Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wydanie książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wydanie książki. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 21 czerwca 2022

O książce "Wrażenia i chwile"

 

210622

 


Na portalu Biblionetka jest tekst o mojej ostatniej książce napisany przez Ilię. Zamieszczam go niżej, a tutaj napiszę o kluczowej roli Ilii w ukazaniu się „Wrażeń i chwil” drukiem. Stali bywalcy tego bloga może pamiętają wcześniejszy post o tych tekstach, a pisałem tam o trudnościach w zainteresowaniu wydawnictw. Nie próbowałem w innych wydawnictwach, nie pisałem więcej do tych, które nie odpowiedziały, a po prostu odłożyłem teksty do szuflady. Na przedwiośniu tego roku, Ilia po zapoznaniu się z nimi poleciła mnie komuś, kto zajmuje się przygotowywaniem tekstów i drukiem. Tak więc tylko dzięki niej książka się ukazała w wersji tradycyjnej, czyli papierowej. Dziękuję raz jeszcze, Ilio.

Poza wstępem, na tekst składają się cytaty wybrane przez autorkę, natomiast tutaj są fragmenty wybrane przeze mnie.

* * *

Wrażenia i chwile...


Niezwykła to dla mnie książka. Rzadko spotykam się z tym, by myśli autora w tak dużym stopniu pokrywałyby się z moimi myślami o otaczającej nas rzeczywistości, świecie, pięknie przyrody.
Książka ta to "Wrażenia i chwile" Krzysztofa Gduli, biblionetkowicza Krzysztof. Tak pisze o niej autor - "Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwilach, które przychodzą, trwają moment i odchodzą, jakże często niezauważone przez nas i niedocenione, a przecież nierzadko niosące tak bardzo nam potrzebne w życiu piękno".

Poniżej trochę fragmentów z tej pięknej książki.

Byłem w górach. Ostatni, pożegnalny raz poszedłem na moje zbocze. Im wyżej, tym las piękniejszy, bo okryty grubszą warstwą marznącej mgły, która drzewa czyniła baśniowymi. Gdy już dotarłem do ścieżki trawersującej niemal pionową ścianę skalną i zadarłem głowę do góry, na to ogromne zwalisko kamieni, na bajecznie wystrojony las, który wydawał się wznosić pionowo w górę ponad moją głową, zrozumiałem, dlaczego nasi przodkowie w takich właśnie miejscach budowali ołtarze swoim bogom. Bo tutaj, wśród dzikiej przyrody, obecny jest Majestat. Tutaj czuje się potęgę bóstw przyrody. Miałem łzy w oczach i czułem chęć padnięcia przed nimi na kolana, a w kościele nigdy nie odczuwałem takiej potrzeby. Myślę o tych dawnych czasach, gdy jeszcze tam bywałem; bardziej interesowały mnie organy z tyłu, czy witraże w oknach, niż Bóg, bo i gdzie go tam było szukać? W kościele, wśród ozdób, obrazów, świateł i tłumu ludzi, trudno o bliskość z sacrum, a na tej górze świętość była przy mnie. (str. 10)

Często łapię się na przykrych, bo najbanalniejszych, stwierdzeniach: tak, świeci słońce - jak wczoraj i tydzień temu; tak, magnolie już przekwitły - stwierdzam po podniesieniu głowy, ale myśl ta, te widoki, nie znajdują we mnie takiego odbicia, na jakie zasługują, a nade wszystko takiego, jakiego chciałbym dla siebie. Chciałbym... czego właściwie? Czy nie wiecznego zachłyśnięcia? Ciągłego oczarowania? Tak, właśnie tego! Dlaczego nie jest to możliwe do spełnienia, skoro odczuwa się taką potrzebę? Co robić, skoro człowiekowi mało jednego cudu, skoro on chce odczuwać cudowność na co dzień - wespół z wiecznym oczarowaniem? (str. 15)

Był maj, zaczęła się gwałtowna burza. Schowałem się do swojego pokoju i siedząc w fotelu, przez otwarte drzwi patrzyłem na to drzewo targane porywami wiatru. Burza szybko ustąpiła, wyszło słońce, uspokoiło się. Mokre, świeże i połyskliwe liście buka były prześwietlone słońcem, drzewo stało tak spokojnie, jakby, zadowolone chciało wchłonąć w siebie deszcz, stało ociekając miriadami kropel wody błyszczących w słońcu. Pamiętam feerię świateł wokół drzewa, wyjątkowe współgranie promieni słońca i kropel deszczu, w którym światło ociekało, a woda świeciła, pamiętam swoje zapatrzenie. (str. 16)

Zapisanie słów, każdych słów, i późniejsza możliwość ich odczytania, jest czymś niesamowitym, czymś z pogranicza magii, którą na pewno odczuwał kiedyś człowiek niepiśmienny patrząc na tekst; magii, którą zapewne i teraz odczuwają dzieci, ale zapisanie słów wyrażających wrażenie, stan ducha, jest magią najczystszą. (str. 38)

Słowa! Ledwie trzydzieści liter, a tworzą one wielką ilość słów, które ułożyć można na nieskończoną ilość sposobów i wyrazić nimi wszystko. Każdy odcień ludzkich uczuć – od ostatniej niegodziwości, do najwznioślejszej miłości; każdą barwę świata – od ostatniej jego brzydoty, do siedmiu jego cudów. Niemożliwe? Możliwe, co potwierdza istnienie literatury – tej naprawdę pięknej. Trudne? Nawet bardzo – jak każde tworzenie, ale przecież także w trudności mieści się źródło tej jedynej radości. Pisanie bywa formą przeżywania świata raz jeszcze, wydobywaniem z wnętrza siebie wrażeń niezauważonych bądź niedocenionych, ale może też stać się tworzeniem nowego świata, tego, który staje się dla piszącego w najpełniejszy sposób jego światem. Pisanie bywa treścią życia, pragnieniem, niemożliwą do nazwania i do zaspokojenia potrzebą, nigdzie indziej niemożliwym spełnieniem, a zawsze jest pasją. Pisać! Ileż to razy słyszałem ten tajemniczy głos w sobie. Pisać! Nic nie jest ważniejsze ponad dotyk klawiszy i zanurzenie się w bezkresnym świecie słów. To forma przymusu, któremu poddaję się z przyjemnością. (str. 39)

Nie wiem, jak wyrazić to, co czuję w sobie. Jakże często przeżywam takie chwile, w których myśl, wrażenie, wspomnienie, atmosfera przeżytej chwili, istniejąc we mnie, nie mogą się przebić ku pełnej świadomości, by przybrać kształt słów (...) staje się (...) barierą między wnętrzem, a światem zewnętrznym, między wrażeniem a słowem. Odnoszę wrażenie istnienia tej bariery nie tylko na płaszczyźnie słów; ona tkwi także, a może raczej głównie, na styku wrażeń i słów. Gdy wsłuchuję się w siebie, wrażenie wydaje się być jasne, wyraźne, ale gdy przychodzi do ubrania w słowa, okazuje się, że zmierzam się z czymś bardzo trudnym.
Czasem jednak dochodzę do wniosku, iż nie byłoby tej trudności, gdybym miał potrzebną tutaj umiejętność, jedną z tych, które mam za niezbędne piszącemu, ale znowu w innym czasie ta bariera wydaje mi się być uniwersalną, być trudnością, z którą zmagać się muszą i najlepsi. Wtedy skłonny jestem postrzegać ją jako objaw wielkiego oddalenia między mną a innymi ludźmi, z którymi kontaktuję się przecież nie poprzez bezpośrednie przekazywanie wrażeń, a poprzez słowa. Ta bariera, ta niemożność przekazania innemu człowiekowi tego, co we mnie najważniejsze, najżywsze, co stanowi istotę mojego życia duchowego, byłaby niczym innym, jak... samotnością. (str. 40)

Dzisiaj znowu deszczowo. Na krzaku pod oknem błyszczą krople wody – piękne jak zwykle. Pęcznieją, odrywają się od liści i wolno, takie mam wrażenie, spadają, ciągle błyszcząc. Ponownie, jak wiele już razy, wspomniałem podobne zapatrzenie sprzed laty, gdy z wojska jechałem na przepustkę; tego dnia padał deszcz, szyba okna w przedziale wagonu była mokra, ponaznaczana kropelkami wody. Te małe, przezroczyste wybrzuszenia na tafli szkła zsuwały się nierównym tempem, znacząc swą krętą drogę mokrym śladem, niczym ślimak, by po chwili, nie mając siły na przebrnięcie suchego odcinka drogi, zubożałe, zmniejszone, zatrzymać się. Czasem taka kropla, pchana przemożną siłą ciążenia, milimetr po milimetrze przesuwała się, aż w końcu, trafiwszy na ślimakowy ślad swojej siostry, ruszała w dalszą drogę. Bywało też tak, że drogi dwóch kropelek krzyżowały się: wtedy stapiały się w jedną, większą, i ta przyspieszała, czasem bardzo mocno, spływając błyskawicą zygzaków, porywając (jakby karmiąc się w ten sposób) inne, mniejsze drobiny wody, by po chwili zniknąć poniżej dolnej krawędzi szyby. Zwykły widok, najzwyklejszy, ale wtedy stało się coś dziwnego i znaczącego, coś, co w pełni doceniam dopiero w ostatnie lata.
Otóż z zupełnie nieznanych mi wtedy powodów zachwyciłem się tym tuzinkowym widokiem; może nawet wstydziłem się – nie pamiętam – przyznać do tego zachwytu, bo i czym, prawda? Teraz wiem, że tak naprawdę wszystkie takie chwile ledwie inicjowane są zdarzeniami zewnętrznego świata; zdarzeniami, które w żaden racjonalny sposób nie są w stanie tłumaczyć naszych przeżyć – jak się wydaje nam, dorosłym, którzy tyle widzieli, że przez to mało widzą. Wtedy po raz pierwszy poczułem to nieokreślone, dziwne i piękne pragnienie pisania, i po raz pierwszy poddałem się mu – to powód drugi. Z pisania szybko zrezygnowałem po uświadomieniu sobie skali trudności – chyba pojawiło się ono zbyt wcześnie, ale chwilę zapamiętałem i teraz, po latach, piszę o niej. (str. 51-52)

Na jednej z wędrówek górskich uświadomiłem sobie, że niezależnie, czy poznawanie naszej planety traktować będziemy jako powinność poznania dzieła bożego, wiec jako czyn na poły religijny, czy jako czyn natury estetycznej, skutek będzie taki sam: nasze wzbogacenie duchowe - rezultat obcowania z pięknem. (str. 75-76)

Inaczej wybieramy chwile my świadomi, inaczej nasza pamięć, czy może podświadomość. Ileż to razy uznawałem chwilę za ważną i byłem przekonany o jej pamiętaniu, a po miesiącach lub po latach nie zostawał po niej nawet ślad w mojej pamięci, i odwrotnie: jakiś nieistotny drobiazg, zdawałoby się, a tkwi w pamięci latami, albo i zawsze. Pamiętam go nie wiedząc, co w nim było wyjątkowe, co utrwaliło go we mnie. (str. 89)

Jednocześnie z coraz wyraźniejszym poczuciem straty dostrzegam mijanie czasu bez śladu w mojej pamięci; dni odchodzą niewyróżnione w żaden sposób, szare, tuzinkowe, zapominane, a przecież były one moim czasem, dniami mojego życia. Czemu nie potrafię wyróżnić ich wszystkich, skoro wszystkie warte są zapamiętania? (str. 89-90)

Bywa, że ogarnia mnie wrażenie - nie wiem, na ile samo się pojawia, a na ile mogę je wywołać - dziwnego zespolenia świadomości z bieżącą chwilą i ze światem, z tym, co wokół mnie i co we mnie; przeniknięcie tego, co zewnętrzne, z tym, co wewnętrzne - jakbym wychodził do świata, a ten wchodził we mnie. Wrażenie momentalnego rozprzestrzenienia się mojej świadomości poza mnie, wyjścia jej na zewnątrz i uczynienie świata, tego małego, bliskiego, właśnie oglądanego, moim światem - jak moje są myśli i uczucia. Znika wtedy jakże często obecne we mnie wrażenie patrzenia na siebie i na świat oczyma obserwatora, osoby trzeciej, ów dystans między oglądanym a oglądającym, odczuwanym a odczuwającym, między mną a światem. (str. 90)

Czy potrzebę obcowania z pięknem mamy wrodzoną? Czasami wydaje mi się, że tak, czasami odwrotnie. Jeśli tak, to wtedy należałoby uznać za fakt zatracenie tej potrzeby przez wielu ludzi. Jeśli nie, to jakie cechy naszej psychiki i jakie fakty z naszej biografii budzą ją do życia? Nie wiem. Raczej skłonny byłbym przychylać się do drugiego wytłumaczenia: do uznania naszej potrzeby kontaktu z pierwotną przyrodą, jako dziedzictwem nieskończonego ciągu pokoleń naszych przodków, które to dziedzictwo w jakiś tajemny sposób tkwi w nas. A piękno? Czy byłoby ubocznym rezultatem ewolucji dającej nam umysł zdolny do tworzenia abstrakcji? Natura umożliwiła nam zadanie sobie pytania o sens, ale sensu nie dała, więc my sami, szukając go, odkryliśmy zbawczą moc piękna i od tamtej pory szukamy piękna wszędzie i wszędzie tworzymy. Czasami myślę, że byłoby mi łatwiej, gdybym zdolność dawania sensu, źródło siły i radości znalazł w innym miejscu, na przykład w mamonie albo w religii, a nie w czymś tak ulotnym, jak piękno... (str. 94)

Brakuje mi włóczenia się, wędrowania, drogi przede mną i horyzontu dalekiego; brakuje możliwości wyrwania się z kieratu codzienności na wolność marszu przed siebie, zostawienia za sobą ludzi i świata, z którymi radzę sobie coraz trudniej, ludzi i świata coraz bardziej mi obcych i mniej zrozumiałych. Brakuje mi polnego wiatru i rozległych przestrzeni przede mną, swobody oddechu piersi nietłumionej cywilizacyjnym zniewoleniem, a nade wszystko brakuje mi uroku dróżki niknącej za szczytem wzniesienia. (str. 108)

Gdy późnym popołudniem wyszedłem na dwór, zobaczyłem rzadko spotykany urok jesiennego zmierzchu. Lekka mgła nadawała mu tajemniczości, ale i ciepła, chociaż wydaje się to dziwne. Mokre, nagie drzewa tkwiły zamarłe w cichym bezruchu, jakby utulone mgłą; granatowo-szary zmierzch przybliżał horyzont, a świetliste aureole wokół lamp pod drzewami błyszczącymi kropelkami wody na gałęziach podkreślały ten urokliwy, nostalgiczny koniec grudniowego dnia. (str. 113)

Wychodziłem do pracy gdy rozwidniało się, wracałem o zmierzchu. Cóż mi dał ten dzień - zwykły, najzwyklejszy dzień mojego życia? Coraz częściej podobne pytania słyszę w sobie, coraz bardziej żałuję mijających dni, coraz cenniejszych dla mnie. Chciałbym z każdego dnia ocalić jakąś cząstkę, niechby niewielką, niechby mało znaczącą, ocalić cokolwiek: jedną chociaż myśl, widok, radość, uśmiech, albo odwrotnie - smutek czy łzę. Zapamiętać tę sekundę dla uratowania dnia od zapomnienia. Czy ja chcę tak dużo? A jeśli nie, to dlaczego tak trudno o taką pamięć? (str. 115)

W gorącym słońcu ostatnich dni zboże dojrzało błyskawicznie i pokazuje mi się teraz najpiękniejsze. Jadąc, patrzę na te złociste łany z niezaspokojoną zachłannością, z przyjemnością i dziwnym ciepłem w piersi. Przymiotnik "złociste" wydaje się banalny przez nadużywanie, ale nie znajduję trafniejszego, a to z powodu odczuć, jakie budzi we mnie widok dużego pola dojrzałego zboża w słoneczny dzień. To trochę tak, jakbym patrzył na... złoto? Przecież nie, ale jednocześnie jest tutaj malutkie "tak", co doskonale zrozumie rolnik z powołania. Widok tych pól budzi uśpione na co dzień, nieodczuwane wspomnienia, tęsknoty, skojarzenia, a wszystko jakby nie moje, a podsunięte mi przez... kogo? Czasem myślę, iż odzywają się we mnie w takich chwilach pokolenia moich przodków od wieków uprawiających ziemię i kochających ją, że owa siła przyciągająca mnie do tych pól jest od nich, przekazana mi tajemnym sposobem abym pamiętał skąd jestem.
Pamiętam. (str. 132)

Dotykam wysmukłej brzozy, jest ciepła; drzewo zwiesza swoje liczne ramiona jakby nachylało się ku mnie, a obok widzę masywne przypory wiązu. Na końcu alejki stoi w słońcu okazałe drzewo, jego liście są spore i mają ładny kolor świeżej zieleni. Przy ziemi słońca już nie ma, podniosło się wyżej nabierając intensywniejszego koloru, barwi nim korony drzew. W górze feeria żółtych i zielonych barw, a w dole spomiędzy konarów krzaczastego klonu wylewa się mrok. Wciągam powietrze, czuję ciepłe zapachy roślin i rozgrzanej ziemi, zapach lata.
Jak zatrzymać czas? Jak uchwycić chwilę? (str. 216)

W działaniu naszej pamięci, w naszym przeżywaniu, w wyborach tego, co będzie pamiętane i tego, co tylko w tej chwili wydaje się być ważne, a czego ślady w nas zaciera nieodległy czas, jest coś dziwnego. Im jestem starszy, im więcej mam wiedzy i przemyśleń, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu o ważności takich zwykłych chwil, jak tamta sprzed kilku lat, jak ta obecna. Chwil, które ze światem zewnętrznym niewiele mają styczności, ledwie jakąś niepozorną roślinkę - jak tutaj - a w całej swojej pozostałej rozciągłości tkwią w nas, są elementami mozaiki, z której składamy naszego ducha, nasz wewnętrzny świat. (str. 221)

Ostatni dzień sezonu. Ostatni wieczór w pokoiku na kółkach. Jutro pakujemy sprzęt po raz ostatni i jedziemy 200 kilometrów do bazy.
Gdy marzłem w ten chmurny i zimny dzień poganiając czas, drugi głos we mnie, głos obudzony świadomością przeżywania kolejnego końca, chciał ten czas zwolnić.
Zwolnić dla zasmakowania tych ostatnich godzin sezonu, zatrzymania ich na chwilę, bo oto znowu zostawiam coś za sobą.
Za mną już tak wiele, przede mną coraz mniej, i poprzez te lata z przodu, poprzez ciąg możliwych czy prawdopodobnych zdarzeń które czekają jeszcze na mnie, prześwituje niewiadoma ostatecznego końca. Więc zatrzymać niechby chwilę z tego paskudnego, zimnego dnia jesiennego nim minie. Zatrzymać w pamięci te minione siedem miesięcy, bo mimo ich uciążliwości były niemałą częścią teraźniejszości, która właśnie dzisiaj staje się przeszłością.
Cząstka mojego życia minęła.
Dlatego w ten wieczór, gdy koledzy z pracy organizują się w grupki i zaczynają huczne, pijackie zakończenie sezonu, siedzę na tym łóżku, na którym tyle godzin spędziłem nad słowami, i słuchając cudownych pieśni z mszy koronacyjnej Mozarta, użalam się nad mijającym czasem. (str. 261)



piątek, 15 kwietnia 2022

Wrażenia i chwile

 150422

Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.

 


 „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwilach, które przychodzą, trwają moment i odchodzą, jakże często niezauważone przez nas i niedocenione, a przecież nierzadko niosące tak bardzo nam potrzebne w życiu piękno.

Słowa i wrażenia – dwa tworzywa z których budowałem te teksty.”

To zbiór krótkich tekstów o pozornie błahych chwilach mojego życia, tekstów niezwiązanych ze sobą i nieukładających w fabułę czy odgórny plan. Są efektem wrażeń i chwil. Napisałem o pozornie mało ważnych chwilach, ponieważ fakt zostawienia śladów we mnie i zapamiętania, wyróżnia je i czyni ważnymi – mimo swojej zwykłości. Książka mogłaby mieć drugi tytuł, równie adekwatny do treści i moich zamierzeń jak ten wybrany: „Ocalić od zapomnienia”.

Na pierwszych stronach książki zamieściłem motto, cytat z „Nagiego celu”, książki Adama Wiśniewskiego Snerga, polskiego autora książek science fiction. Myśl w nim zawarta poruszyła mnie na tyle, że uznałem za właściwe zamieszczenie tych paru zdań na początku mojej książki.


„Ludzie przechowują w pamięci daty, numery dyplomów, terminy promocji, wspominają śluby i jakieś rocznice, urodziny i pogrzeby, wielkie wydarzenia oraz chwile innych znormalizowanych sukcesów i szablonowych klęsk. Gromadzą to wszystko, co zwyczaje każą im pamiętać, co pasuje do rubryk, co nie złamie trybów liczydeł statystycznych i co nie tworzy ich autentycznego życia. A kiedy u schyłku dnia przychodzi rachmistrz spisowy, oddają mu to wszystko i zostają z niczym, bo nie mają takich chwil jak my.”


Nie bez znaczenia była i jest moja fascynacja sztuką pisania, możliwością utrwalenia przeżyć duchowych przy pomocy umownych znaków wyrażających słowa.


„Zapisanie słów, każdych słów, i późniejsza możliwość ich odczytania, jest czymś niesamowitym, graniczącym z magią, którą na pewno odczuwał kiedyś człowiek niepiśmienny patrząc na tekst, ale zapisanie słów wyrażających wrażenia, stan ducha, nasze uczucia, jest magią najczystszą.”


Historia moich tekstów jest długa, sięga pierwszych lat tego wieku. Nie pisałem książki, a jedynie zapisywałem spostrzeżenia i wrażenia, które udało mi – przynajmniej częściowo – wyrazić słowami. Dopiero kilka lat temu pojawiła się myśl o wydaniu tych tekstów. Wysłałem je do około dziesięciu wydawnictw, dwa nawet odpisały: treść pochwaliły, ale wydania odmówiły twierdząc że, cytuję, „nie zarobimy na tym”. Na tej jednej próbie starania zakończyłem, bo nie dość, że łatwo się zniechęcam, to i zgadzałem się z wydawnictwami. W tych tekstach nie ma niczego modnego ani sensacyjnego, nie ma wartkiej akcji ani w ogóle żadnej akcji. To teksty dla tych, którzy chcieliby zwolnić swój bieg i rozejrzeć się wokół siebie, posmakować chwilę, a mając nieznane nazwisko i mocno ograniczone zasoby finansowe, trafienie do tej grupy czytelników jest trudne.

Teksty zapewne pozostałyby w pamięci laptopa gdyby nie moja znajoma, która pomogła mi je wydać naprawdę tanio własnym nakładem. Dla dodatkowego obniżenia kosztów zrezygnowałem w fachowej korekty tekstu, co zapewne skutkuje pewną ilością potknięć stylistycznych i interpunkcyjnych.

Uznałem, że tyle jeszcze mogę zapłacić za możliwość wydrukowania książek i ich wysyłania do rodziny i znajomych. Uruchomiłem też sprzedaż na Allegro; książkę można kupić tutaj. Oczywiście można też ją nabyć bezpośrednio u mnie.

Wiele tekstów wybranych do druku było opublikowanych na blogu, zwłaszcza w pierwszych postach. Dwa lata temu poświęciłem im osobny wpis, tutaj publikując kilka z nich.

Na Allegro można kupić trzy moje wcześniej wydane  książki.

Wszystkich, którzy otrzymali ode mnie książkę z dedykacją, przepraszam za moje mało czytelne pismo. Im więcej piszę na klawiaturze, tym mniej umiem pisać długopisem. 



 

czwartek, 9 lipca 2020

O podobieństwach

010620
Kiedy człowiek sprowadza na świat dziecko, zajmuje się nim, starając się zapewnić mu dobre warunki życia. Nawet gdy jest już dorosłe, myśli o nim i nieba by przychylił, żeby było mu dobrze, a kiedy źle się dzieje, rodzic martwi się i stara pomóc.
Teraz wiem, że dokładnie to samo czuje człowiek w stosunku do napisanych przez siebie książek. Wszak są one jakby duchowym odpowiednikiem dziecka. Mówi się czasami, że swoje dziecko jest kością z kości, krwią z krwi, i w pewnym sensie tak jest (chociaż bardziej prawdziwe jest w odniesieniu do matki niż ojca), książka natomiast jest dzieckiem ducha autora. To on wydobył z siebie myśli, wrażenia, idee, marzenia i tęsknoty, on ubrał je w słowa, nierzadko tworząc postaci mające swoją udawaną realnością pomóc w przekazie.
To jego świat. Później okazuje się, że właściwie nieograniczona władza, jaką ma nad nim, kończy się nagle w chwili ukazania się książki. Wydrukowana, staje się bytem niezależnym od autora i teraz jedyne, co może, to udzielić jej pomocy w znalezieniu czytelników.
Staram się jak potrafię, ale coraz wyraźniej widzę, że niewiele mogę pomóc.
Ostatnio przyszło mi do głowy, że moje książki są jak dorosłe dzieci, które stosując wpojone im przez rodziców prawe i godne normy, mają w życiu trudniej od tych, którzy zasad takich nie znają i nie stosują.
Chciałbym dostosować swoje dzieci do wymogów współczesnego świata, jednak nie tylko nie potrafię, ale i nie chcę. Zostaje mi tylko patrzeć na ich życiowe perypetie.
* * *
Napisałem dwie duże powieści, ale nie mam się powieściopisarza. Lepiej się czuję w krótkich formach, zwanych przeze mnie dopiskami, a w których staram się wyrazić to wszystko, co mnie zajmuje, fascynuje czy porusza, więc takich, jak ten właśnie tekst.
Tutaj dopatruję się pewnych podobieństw między moimi dopiskami, a ostatnio czytanym Stasiukiem.
W tych moich tekstach jest niemal wyłącznie meritum, więc to, co dobyłem z wnętrza siebie i zamieniłem na słowa. Są próby pokazania swojego świata, ale i mechanizmów naszego przeżywania. Jest zapis wrażeń dla zatrzymania dobrych chwil. Czasami i tych gorszych, ale przecież moich.
Dużo jest o pięknie. Owszem, różne są jego oblicza i rodzaje, ale łączą ich pozytywne wrażenia. Wyrażenie „literatura piękna” rozumiem dosłownie i inaczej nie potrafię. Ma być piękna. Nawet jeśli opisuje brzydotę, ma to robić z klasą: ładnym stylem, zajmująco, prawdziwie. Tekst ma pociągać urodą słów, trafiać do czytelnika, poruszać w nim uśpione zwykle struny jego wrażliwości. Ma ukazywać świat przeżywany duchem autora.
Niestety, coraz częściej mam do czynienia z tekstami napisanymi byle jak, miernym stylem, czasami nawet z wyraźnymi błędami. Albo czytam książki nieźle napisane, ale nafaszerowane negatywnymi emocjami, przejaskrawioną ludzką brzydotą, wypełnione tragizmem, któremu prawdziwości odejmuje jego skoncentrowanie.
Bardzo obcy jest mi gust ludzi przedkładających brzydotę nad piękno. Tak bardzo obcy, że nie chce mieć z nim nic wspólnego. Może w obawie o zarażenie się ponuractwem i fascynacją brzydotą.
* * *
Dwa lata temu zająłem się zebraniem moich tekstów rozrzuconych w różnych miejscach komputerowej pamięci, ich wyborem, tematycznym posegregowaniem i korektą, a to z myślą o zainteresowaniu wydawnictw. Wybrałem też tytuł: Wrażenia i chwile.
Było zgodnie z moim spodziewaniem. Owszem, opowiedziało kilka wydawnictw: jedni ograniczyli się do pochwał i jednocześnie wyrazili wątpliwości co do swojego zarobku, drudzy od razu i wprost chcieli ode mnie sporych pieniędzy, większość odpowiedziała milczeniem, czyli tak naprawdę wszyscy odmówili. Pracownica jednego ze znanych i dużych wydawnictw zrobiła mi ładny prezent. Otóż napisała w liście do mnie, że ma w pamięci komputera moje testy wysłane do wydawnictwa osiem lat temu, i pamięta o mnie. Wymieniliśmy kilka listów, namawiała mnie na znalezienie sponsora, ale gdzie mi do takich operacji! Dodam, że dziesięć lat temu podjąłem pierwszą próbę wydania, opisywana była więc drugą, stąd fragmenty moich „Wrażeń i chwil” w komputerze redaktorki wydawnictwa.
Nie sądzę, żebym jeszcze kiedyś zdecydował się na kolejną próbę. Nie dość, że łatwo się zniechęcam, to jeszcze mam opory przed wysyłaniem spisanych wrażeń z chwil mojego życia do obcych osób dla oceny. Gdyby było mnie stać, zapłaciłbym za wydanie, mając taki układ za bardziej przejrzysty, ale skoro nie stać, wypada zakończyć sprawę.
Przygotowany tekst, obrosły wieloma plikami pomocniczymi i roboczymi, podzielił los innych moich dużych tekstów: znalazłem mu stałą przystań w pamięci komputera i na paru serwerach – dla pewności.
Dużo „dopiskowych” tekstów jest tutaj, na blogu, zwłaszcza w starszych postach, ale chyba nie ma nikogo, kto przebijał się przez dwa tysiące stron opublikowanych tutaj słów. Dla chętnych, w następnym poście zamieszczę ich niewielką część.
Ten, kto je przeczyta, da życie tym moim dzieciom.

Tutaj jest starszy post związany z tymi tekstami, one same pojawią się na blogu za parę dni.

poniedziałek, 9 marca 2020

Miłość, muzyka i góry

060320
Narodziny powieści i książki

Pomysł przyszedł mi do głowy w czasie przerwy w wędrówce po Górach Kaczawskich, na przedwiośniu 2014 roku. Usiadłem na brzegu lasu i mając przed sobą ładny widok, zamyśliłem się. U mnie taki stan jest puszczeniem myśli samopas, bez ich kontrolowania, bez zmuszania do zajęcia się czymś konkretnym. Wtedy właśnie pojawił się zarys opowiadania nieprzejmującego się prawdopodobieństwami.
Od tamtej pory miejsce to, wiele razy odwiedzane, jednoznacznie kojarzy mi się z wymyśloną historią.


Trzy miesiące później uznałem, że opowiadanie napisałem.
Cóż znaczą te słowa, dobrze wiedzą piszący. Chodzi o pewną trudność w oderwaniu się od tekstu. Bezpośrednio po napisaniu, przeżywa się okres powrotów do niego, poprawienia go tu i tam, niekończącego się szlifowania. Dopiero później pojawia się myśl o oderwaniu się od powieści, o konieczności uznania ją za zakończoną i zajęcia się czymś innym. Nie zawsze jest to łatwe, ponieważ bywa podobne do zerwania bliskiej znajomości z drugim człowiekiem.
Opowiadanie leżało na półce, to znaczy tkwiło w pamięci komputera, przez pięć lat. Nie zapomniałem o nim, ale dzięki nabraniu dystansu, nie czułem już potrzeby dalszych prac nad tekstem. Czasami zajrzałem, przeczytałem stronę czy dwie, z rzadka coś poprawiłem, i zamknąwszy, zajmowałem się bieżącymi sprawami.
Pomysł na wydanie pojawił pod namową znajomej. Jej wiara w powodzenie starań zmobilizowała mnie. Wtedy wróciłem do tekstu i spojrzawszy na niego wzrokiem starszym o kilka lat, wprowadziłem trochę zmian, po czym rozesłałem do wydawnictw. Jak zwykle miałem kłopot z nadaniem nazwy. Myślałem o tytule „Miłość w Górach Kaczawskich”, ale zrezygnowałem, ponieważ takie wyrażenie w naszym języku nie jest zbyt jednoznaczne, i wymieniam w nim nazwę mało znanych gór. Roboczy tytuł, używany przeze mnie, to „Chrośnickie Kopy”. Tak się nazywa pasmo wzgórz, gdzie zaczęła się historia, ale z oczywistych powodów nie pasował do książki. Nie mając innego pomysłu, zostawiłem tytuł, jaki nadałem tekstowi, wysyłając go do wydawnictw.
Te, na które najbardziej liczyłem, nie odpowiedziały, dwa inne wyraziły zainteresowanie, ale na zasadzie samofinansowania. Miałem dwie możliwości: zrezygnować, ale zapłacić. Poczułem wtedy, że próby wydania wzbudziły we mnie nadzieję i trudno mi było z powrotem odłożyć tekst na półkę. Wybrałem propozycję finansowo nieco korzystniejszą. Podkreślam słowo „nieco”, ponieważ trudno dopatrzeć się korzyści finansowych dla nieznanych autorów w ofertach wydawnictw.
Tak, wydanie książki po prostu kupiłem.
Zdecydowałem się na ten krok, ponieważ chciałem zrobić ważną dla mnie próbę.
Otóż dwie poprzednie książki są w zasadzie niszowe, elitarne w sensie możliwości zainteresowania wąskiego kręgu czytelników. Bo iluż ludzi czytających książki chodzi w góry? A ilu zaciekawią opisy wędrówek nieznanego autora po nieznanych górach? Potencjalni czytelnicy nie wiedzą też, i nie ma możliwości ich poinformowania, że nie tylko miłośnicy Sudetów i ogólnie gór, znajdą coś dla siebie w tych książkach. Że, inaczej mówiąc, nie tylko o górach tam pisałem.
Natomiast z tą powieścią jest zupełnie inaczej, skoro głównym jej tematem jest miłość dwojga ludzi.
Chciałem poznać przyjęcie takiego mojego tekstu przez czytelników, a zwłaszcza przez czytelniczki. Jeśli nakład będzie sprzedany, a opinie przychylne, uznam, że zapłaciłem niewiele i pomyślę o drugiej powieści. Przy kulejącej sprzedaży, w końcu trzeba mi będzie stwierdzić, że do bycia pisarzem czegoś mi brakuje, i wtedy daruję sobie dalsze próby wydawania.

Perypetie wydawnicze

Umowę podpisałem w maju 2019 roku. Książka miała być wydana w ciągu dwunastu do osiemnastu tygodni. Po trzech miesiącach milczenia, zapytałem o stan prac. Oznajmiono mi, że za około dwa tygodnie otrzymam tekst po korekcie. Minął miesiąc, nim wysłałem zapytanie, nie chcąc być namolnym, i już po dwóch tygodniach otrzymałem mało konkretną odpowiedź. Do późnej jesieni trwał stan nieczęsto wysyłanych i z opóźnieniem otrzymywanych listów, a w końcu zacząłem dzwonić do właściciela wydawnictwa. Tamtej jesieni łatwo mi było dojść do wniosku, że po prostu nic nie robiono przez pół roku.
Ciekawie rozmawiało mi się z właścicielem wydawnictwa. Ten pan jest uprzedzająco grzeczny w rozmowach, mówi spokojnym i miłym głosem, ale ma zadziwiającą zdolność odpowiadania na pytania bez udzielania odpowiedzi. Byłby świetnym negocjatorem w trudnych sprawach.
Dopiero w grudniu otrzymałem tekst po korekcie, i o niej napiszę parę słów.
Pracę redaktora uznaję za staranną, jednak nie wszystkie zasady, jakimi kieruje się wydawnictwo przy stosowaniu znaków interpunkcyjnych, są dla mnie jasne. Nierzadkie były ingerencje w styl, także tam, gdzie po ponownym zastanowieniu uznawałem budowę zdania za prawidłową. Wiem, że tacy autorzy jak ja, czyli nieznani, miewają kłopoty z redaktorami, chociaż przyznać mi wypada, że po wysłaniu wyjaśnień, „moja” redaktorka czasami rezygnowała ze swoich propozycji, albo ustalaliśmy spotkanie w połowie drogi.
Po niedługim już oczekiwaniu otrzymałem tekst po łamaniu, z zachowaną możliwością wprowadzenia zmian.
Zauważyłem, że opracowano tekst tak, żeby zwiększyć ilość stron. Spodziewałem się około stu, wydawnictwo zamieściło tę niewielką historię, którą trudno nazwać powieścią, na stu czterdziestu stronach. Nie ingerowałem, widząc wielkie marginesy na małych stronach. Tutaj uznałem ich wiedzę i doświadczenie.
Natomiast prace grafika nad okładką zaczęły się dopiero w styczniu, chociaż mogły i pół roku wcześniej. Projekt okładki inaczej sobie wyobrażałem, ale nie mając sprecyzowanych oczekiwań, nadto nie chcąc przedłużać całego procesu, okładkę zaakceptowałem. W końcu jest a propos, i nie ona decyduje o wartości pozycji.
Książkę wydano w dziesiątym miesiącu od podpisania umowy, a zgodnie z jej treścią powinna być wydana najpóźniej w czwartym. Czekając tak długo, kilka razy odnosiłem wrażenie wykonywania fragmentu prac redakcyjnych po moich telefonach do właściciela. Gdy milkłem, oni chyba zasypiali, albo odkładali prace na półkę.
Wielomiesięczne czekanie i wielokrotne proszenie o informacje nie tylko zmęczyły mnie, a i odebrały niemałą część radości z wydania. Należy mi jednak napisać o przeprosinach, jakie odebrałem na koniec, i dołączonych do nich dwudziestu gratisowych egzemplarzach książki.
W pierwszych dniach marca wreszcie odebrałem paczkę z wydawnictwa.
Chwila pierwszego wzięcia do ręki swojej książki jest wspaniałym przeżyciem.

Powieść o miłości w górach


Pisząc, nie szukałem innego miejsca początku akcji, innych okoliczności, a więc tam, gdzie ja wymyśliłem historię, spotkali się bohaterowie powieści. Dokładne współrzędne miejsca podałem w książce, jest ono zboczu Lastka w Górach Kaczawskich. Dlaczego tak zdecydowałem? – może ktoś zapyta. Myślę, że zbieżność faktu z mojego życia, z faktem z życia nieistniejących postaci, jest dla mnie elementem pewnego przenikania się tych dwóch światów, na stronach powieści nawet celowo tworzonego i podkreślanego. Także z tego powodu przełamałem niemal zawsze tworzoną w powieściach iluzję opisywania realnych ludzi i rzeczywistych zdarzeń, ale po szczegóły, czytający ten tekst będą musieli sięgnąć do książki.
Napisana historia zawiera kilka zdarzeń fantastycznych, ale i nie było moim zamierzeniem napisanie historii możliwej do zaistnienia. Cały tekst jest dla mnie pewnego rodzaju zabawą ze słowami i wyobraźnią, a celem było wymyślenie historii prawdziwej na płaszczyźnie niewiele mającej styczności z realnością, a bardziej z regułami rządzącymi fantazjami.
W pamięci mojego komputera tkwią większe powieści podobnie napisane.
W tych moich tekstach jest rzeczywistość, chwilami szczegółowa, ale mieszam ją z mitami greckimi, baśniami, a nawet, tak też bywa, z pomysłami jakby wyjętymi z powieści science fiction lub fantasy. W tej powieści wykorzystałem mit o Pigmalionie, zmieniając go nieco: bogini Afrodyta ożywiła Jasiowi nie rzeźbę, a... wyobrażenie? Może jednak faktycznie dziewczyna przyszła do niego z jakiegoś innego wymiaru? A może była zwykłą kobietą, tylko Jan dostrzegał u niej niezwykłe umiejętności?
Na te pytania każdy czytający znajdzie swoją odpowiedźjak znajdował mój bohater.
Fantazjuję? Zaciemniam historię? Owszem.
Czasami myślę, że bawię się w ten sposób, czasami, że uciekam od rzeczywistości, a na pewno piszę nie mając zamiaru stworzenia historii mogącej się wydarzyć. Prawda literacka nie musi się zgadzać z prawdą realiów, żeby była prawdziwa, chociaż powinna uwodzić czytającego. To myśl Prousta, jednak z nim dzielona.
Może wydaje mi się, że historia oderwana od rzeczywistości naszego świata, uwolniona od jego ograniczeń, będzie uwodzić skuteczniej? Że oczyszczając ją w ten sposób od naszych przywar, niedostatków ludzkich serc, stworzę świat lepszy i ciekawszy?
To możliwe.
Moim ideałem tego rodzaju powieści jest historia, w której zarówno bohaterom, jak i czytelnikom, światy będą się mieszały. Kiedy między fantazjami, marzeniami, starymi legendami, a światem realnie istniejącym, zatrą się wszelkie granice i będzie można między nimi swobodnie się przemieszczać, jako światami w równym stopniu ważnymi, istniejącymi i mającymi swój udział w życiu bohaterów.
Ślady takiego przenikania są i w tej powieści.

Nie czytając romansów, a więc nie znając tego rodzaju powieści, napisałem romans. Pisałem nie wiedząc, jak się mają cechy mojego romansu do klasyki tego gatunku, ale ta niewiedza była celowa. Jak przed pisaniem recenzji nie zaznajamiam się z już napisanymi recenzjami, tak postąpiłem i tutaj. Nie chciałem sugerować się zwyczajami, modami, ocenami innych ludzi. Tekst miał być mój i taki powstał, a na ile jest on zgodny z „romansowymi” standardami, czytelnicy ocenią.
Nie odczuwam potrzeby realistycznego opisywania intymnych chwil bohaterów powieści. Za wystarczające uznaję parę słów nakierowujących wyobraźnie czytającego, jednak w tym tekście raz czy dwa przekroczyłem swoją miarę, dodając opisy nieco… bardziej męskie. Dlaczego to uczyniłem? Nie będę robił uników: zamieściłem, ponieważ takie sceny podobają się czytelnikom obu płci. Czy spodobają się akurat te mojego autorstwa – nie wiem.
Ta książeczka nie zawiera dzieła, mam jednak nadzieję na jej ciepłe przyjęcie, ponieważ piszę w niej o tym, co dla mnie ważne, a sam tekst jest, jak dla każdego autora, moim dzieckiem, a nawet w pewnym sensie częścią mnie samego.

O powieści i o miejscach w Górach Kaczawskich, w których toczy się jej akcja, wspominałem kilkakrotnie. Na przykład

Książka jest dostępna między innym tutaj:



A tutaj  jest moja własna oferta na allegro. Wysyłka zwykłym listem, ale gratisowa dla kupującego.

środa, 4 marca 2020

Jest moja nowa książka!

040320

Wczoraj, trzeciego marca, odebrałem paczkę z egzemplarzami autorskimi mojej książki „Miłość, muzyka i góry”. Tym razem pamiętałem o zrobieniu zdjęcia otworzonej paczki.



W środku nie było zwykłych książek, a moje książki. Chwila, kiedy widzi się swoją książkę po raz pierwszy, bierze ją do ręki i otwiera, jest magiczna. Nawet tekst, tak dobrze przecież znany, czyta się z ciekawością i inaczej odbiera – jakby niezupełnie był mój.

Otworzywszy, trafiłem na opis fryzur Jasi. Ten fragment kiedyś opublikowałem na blogu, pamiętam, że w jednym z komentarzy znajoma blogerka dziwiła się, że tak wiele można napisać o warkoczach. Teraz policzyłem strony tego opisu, faktycznie, dużo napisałem, ale czyż warkocze nie zasługują na staranność w ich opisywaniu?



Dzisiaj nocą samotną, spędzoną bezsennie,
Po promieniach księżyca, jakimś dziwnym tchnieniem,
Sam nie wiem, jak się nagle ocknąłem w Rawennie
I z dawno utęsknionym spotkałem zwidzeniem.



Przez otwarte ktoś okno grał cicho na flecie,
I wiatr lekki woń przyniósł duszącą, upojną -
Jak w mistycznym w nią szedłem wplątany bukiecie,
Pod nieba wyiskrzoną kopułą dostojną.”



Aż się prosi zamieścić tutaj jeszcze jeden werset, wyjątkowy cudnym odniesieniem:



"Będziecie wysłuchani tęskniący, więc proście!"



Ten wiersz Lechonia wspomniałem w czasie pisania powieści. Uznałem, iż bardzo pasuje, zwłaszcza końcowym fragmentem, do mojej historii, w której poza wrażeniami i emocjami nic nie jest pewne:



Nie ma nieba i ziemi, otchłani ni piekła,

Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma”.



Te słowa Jana Lechonia, jako świetną ilustrację powieści, zamieściłem na ostatniej stronie.



Moja córka jak zwykle była niezawodna, rejestrując książkę w systemie portalu książkowego biblionetka.pl, gdzie oboje jesteśmy zarejestrowani. Kiedy zajrzałem tam, na swoją autorską stronę (tutaj), ze zdziwieniem zauważyłem, że książkę już oferuje Ravelo. Na ich stronie zaznaczony jest limit wiekowy – od piętnastu lat. Fakt ten rozbawił mnie. Owszem, w tekście jest parę scen erotycznych, ale nakreślonych nieostrym ołówkiem, więc nie spodziewałem się wprowadzania tutaj ograniczeń dla czytelników.

Dzisiaj po pracy byłem na poczcie, wysłałem pierwsze egzemplarze. Niech idą w świat, do czytelników. I niech się im ten romans spodoba.

Ten post jest tylko SMSikiem,  przygotowuję drugi, obszerniejszy. 
Niżej wklejam tekst napisany przez wydawnictwo i zamieszczony na czwartej stronie okładki:



Spotkali się w Górach Kaczawskich. On wędrował po tamtejszych szlakach wiedziony potrzebą odpoczynku, ale i nieznanym sobie i nie do końca uświadamianym wołaniem. Ona przesiadywała na zielonych zboczach, wypasając krowy i marząc o lepszym życiu, nienaznaczonym traumą wojny i powojennej rzeczywistości.

Jaś i Jasia… Jednak to nie tylko imiona ich połączyły. Połączyła ich przede wszystkim miłość – do siebie nawzajem, a przez to do gór i muzyki. Połączyła ich podobna wrażliwość, ciekawość i potrzeba drugiego człowieka, umiłowanie piękna, a jednocześnie poczucie bycia nietutejszym.
Czy taka miłość jest w ogóle możliwa?
Czy taka miłość istnieje?

Powieść Krzysztofa Gduli jest przepięknym przywołaniem, a także przekształceniem starożytnego mitu na temat mitycznej pary kochanków – utalentowanego artysty dłuta i jego cudownej rzeźby, Pigmaliona i Galatei. Autor zastanawia się nad istotą samej miłości i jej miejscem w obecnym świecie. Ukazuje uczucie niedzisiejsze, pełne delikatności, bezinteresowności i bezgranicznego oddania. Jednocześnie zastanawia się nad tym, gdzie są jego granice, docieka prawdy i odsłania różne wymiary piękna. Warto zatem razem z nim wyruszyć szlakami Jasia i Jasi, Gór Kaczawskich i muzyki, aby odkryć to, co w życiu najważniejsze.

środa, 26 czerwca 2019

Góry Kaczawskie słowem malowane

250619

Miałem okazję poznać świętokrzyskie drogi i tatrzańskie szlaki, przemierzałem łęczyńskie bagna i podlubelskie lasy, spędziłem kilka dni w Bieszczadach i na roztoczańskich wzgórzach, a wszystkie te miejsca podobały mi się, jednak będąc tam nie wiedziałem, że największa moja przygoda i największe zauroczenie krajobrazem dopiero przede mną.

Osiem lat temu poszedłem na Skopca, najwyższy szczyt Gór Kaczawskich, pasma zachodnich Sudetów, a poszedłem tylko dlatego, że jest najwyższym szczytem. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, ponieważ te góry trzeba poznać żeby nas zauroczyły, ale jeśli już się im przyjrzymy, uczucie, jakie poczujemy w sobie, trudno będzie odróżnić od miłości.

Im lepiej znam te góry, tym piękniejszymi je widzę, co przecież typowe jest u zakochanego. Spędziłem w nich sto kilkadziesiąt dni, i póki będzie mi dana możliwość, nadal będę chodzić kaczawskimi drogami i bezdrożami.

Zadziwia mnie nieprzewidywalność nie tylko dróżek tych gór, ale i zdarzeń ludzkiego życia. Gdyby ktoś mi powiedział wtedy, osiem lat temu, że te góry tak mocno zwiążą mnie ze sobą, że napiszę o nich książkę, zapewne nie uwierzyłbym, a jeśli sięgnąć głębiej w studnię czasu, przyznam, że nawet nie wiedziałem o ich istnieniu. Teraz wracam do nich jak do domu – z tęsknotą i znajomością ich zakątków.

Powinienem zamieścić tutaj sprostowanie: napisałem dwie książki, ta druga jest zupełnie odmienna, ponieważ opisuje spotkanie dwojga ludzi, ale właśnie w Górach Kaczawskich. W tej nieco fantazyjnej historii miłości moje góry zajmują nieostatnie miejsce. Książka powinna się ukazać w końcu lata.

Mając opisany każdy dzień spędzony w tych górach, któregoś zimowego dnia uznałem, że powinienem zaproponować wydawnictwu wydanie tych tekstów. Nie wybierałem firmy wydawniczej, od razu zwróciłem się do tej, która wydała moją pierwszą książkę o sudeckich wędrówkach. Odpowiedź przyszła natychmiast: wydamy na zasadach obowiązujących poprzednio, przy pierwszej książce. Nie są dla mnie zbyt dobre, ponieważ przez nie całe przedsięwzięcie jest właściwie z rodzaju non profit, ale zgodziłem się i nie szukałem innych możliwości. Wszak poznałem nieco rynek wydawniczy i wiem, jak trudno jest o profity dla obu stronom: wydawcy i autora. Zresztą, nie dla pieniędzy chodzę po górach i nie dla nich wydaję książkę. Po cóż więc? Powód dla mnie oczywisty: od młodych swoich lat miałem cichutkie marzenie wydania książki, a było tak nieśmiałe, że nawet wobec siebie niewyrażane wprost.

Opisując wędrówki, starałem się zawrzeć w tekstach swoje wrażenia w taki sposób, żeby obraz tych gór, ich urok, a chociaż jego część, mógł być poznany przez czytającego. Z tej idei, jakże trudnej do wcielenia w życie, zrodził się tytuł książki – słowem malowane. Kierując się nią, odrzuciłem te opisy, w których zbyt mało było o wrażeniach, a za dużo o samej trasie.

Może garść szczegółów bardziej technicznych, związanych z ukazaniem się książki.

Pewną trudność sprawiała mi korespondencja z wydawnictwem. Listy otrzymywałem nader lakoniczne i nie zawsze wyczerpujące temat, a fakt ten tworzył niepewności co do porozumienia się i zmuszał do ponownych zapytań. Wiem jednak, że obecnie taka jest norma. Rozumiem, że odpowiadający na moje maile pracownik ma do napisania wiele listów każdego dnia, jednak miałby ich mniej, gdyby zamieszczał odpowiedzi na wszystkie pytania, ponieważ nie byłoby konieczności wysyłania drugiego listu.

Zwyczaj zaczynania listu od słowa „witam” i dalej małą literą tak się rozpanoszył, że stał się normą, więc zapewne wkrótce zostanie usankcjonowany przez językoznawców. W końcu nawet „poszłem” uznano za dopuszczalne.

Czasami czuję w sobie bunt wobec naczelnej zasady tutaj obowiązującej, a mówiącej o tworzeniu języka i zmienianiu jego norm przez użytkowników, nie specjalistów.

O pieniądzach już wspomniałem, napiszę o korekcie tekstu.

Osoba sprawdzająca „Sudeckie wędrówki” wyraźnie starała się nie zmieniać stylu i sensu moich słów, mając na uwadze jedynie poprawność gramatyczną, interpunkcyjną i stylistyczną. Inaczej było przy tej książce: redaktorka dość swobodnie zmieniała także sens zdania, a gdzie nie rozumiała mojej myśli, tam dowolnie zapisywała swoje pomysły. Zaznaczę, że owszem, w niejednym miejscu, na które spojrzałem inaczej widząc poprawki, zauważyłem pominięte wcześniej niezgrabności lub skróty myślowe utrudniające zrozumienia sensu moich nierzadko długich zdań. Wiele jednak było sformułowań poprawnych, a mimo tego zmienionych, czasami radykalnie. W skrajnych przypadkach odrzucałem poprawki, ale na ogół starałem się pogodzić moje zamysły z uwagami redaktorki. Ze względu na warunki moich prac – wieczorami, po wielogodzinnej pracy, czasami mając wolną ledwie godzinę – zapewne niejedno miejsce pozostało koślawe. Miałem nadzieję na ich wyłapanie przy drugiej korekcie, ale już po pierwszej tekst poszedł do łamania.

Zdjęć wysłałem sporo ponad ustalenia, uznając prawo wydawcy do wyboru lepszych według jego oceny. Wybór nie był konsultowany ze mną, ale przecież wszystkie wysłane zaakceptowałem wcześniej. Miniaturki tych wybranych otrzymałem bez podpisów, mając w osobnym pliku tekstowym wpisać nazwy zdjęć będącymi jednocześnie opisami fotografowanych miejsc. Dziwne to było, ponieważ zdjęcia wysłałem podpisane.

Pracując nad tym (a pochwalę się, że w większości przypadków rozpoznawałem skąd były robione zdjęcia i co fotografowałem), nie byłem pewny, czy aby w wydawnictwie nie pomylą kolejności, skoro wystarczyło pominąć jedno zdjęcie, by wszystkie za nim miały niewłaściwe opisy. Ciekaw jestem prawidłowości podpisów, ale sprawdzę je dopiero po otrzymaniu moich egzemplarzy autorskich; spodziewam się, że odbiorę ja za tydzień, może dwa.

Projekt graficzny okładki jest bardzo podobny do pomysłu wykorzystanego przy pierwszej książce. Zaakceptowałem propozycję uznając, że nie okładka jest najważniejsza i nie chcąc wydawać pieniędzy na prywatne zamówienie projektu u grafika. Później pomyślałem, że podobieństwo okładek pasowałoby w serii książek o górach.

Czy taka się ukaże – nie wiem. Tak naprawdę zależy to od czytelników, ponieważ póki chodzę w góry, materiałów na następną książkę nie zabraknie, a wydać ją nie jest trudno, jeśli poprzednia przynajmniej jako tako się sprzedawała.

Małgosia, moja córka, zamieściła już informację o książce w bazie danych Biblionetki, jest to obejrzenia tutaj.

Natomiast tutaj jest strona wydawcy o tej książce. Jak czytam, zamieścił ostatnią, poprawioną wersję mojego tekstu przeznaczonego na okładkę. Przed wysłaniem czytałem go kilka razy i tyleż razy poprawiałem, a teraz widzę niedostrzeżony wcześniej zgrzyt. Już za późno na jego usunięcie. Trudno.

Książka w najbliższych dniach ukaże się w ofercie szeregu hurtowni i księgarń internetowych, będzie do kupienia u wydawcy, na allegro i u mnie.
 
Zastanawiając się nad wyborem kilku zdjęć z moich gór do zamieszczenia tutaj, przejrzałem kilka folderów, w końcu uznałem, że zamieszczę te trzy. Są dla mnie szczególne, ponieważ od miesięcy mam je na pulpicie laptopa, a to dla szybkiego ich otworzenia. Lubię je, są prawdziwie moje.




wtorek, 11 czerwca 2019

Praca i książki

110619
Ponad trzy godziny temu skończyłem pracę, ale jeszcze się nie umyłem. Siedzę i pocę się w diabelskiej temperaturze, a na dwór się nie przeniosę, bo tam latają wściekłe komary i tną bez litości. Kilka dni spędzonych na tym placu nad Odrą zapewne kojarzyć mi się będą ze skwarem i kąsaniem, ale chciałbym wynieść z nich coś ponad bolączki powszedniego dnia, ponieważ jestem tutaj po raz ostatni. Nie jestem związany w jakiś szczególny sposób z tym miejscem i z miastem – ot, jeszcze jedno na szlaku lunaparku, ale właśnie fakt bycia tutaj po raz ostatni – jak i we wszystkich poprzednich miastach – czyni te dni innymi. Chciałbym wyróżnić je pamięcią, unieść ze sobą chwile. Nie muszą być wyjątkowe, ale żeby były, żeby zostały w pamięci jako ważne i moje, bo oto do wydłużającego się szeregu zdarzeń i czynności przeżywanych po raz ostatni, dochodzi kolejny koniec – mojej pracy tutaj.
Jednak na razie trwa okres „tygodniówek”, czyli cotygodniowej zmiany miejsca kręcenia karuzelami.
Ledwie odeśpię przeprowadzkę, ledwie otworzymy lunapark w nowym mieście, a już zaczynam telefoniczne konsultacje, już siadam przy laptopie i uruchamiam ludzika google maps żeby ustalić, sprawdzić i opisać następną trasę przejazdu. To ważne, ponieważ jadąc wielotonowym i nadwymiarowym zestawem pojazdów (mój ma długość 27 metrów), raczej nie można pomylić trasy, albo wjechać tam, gdzie zabraknie miejsca do manewru. Gdy drogę przejazdu mam już ustaloną i sprawdzoną, zwołuję kierowców i u mnie w kampingu omawiam ją z nimi. Po ich wyjściu zaczynam wstępne prace nad opisem następnej trasy.
Po zmontowaniu urządzeń mam dwa dni względnego luzu, dłuższego spania, i oto zaczyna się festyn, czyli dudnienie do północy i obsikane przez pijanych klientów wozy zaplecza, a zaraz po nim następne pakowanie sprzętu i kolejny wieczorny wyjazd. Ponad tym całym wariactwem tyka zegar odliczający miasta i przeprowadzki do wakacji nad morzem: jeszcze pięć, jeszcze cztery, jeszcze trzy miasta i wakacje!
Wakacje, czyli lato z pracą tylko dziesięć godzin dziennie i bez szaleństwa przeprowadzek.
Jak w tym zwariowanym czasie znaleźć i zapamiętać lepsze chwile? Staram się, ale przyznam, że ze średnim skutkiem.
W nielicznych wolnych chwilach próbuję utrzymać listowną i telefoniczną łączność z rodziną i ze znajomymi oraz coś nowego napisać.
W tych tygodniach mam dodatkowe zajęcie, mianowicie korespondencję w sprawie wydania drugiej książki. Jest podobna do pierwszej, ponieważ zawiera opisy moich kaczawskich wędrówek. Teraz już trochę wiem, jednak przy pracach nad pierwszą książką byłem zdumiony ilością zajęć, różnorodnością spraw do ustalenia. Na przykład wczoraj dostałem propozycje okładki do wyboru, wybór trudny nie był, ale przy tej okazji, otworzywszy plik z tekstem przeznaczonym na okładkę, stwierdziłem, że wymaga on znacznych szlifów. Czasami bywa, nota bene. że poprawianie tekstu nie ma końca: zmieniam szczegóły i wyrazy, a wciąż uznaję, iż tekst nie jest takim, jakim być powinien, ponieważ jego treść nie oddaje tego, co tkwi we mnie, nie dając się zamienić w słowa.
Korzystając z okazji chciałem wyrazić swoje zdumienie możliwościami dawanymi przez Internet i elektronikę.
Pocztę elektroniczną używam od dwudziestu lat, ale nadal przychodzą chwile zdziwienia: przecież niezależnie od chwilowego miejsca mojego pobytu, adres mam taki sam; obojętnie gdzie jest adresat moich listów, dostaje je w ciągu sekund od ich nadania. Przesuwam palcem po ekranie smartfona, a zmienia się on w internetowe łącze, co oznacza wejście do przeogromnego świata, w którym znaleźć można nie tylko szczegóły mojej kolejnej drogi lunaparkową ciężarówką, ale i trzecie imię jednego z synów Jana Sebastiana Bacha. Wszystko.

Jestem po wstępnej wymianie listów dotyczących wydania mojej niewielkiej powieści o miłości, której dwa fragmenty są tutaj opublikowane.
Wydawnictwo ujęło mnie rzetelnością, poświęceniem czasu na tekst nieznanego autora, a trzeba wiedzieć, że wszystkie wydawnictwa są dosłownie zalewane tekstami. Zaraz po wysłaniu im mojej propozycji wydawniczej potwierdzili jej otrzymanie, obiecując napisać więcej po przeczytaniu. Faktycznie, po tygodniu dostałem list, a w nim… pochwałę tekstu. Z jej treści wynika, że faktycznie czytali, a że łasy jestem głaski, pozwolę sobie wkleić niżej fragment tamtego listu:

W Pana opowieści urzeka przede wszystkim to, że jest ona doskonałym odzwierciedleniem wrażliwej duszy człowieka, który spacerując po górach, podziwia nie tylko piękno natury, ale wpisuje w to piękno ludzkie uczucia... Najpiękniejsze wędrówki to takie, które nie tylko męczą ciało, ale przede wszystkim pozwalają marzyć :) i widzieć więcej niż widać na pierwszy rzut oka :).”

Poczułem się dowartościowany, co łatwo zrozumie każdy piszący, ale jednocześnie uświadomiłem sobie, że powieść można odbierać na różne sposoby i różne wnioski wyciągać.
Nie marzę o spotkaniu, jakie przeżył bohater powieści, jestem na to zbytnim racjonalistą, a i mój niemały pesymizm swoje dokłada. Po prostu siedząc na Lastku w Chrośnickich Kopach w Górach Kaczawskich, przyszedł mi do głowy pomysł na opowiadanie, a tamto miejsce uznałem za dobre do spotkania się bohaterów opowiadania. Ot, i tyle, chociaż… chociaż przyznaję, że miłość mam za uczucie bardzo, bardzo ważne w naszym życiu.
Umowę wydania mam podpisaną, teraz czekam na tekst po korekcie. Wiem, że gdy go otrzymam, przez parę wieczorów nie będzie mnie dla nikogo – będę zajęty szlifowaniem słów według wskazań redaktora zajmującego się korektami.
Różnie z nimi bywa, jak się okazało przy okazji prac nad książką o moich górach. Przy pierwszej książce redaktor tylko zaznaczał miejsca wymagające według jego oceny poprawy, natomiast tekst drugiej dostałem ze zmianami już wprowadzonymi, chociaż zaznaczonymi innym kolorem czcionki. Zmianami czasami tak znacznymi, że zatracane było znaczenie zdania i musiałem zmieniać nie tylko korekty, ale i swoje słowa, żeby zachować myśl zawartą w zdaniu i jednocześnie uwzględnić wskazania redakcji.
Podam dwa przykłady moich borykań się z redaktorem, a jego z moimi słowami.
Moje zdanie:
Nie szedłem szlakiem, bo ten biegł także przez las, a ja chciałem cały czas czuć słońce na twarzy.
Zdanie poprawione przez redaktora:
Ja szedłem, ale szlak biegł i nadal biegnie, ponieważ ciągle tam jest.
Tutaj komentarz chyba nie jest potrzebny, prawda?

Przykład drugi, mniej spektakularny, ale właśnie dlatego ciekawszy.
Moje zdanie:
Na północ od Bolkowa leżą rozległe pola na łagodnych wzgórzach poprzetykanych niewielkimi lasami.
Zdanie zmienione:
Na północ od Bolkowa leżą na łagodnych wzgórzach poprzetykanych niewielkimi lasami rozległe pola.

Zdania mam za poprawne, jednak w tym drugim, mającym być lepszym, rzeczownik „pola” jest na końcu zdania, a dopiero on wskazuje, o czym się mówi w całym zdaniu. Dlatego za bardziej poprawne mam swoje, ale głowy nie dam, ponieważ moja poprawność pisania nie jest wynikiem znajomości zasad pisowni, a… właściwie nie czym. Mając tak wielkie luki w wiedzy o języku, jakie ja mam, powinienem pisać bardzo niezgrabnie, a przecież tak nie jest, więc...
Oczywiście były miejsca poprawione jak najbardziej słusznie.
Przed chwilą sprawdzałem w Internecie poprawność zakwestionowanego mojego wyrażenia „będę patrzeć”. Tak napisałem uznając „patrzył” za czynność w czasie przeszłym, ale myliłem się. „Patrzeć” jest bezokolicznikiem, a czynność patrzenia w czasie przyszłym powinna mieć taką formę, jaką zaproponował redaktor: „będę patrzył”.

Może więc te kradzione snu chwile poświęcone moim książkom zabiorę ze sobą, gdy zapakuję do vectry cały swój dobytek i ruszę na wschód, do domu? Zapewne tak, ale będę się starał o więcej, o to, żeby mój mieszek wypełniony był nie tylko grosiwem, a zwykłymi-niezwykłymi chwilami mojego życia.
Tutaj zacytuję słowa, które kiedyś oczarowały mnie. Są z niewielkiej powieści Wiśniewskiego-Snerga „Nagi cel”:

"-Antonio - rozejrzała się wokoło - zapamiętaj tę chwilę.
(...)
-Więc o jakiej chwili mówisz?
-O tej zwyczajnej, jednej z wielu, która teraz obejmuje nas, całuje i odchodzi. (...)
-Dobrze. Będę ją pamiętał. I chyba zrozumiałem, jakie chwile są dla ciebie cenne. Ludzie przechowują w pamięci daty, numery dyplomów, terminy promocji, wspominają śluby i jakieś rocznice, urodziny i pogrzeby, wielkie wydarzenia oraz chwile innych znormalizowanych sukcesów i szablonowych klęsk. Gromadzą to wszystko, co zwyczaje każą im pamiętać, co pasuje do rubryk, co nie złamie trybów liczydeł statystycznych i co nie tworzy ich autentycznego życia. A kiedy u schyłku dnia przychodzi rachmistrz spisowy, oddają to wszystko i zostają z niczym, bo nie mają takich chwil jak my."