dzisiejszym wyjazdem, ujrzałem drogę pod Twardocicami, ale oglądając mapę, zobaczyłem nieco na północ od tej wioski wzgórza, do których nie doszedłem rok temu, i zdecydowałem poznać je dzisiaj. Cała trasa była mi nieznana, prawdziwa terra incognita, co warte jest zaznaczenia wobec półrocza spędzonego na kaczawskich wędrówkach. Tłumaczę się rozległością Pogórza Kaczawskiego; w zależności od przyjętych granic, mierzy 700 albo i blisko 1000 kilometrów kwadratowych. Nieźle znam południową część, bliższą Górom Kaczawskim, natomiast na północnych krańcach są duże obszary w ogóle mi nieznane. Dzisiejszy wyjazd wypełnił treścią jedną z tych białych plam. Od razu dodam, że owa treść okazała się urokliwa, i dlatego planuję wrócić tam w czasie letniego urlopu.
Wiatr i niewielki deszcz – taka była prognoza synoptyków, i tym razem się nie mylili. Czułem jednak taką potrzebę wyjazdu (dwa tygodnie przerwy!), że nie zrezygnowałbym nawet z powodu dużego deszczu. Okazało się, że wiatr głowy nie urywał, a padający przez pół dnia deszcz nie zmoczył mnie, chociaż musiałem chodzić w kapturze i specjalnych nieprzemakalnych rękawicach. Byłem odpowiednio ubrany, nie marzłem, w czym pomagała plusowa temperatura.
Krajobraz jest tam typowy dla północnych części Pogórza Kaczawskiego: rozległe pola na niewielkich wzgórkach, czasami ledwie zaznaczonych, w szerokich i płytkich dolinach liczne wsie, z rzadka rozrzucone większe wzgórza, a zdarzają się wśród nich i górki o dość stromych zboczach. O ile Ostrzyca króluje południowej części pogórza, tak w północnej góruje Grodziec. Jest bardziej masywny od smukłej Ostrzycy; na jego spłaszczonym szczycie widoczne są z daleka dachy zamku.
Głównym celem wędrówki było pasmo trzech wzgórz na północ od wioski Zbylutów. Przyjechałem tam tak jak lubię, przed świtem, żeby spokojnie wypić kawę i wyruszyć o szarej godzinie, gdy kontury domów wioski wyłaniają się z mroku. Przyznam się do słabości: czasami, gdy świt jest mroźny, albo deszczowy i wietrzny jak dzisiaj, kiedy otworzę drzwi i zimno lub wiatr wtargną do nagrzanego wnętrza samochodu, czuję chęć szybkiego zatrzaśnięcia drzwi i powrotu. Oczywiście nigdy nie wróciłem i nigdy nie żałowałem wyjazdu, chociaż nie oceniam ich jednakowo. W pierwsze minuty marszu potrafi pojawić się inna myśl: mam 9 albo i ponad 10 godzin czasu; jak mi miną? Nie będą się dłużyć?
Zawsze mijają szybko, nierzadko za szybko. Czas jakby się rozpędzał. Początkowe pół godziny czy cała godzina są znaczącym czasem, później okazuje się, że już minęła dziesiąta albo jedenasta, a wkrótce, niemal nagle, jest trzynasta, czternasta, i już wracam, już liczę odległości by zorientować się, czy zdążę przed zmierzchem. Na ogół przychodzę przed zmrokiem, ale bywało, że zapędzałem się za daleko i do samochodu docierałem w nocy. Parę lat temu wracałem bezdrożem w ciemną noc, prowadził mnie niewyraźny, ciemniejszy od nocy, brzeg lasu. Mile wspominam tamten powrót.
Na pierwszym wzgórzu, Leśnej, jest kamieniołom, a że takie miejsca bywają ciekawe i ładne, poczłapałem śliską drogą do kopalni piaskowca, jak głosiła informacja na mapie. Ta rozjeżdżona ciężkim sprzętem błotnista droga widziana w deszczowy wczesny ranek jeszcze nie w pełni zamieniony w dzień, była przeraźliwie smutna. Taka też była widziana tam zmęczona życiem czereśnia – nie jedyna stara, reumatyczna czereśnia dzisiaj oglądana.
Niestety, jedyne wejście okupowane było przez cerbera.
– Nie wolno! Złamie pan nogę i poda nas do sądu.
Uznałem jego zachowanie za nieuprzejme, ale zakaz był uzasadniony, bo moje doświadczenia zawodowe potwierdzają takie zachowania niektórych ludzi. Moda przyszła z Zachodu, chyba ze Stanów: przewróciłem się na nierównych płytkach chodnikowych – kto jest winien? Kogo mam pozwać do sądu?
Bez słowa zawróciłem, ale nie zdecydowałem się na wejście na wał otaczający kopalnię, jak zwykle robię, bo ten był wyjątkowo stromy i najeżony dużymi złomami kamiennych odpadów. Na pocieszenie znalazłem plac z gotowymi bloczkami piaskowca. Czyż nie ładny materiał na podmurówki?
Poszedłem ku Karczmisku, następnej górze w masywie, a że na rozległym polu wybrzuszonym zboczem wzgórza zobaczyłem samotne drzewo na tle nieba, skręciłem w boczną dróżkę chcąc rozpoznać gatunek i chwilę postać pod tym polnym samotnikiem. Robiliście tak? Spróbujcie. Krajobraz oglądany spod dużego drzewa rosnącego na miedzy lub przy drodze jest ładniejszy.
Dzisiaj kilka razy wchodziłem na boczne drogi, co i widać na mapce trasy. Skręcałem widząc urwisko, zagajnik, albo po prostu ładną drogę. Wiele jest tam polnych dróg potrafiących skusić wędrowca, i właśnie dla zobaczenia ich letniej urody chciałbym wrócić za kilka miesięcy.
Stojąc przy tej polnej czereśni, jak się okazało, po raz pierwszy dzisiaj zobaczyłem hegemona okolicy, Grodziec. Tę górę widziałem później wielokrotnie, z różnych miejsc trasy. Kilka razy pokazała mi się nagle, wychylając się zza drzew, ale i widziałem ją powoli wyrastającą z ziemi na linii bliskiego horyzontu. Lubię ten efekt perspektywy: góra wyłania się z niebytu i rośnie w miarę moich kroków, oderwana od podłoża, ponieważ dopiero w chwili wejścia na szczyt wzniesienia, gdy nagle horyzont ucieka ode mnie na wiele kilometrów, widzę ją całą, ze swoim podnóżem i wioskami przycupniętymi u jej stóp. Lubię odczuwane wtedy wrażenie otwierania się doliny przede mną i lubię widok mojej drogi, która jeszcze chwilę temu kończyła się blisko, na tle nieba, a teraz rozpędzona biegnie zakolami daleko, ku malutkim domkom wioski w dolinie. Biegnie rozradowana pędem, ale i ogląda się na mnie, co zdarzyło mi się widzieć kilka razy na własne oczy. :-)
Pod Raciborowicami, a właściwie nad tą wioską, stoi wiatrak w ruinie. Obok jest zaznaczone na mapie wzgórze, Trawnik, a miejsca z nazwą zawsze warto poznać, więc poszedłem tam. Budowla czyni wrażenie wielkością i masywnością, także nadal widoczną starannością wykonania. Szkoda, że to ruina, bo – tak pomyślałem – można by urządzić w nim schronisko, hotelik albo coś.
Trawnik okazał się mało zaznaczonym wzgórzem, którego szczyt równie dobrze może być tutaj, jak i sto metrów dalej, ale widoki z niego są ładne i rozległe. W pobliżu szczytu opasuje je zapomniana, zielona droga; w lecie na pewno motyle po niej fruwają.
Za wzgórzem wszedłem w las, wybierając jego wąski pas. Dnem dolinki płynął strumień, a jego brzegu bronił gąszcz uschniętych badyli. Znalazłem jednak ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta i bez problemów doszedłem do strumienia. Warto było. Nie dość, że strumyk jest wyjątkowo ładny swoją naturalną dzikością i meandrami, to przy nim zobaczyłem kępę przebiśniegów. Zaczynają kwitnąć, a to znaczy, że wiosna tuż tuż. Leszczyna też potwierdza tę radosną wiadomość swoim kwitnieniem. Wiosna już blisko!
Na drugi brzeg przeszedłem po konarach zwalonego drzewa. Były śliskie, więc szedłem powoli trzymając się oburącz (kije rzuciłem na drugą stronę), a gdy w końcu stanąłem na ziemi, byłem dumny jakbym wyczynu dokonał nie wiadomo jakiego.
Widziałem nie tylko
czereśnie. Gdzieś pod Sośnicą (są dwie górki tej nazwy, i to
blisko siebie), na rozdrożu, zapatrzyłem się na dąb i lipę, a
niewiele dalej, na skraju uroczego zakątka z urwiskiem i dróżką
skręcającą do lasu, zobaczyłem całujące się brzozę i lipę.
Oto dowód, żeby nie było, że zmyślam.
Chcąc wejść na Sośnicę, najwyższe wzgórze w okolicy, szedłem brzegiem lasu i rozległych pól, ale drogę zamykał mi las dużym jęzorem schodzący w dolinę, jednak zdjęcia Googli pokazywały wolny przesmyk. Był, chociaż zwątpiłem i już się nastawiałem na przejście lasem.
Wielkie płaszczyzny pól zieleniące oziminą, jak teraz, mają trudny do zdefiniowania czar. Ich widok uspokaja i nastraja pozytywnie. Jest w nim zapowiedź przyszłych plonów, sytość i bezpieczeństwo przyszłości. Swojskość, polskość, optymizm i spokój.
Oczywiście skręciłem ku wielkim słupom potężnej linii energetycznej. Rok temu była jeszcze w budowie, teraz jest chyba gotowa. Patrzyłem na konstrukcję tych słupów, analizując celowość poszczególnych ich elementów. Tak, konstrukcje mnie fascynują, a tutaj jest jeszcze świadomość przesyłania wielkich mocy w sposób czarodziejski, bo po prostu drutami rozciągniętymi między słupami. Nic, tylko czary jakieś.
Na łące oddzielonej od drogi tylko sznurkiem pasło się bydło. Zwierzaki patrzyły na mnie, a jeden z nich, na pewno byk skoro wyglądał byczo, patrzył na mnie tak, jakby chciał mnie zjeść albo chociaż nadziać na rogi! Nie wierzycie? Proszę, oto dowód.
Trasa:
Ze Zbylutowa poszedłem do kamieniołomu na Leśnej. Przełęczą między Karczmiskiem a Sośnicą doszedłem do wioski Raciborowice Górne. Poznałem wiatrak i wzgórze Trawnik. Idąc wioskową ulicą i dalej polami trafiłem pod wzgórze Sośnica i obszedłszy je wróciłem do Zbylutowa.
W ciągu bez mała dziesięciu godzin przeszedłem 23,5 kilometra.