Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

poniedziałek, 29 sierpnia 2022

Marudzenie

 

270822

Można tak nazwać ten tekst, ale dla mnie jest opisem mojego postrzegania zmian rzeczywistości i naszego języka.

Temat pierwszy: ikonki

Zacznę od komputera i używanego systemu operacyjnego Widnows 11. W kolejnych wersjach tego systemu są zapewne liczne zmiany mi nieznane, ale i nie jest moim zamierzeniem napisanie recenzji, a jedynie zwrócenie uwagi na jeden drobny, ale dla mnie wymowny, szczegół. Otóż podstawowe funkcje operacji dokonywanych na plikach, takie jak wycięcie, wklejenie, kopiowanie, itd., wyświetlane są w formie ikonek (na zdjęciu górny rząd). Tekst wyjaśniający, jedno czy dwa słowa, pojawia się po chwili w formie „dymka” – jak w kreskówkach. Oto lista takich ikonek wyświetlonych w czasie prostej operacji. 

 

Pierwsza i ostatnia, nożyczki i kosz, kojarzą się bez problemów, ale cóż mają oznaczać pozostałe symbole, na przykład biały prostokąt z niebieską obwódką i czarnym kątownikiem przy dwóch bokach, albo czwarty symbol w górnym rzędzie? Akurat ten kojarzy mi się z wyglądem drewnianego samochodzika mojego wnuka, a oznacza funkcję zmiany nazwy pliku. Chciałbym poznać bieg kojarzeń twórcy tych ikonek; chciałbym dowiedzieć się, jak, wychodząc od potrzeby zobrazowania wklejenia, doszedł do dwóch zachodzących na siebie prostokątów o odmiennych wielkościach, kształtach i kolorach. Jak mu się skojarzyła operacja zmiany nazwy z grafiką przedstawiającą czarno obwiedziony prostokąt z niebieskimi kreskami? Poniżej są następne ikonki, równie umowne i nie tłumaczące się same. Pochylona szpulka z wystającym patykiem na symbolizować przypięcie do ekranu startowego. Trzeba mi jednak zaznaczyć, że są miejsca, gdzie ikony pasują jak najbardziej, na przykład opisy przełączników nawiewu powietrza w samochodzie, ale tutaj?… Ikonki bywają przydatne, ale nie wszędzie. Na pewno nie tam, gdzie ich symbolika nie jest oczywista.

Stworzono je… właściwie nie wiem po co. Dla ułatwienia? A czy przeczytanie jednego słowa ma być utrudnieniem? Odnoszę wrażenie, że właśnie tak jest: napis jest utrudnieniem dla coraz większej ilości osób, a nadto ikonkę nie trzeba (w zamyśle twórców) tłumaczyć na lokalny język. Owszem, byłoby tutaj trochę racji, gdyby symbol graficzny kojarzył się w sposób oczywisty, jak kojarzą się nożyczki, a tak nie jest. Po kilku miesiącach używania tego systemu operacyjnego nadal nijak mi się nie kojarzą, tyle że pamiętam, iż druga symbolizuje taką operację, trzecia taką, etc, a jeśli nie pamiętam, to czekam sekundę na pojawienie się opisu. Podważam sensowność zamieniania jednowyrazowego opisu na ikonki, bo to dobra droga do utrwalenia procesu odchodzenia od słowa pisanego, zastępowania słów obrazkami. W Windows 11 jeszcze funkcjonuje okres przejściowy, ale tylko patrzeć, jak znikną słowne podpowiedzi, a wtedy bez zakucia funkcji ukrytych za dziwacznymi ikonkami po prostu nie da się obsłużyć komputera – jak kiedyś osoba niepiśmienna nie mogła przeczytać książki. Umiejętność czytania i pisania przestaje być kluczem umożliwiającym korzystanie z dwudziestopierwszowiecznych urządzeń.

Uwaga ogólniejszej natury: w obecnie pisanych programach komputerowych nie pasuje mi powszechnie występująca konieczność dopasowania mojego myślenia i kojarzenia do myślenia i kojarzenia programistów. Mam to nie tylko za przeszkodę w obsłudze, ale czasami i za gwałt na moim umyśle. Nie dlatego, że swoje myślenie mam za lepsze, ale po prostu za inne. Bieg swoich kojarzeń, sposób rozumowania, muszę naginać do pomysłów innych osób, skoro alternatywą jest rezygnacja z obsługi. Dodam jeszcze, że w prostych urządzeniach, jak na przykład kuchenka domowa, pod pewnymi względami bywa gorzej, bo tam wszelkie informacje są przekazywane w postaci bardzo uproszczonych ikonek, czysto umownych, na przykład przy pomocy typowych wyświetlaczy cyfrowych, na których wyświetlane są dziwne kreski, których znaczenie trzeba poznać i zapamiętać. Z instrukcji nie zawsze się dowiemy, ponieważ obecnie jej główną treścią jest informacja o ISO i o niewyrzucaniu urządzenia na śmietnik, a na dokładkę w odmienny sposób „umawiają się” z nami producenci różnych urządzeń.

O słowach

Trwa moda na słowa. O dywersyfikacji i generowaniu pisałem, a ostatnio poznałem nowe słowo: transparent. Nie, to słowo nie oznacza, wbrew spodziewaniu, tablicy czy flagi, a przezroczystą szybę, o czym dowiedziałem się na Allegro chcąc kupić kabinę do prysznica. Przejrzałem wiele ofert, nie znalazłem takiej, na której oferowano szybę przezroczystą lub przejrzystą, wszystkie są transparent, transparentne, albo matowe. Najwyraźniej tego ostatniego słowa jeszcze nie zastąpiono angielską kalką.

Od angielskiego skrótu PR (public relations) utworzono koślawe, nonsensowne słowa „pijar, pijarowy”, i nagle wszyscy zaczęli je używać. Równie głupie jest wyrażenie „lokowanie produktu” powszechnie używane w telewizji na określenie ukrytej formy reklamy. Ten słowny kulfon jest dosłownym tłumaczeniem angielskiego wyrażenia „product placement”, ale nikt się nie postarał o nadanie mu poprawnej w naszym języku formy.

Słowo „kolokwializm” i pochodne istniały od dawna, ale ni z tego, ni z owego powodu nagle popularność zdobył przymiotnik „kolokwialny”. Nikt nie powie o wyrażeniu potocznym, popularnym, codziennym czy trywialnym, wszyscy mówią o kolokwializmie.

Wszędzie działa ten sam mechanizm, który wyklucza z naszego języka zróżnicowanie zastępowane dywersyfikacją, a tworzenie, uzyskiwanie, osiąganie i inne podobne słowa jednym – generowaniem. Ten mechanizm nazwać trzeba pospolitym małpowaniem. Ludzie nie silą się na nadanie swoim wypowiedziom indywidualnych cech, nieznany jest im wymóg urozmaicania wypowiedzi, nieużywania zbyt często tych samych słów, ale za to doskonale znają mechanizm małpowania: „powtarzam za innymi, no bo skoro ludzie tak mówią, to widocznie tak trzeba, to zapewne takie słowa są modne, a ja chcę modnie się wypowiadać”.

Nie mam nic przeciwko przyjmowaniu słów obcych, jeśli w naszym języku nie ma odpowiednika, jak na przykład lizing (ostatecznie, ale z oporami – leasing), ale tłumaczenie wyrażeń nie może być dosłowne, skoro normy językowe są odmienne. W ten sposób zaśmiecamy nasz język, jednak mało i coraz mniej jest Polaków, którym zależy na dobrej polszczyźnie.

środa, 24 sierpnia 2022

Lato!

 180822

Pamięć drogi, którą szedłem rok temu, i niedokładne, poplątane wspomnienie okolicznych wzgórz, przygnały mnie do Teodorówki, wioski na zachodnim Roztoczu, kilkanaście kilometrów na zachód od Szczebrzeszyna. Szedłem wieloma już drogami tej części Roztocza, przechodziłem przez liczne wioski, szukałem wzgórz zaznaczonych na mapie, znalazłem wiele wyjątkowo ładnych miejsc, ale mieszają się one w mojej pamięci z innymi miejscami, wioskami, okolicznościami. Pamiętam ładny zakątek na wzgórzu, wysoką miedzę, czereśnię na niej i siebie tam siedzącego, zapatrzonego w daleki horyzont, ale po kilku miesiącach i kilkunastu kolejnych wędrówkach nie pamiętam, gdzie jest to miejsce. 

 


Brakuje powrotów utrwalających wspomnienia.

Kilka lat temu naszło mnie wspomnienie grupy pokaźnych buków rosnących gdzieś na Pogórzu Kaczawskim. Pamiętałem ich wygląd, bieg leśnej drogi, bliski kraniec lasu, ale nie pamiętałem, gdzie one rosną, i gdy już myślałem, że nie znajdę ich, nagle pamięć sama podsunęła mi miejsce, a ja krzyknąłem „Eureka!”. Nawet w moich górach, nieźle przecież znanych, mam takie znane-nieznane miejsca, natomiast na Roztoczu, dopiero poznawanym, jest ich wiele. Wspomnianą na początku drogę zobaczyłem dzisiaj inaczej, niż zapamiętałem. Nie piszę, że była brzydsza czy ładniejsza, a inna, co zdarza się wcale nierzadko. Nasza pamięć nie tylko przechowuje wspomnienia, ona je w znacznej mierze przekształca, a nawet tworzy.

Wybrałem na mapie białą plamę między śladami poprzednich wędrówek i przeszedłszy wspominaną drogę poszedłem dalej.

Znalazłem kilka kolejnych miejsc do których chciałbym wracać, parę razy wdepnąłem w gąszcz zarośli, musiałem też wracać. Otóż na przerwie jak zwykle podłączyłem telefon do zewnętrznej baterii, bo bez częstego doładowywania ten mój smartfon wytrzymuje na szlaku parę godzin. Po przerwie spakowałem plecak i poszedłem. Dopiero dwa kilometry dalej nagła myśl kazała mi zajrzeć do plecaka, baterii nie było. Wróciłem się, w miejscu przerwy jej nie było, wtedy (dopiero!) przeszukałem plecak. Baterię znalazłem na dnie, nie tam, gdzie zwykle ją noszę. Cóż, za gapiostwo trzeba płacić. Żeby nie iść po raz trzeci tą samą ulicą przez wieś, postanowiłem skrócić drogę. Na mapie była niewyraźna ścieżka, poszedłem nią, ale skończyła się przed ścianą lasu. Znalazłem mniej zachwaszczony brzeg i wszedłem między drzewa. Na widok leszczynowej gęstwiny skręciłem w jakąś ścieżynkę, ale po chwili trafiłem na modrzewiowy młodnik, gałązki pchały się do oczu, drapały nagie ręce. Zawróciłem. Paręset metrów dalej znalazłem niewyraźny dukt i nim przeszedłem na drugą stronę lasku; może to była szukana dróżka.

Z niewielkimi laskami wśród roztoczańskich pól jest kłopot. Otóż niemal wszystkie rosną na wąwozach lub na całej sieci dołów, ich brzegi są zachwaszczone i często zasypane gałęziami i śmieciami, zbocza bywają bardzo strome, a dna błotniste. Rzadko się zdarza, by ich przejście nie było przedzieraniem się przez pokrzywy, nawłocie czy leszczyny, ale że trwa zwykle nie dłużej niż kwadrans, specjalnie uciążliwe nie jest, jednak pod warunkiem odpowiedniego ubioru, a ja byłem dzisiaj w krótkich portkach i z nagimi ramionami.

Wschód słońca widziałem zza szyb samochodu, zachód jeszcze na szlaku. Nie był fotogeniczny: słońce skryło się za mlecznymi chmurami, i bez kolorów, nijako, zaszło. Na szlaku spędziłem trzynaście godzin, zwlekałem z powrotem, żałując ostatnich chwil letniego dnia.

Parę dni temu zajrzałem do zdjęć z majowego wyjazdu, zobaczyłem na nich czarującą Florę wystrojoną świeżą, piękną zielenią i kwiatami, a zobaczywszy poczułem bunt – jak każdego roku o tej porze, u schyłku lata. Nie buntuję się przeciwko zmianom, pierwszym znakom szykowania się przyrody do jesiennego zamierania, a przeciwko... działaniu na mnie blasku wiosny. W maju z przyjemnością poddaję się jej magnetycznemu urokowi, ale teraz jest inaczej. Jest dziwnie. Patrzę na pustoszejące pola, pierwsze żółte liście i ostatnie kwiaty, te obrazy schyłku lata odruchowo kojarzą mi się z twarzą kochanej kobiety, na której widać pierwsze oznaki starzenia się, a wtedy zachwyty nad majem wydają mi się łatwym czarowaniem mnie przez młodą kobietę i czymś podobnym do zdrady tej jesiennej. Mówię sobie, że łatwo zauroczyć gdy się ma młodość, że nie mogę dać się wodzić za nos, skoro zmarszczki pojawiły się na jej twarzy przy mnie, są oznaką upływu naszego wspólnego czasu. Jeśli ja nie powiem przedjesiennej Florze, że jest piękna, to kto powie?

W maju zachowuję się jak młodzian nie liczący czasu, teraz chciałbym zachować w pamięci jak najwięcej, napatrzeć się na lato – piękne nad wyraz – póki jeszcze trwa.

Obrazki ze szlaku.

Ten zwykły widok słupów z przewodami doprowadzającymi prąd do samotnego domu przypomniał mi informację gdzieś przeczytaną o dziesiątkach milionów Rosjan żyjących bez prądu, bieżącej wody i sedesu. Później pomyślałem o cenach czołgów, których tak wiele jest niszczonych na obecnej wojnie: nowoczesny kosztuje kilka milionów dolarów. Do ilu domów można by doprowadzić prąd, ile wiejskich dróg utwardzić, za pieniądze wydane na produkcję takiej jednej maszyny do zabijania?… 

 

Widziałem bociany. Patrzę na nie z niepokojem zabarwionym smutkiem, bo wydaje mi się, że zachowują się inaczej; częściej je widzę w grupach. One chyba też zaczynają odczuwać niepokój gnający je daleko na południe.

Jaskółki, radość letniego nieba! Wiem, że za parę tygodni znikną, ale staram się nie myśleć o ich odlocie, o opustoszałym niebie. Latają, cieszą oczy. Są. 


Usiadłem na brzegu pola pod lasem, i chyba tylko dlatego zobaczyłem szare kapelusze podgrzybków zajączków na szarym tle ziemi. Było ich osiem czy dziesięć, ślicznych i niedużych. Pierwszy tegoroczny zbiór – myślałem. Akurat! Wyrzuciłem je, wszystkie były gęsto nafaszerowane robakami :-(

 

Oto pole ogrodzone deskami. Po co stawiano tak drogi płot? Może te deski są poddawane procesowi naturalnego starzenia? Słyszałem, że na Zachodzie stare drewno ma wysoką cenę, może właśnie na tym polu deski nabierają wartości? 

Widziałem trzy stare studnie wiejskie. Odnowione, ale nieużywane, są obecnie atrakcją turystyczną. Głębokość dwóch z nich zmierzyłem wykorzystując stoper w telefonie i kamyki. Na dno pierwszej skalny okruch leciał 4,9 sekundy, w drugiej studni spadał 5,2 sekundy. Pamiętałem wzór! Postawiłem wykrzyknik, bo znając swoją pamięć, byłem zaskoczony. Otóż wysokość spadania, czyli tutaj głębokość studni, wynosi połowę iloczynu przyśpieszenia ziemskiego i kwadratu czasu. Tak więc pierwsza studnia miała (według mojego pomiaru) głębokość 118 metrów, druga 133 metry. W internecie znalazłem informację o tej drugiej, ze wsi Teodorówka: ma mieć 150 metrów głębokości. Skąd różnica? Może niedokładność pomiaru czasu, a można studnia jest częściowo zasypana. W tej głębszej słyszałem szybko narastający świst powietrza ciętego małym kamykiem upuszczonym przeze mnie. Jego szybkość rośnie błyskawicznie, oto przykłady: lot trwający 1 sekundę oznaczałby głębokość niecałe pięć metrów, przy dwóch sekundach byłoby już prawie 20 metrów, a przy 10 sekundach głębokość wyniosłaby 490 metrów. Wzoru na szybkość nie pamiętałem, może teraz zapamiętam? Jest prosty: to iloczyn przyśpieszenia i czasu, wynik jest w metrach na sekundę. Słyszałem świst powietrza, bo przy dnie kamyk osiągnął szybkość 180 km na godzinę!

Studnia ma głębokość ponad 130 metrów! Na mnie ta wielkość robi duże wrażenie, ponieważ pół wieku temu w czasie wakacji kopałem studnie, takie tradycyjne, z wałem, łańcuchem i wiadrem. Najgłębsza, do jakiej wjechałem, miała bodajże 30 metrów. Do dzisiaj pamiętam pobyt na dnie: głęboki półmrok i duchota, a kiedy podniosłem głowę, widziałem ciemność zupełną, jedynie na środku tej czerni jaskrawo świecił malutki krążek, omalże punkcik.

 



Widziałem mnóstwo owoców głogów, dzikich róż, mirabelek, czarnego bzu, aronii, jeżyn, malin i… czerwonych porzeczek. Oczywiście jest już po zbiorach, ale, jak mi mówiono, w tym roku ceny skupu porzeczek były tak niskie, że wielu plantatorów zrezygnowało ze zbiorów. Kilka razy widziałem plantacje z krzewami niemalże czerwonymi, dosłownie oblepionymi owocami, których nikt nie chce.

Idąc ścierniskiem zobaczyłem ślad przejazdu i wgniecione w ziemię kłosy pszenicy; kombajn ich nie sięgnął, zostały na polu. Wziąłem jeden, wyłuskałem ziarna, policzyłem je i wsypałem do buzi; później podniosłem drugi kłos i trzeci. Dlaczego? Bo szkoda mi tych ziaren, ale był i drugi powód: otóż czytałem niepamiętaną z nazwy powieść, było tam o głodzie spowodowanym słabymi zbiorami; widząc te kłosy przypomniałem sobie tamten powieściowy wątek. Jedno zasiane ziarno miało dawać tam plon trzech ziaren. Jakie były moje plony? W najmniejszym kłosie było 22 ziaren, w największym 53.

 



Szedłem dzisiaj trzema wąwozami, dwa z nich miały utwardzone dno, jak ten na zdjęciu. Szedłem wolno przyglądając się korzeniom drzew wiszących na skraju pionowej ściany wąwozu. Ich jakby celowe i logiczne ułożenie nasuwała myśli o przemyślanym działaniu drzew, a przecież umysłów one nie mają, przynajmniej w naszym rozumieniu.

Trasa: między wioskami Teodorówka, Radzięcin, Średniówka i Jędrzejówka na zachodnim Roztoczu.

Statystyka: 13 godzin na szlaku długości 22 kilometrów, 5,5 godziny przerw.






















niedziela, 14 sierpnia 2022

Na wschodnim Roztoczu

 090822

Nareszcie wybrałem się dalej na wschód, do wioski oddalonej od granicy z Ukrainą o 30 kilometrów.

Samochód zaparkowałem w wiosce Łuszczacz; wyobrażam sobie Anglika próbującego wymówić to słowo...

Na stronie roztoczewita.pl  znalazłem takie wyjaśnienie nazwy:

>>Nazwa miejscowości pochodzi najprawdopodobniej od „łuszczenia gontów” (rodzaj pokrycia dachowego) przez mieszkańców, głównie w drewnie jodłowym. Miejscowa ludność opowiada również o hucie szkła, która znajdowała się we wsi, jej właściciel nazywał się Łuszcz i od jego nazwiska wywodzi się Łuszczacz.

Wieś jest najwyżej położoną miejscowością w woj. lubelskim, powyżej 350 m. n. p. m.<<

Nazwa sąsiedniej wioski też była oryginalna, chociaż z zupełnie odmiennego powodu: otóż zwie się Róża.

Piszę o tych wioskach w związku ze wspomnianymi wcześniej niedostatkami rolnictwa w okolicy. Wydaje się, że trudno uzyskać godziwe dochody z uprawy tych ziem, ale obraz tych wiosek zdaje się temu przypuszczeniu zaprzeczać. Widziałem zadbane domy i uliczki, porządek i zamożność.

 


Wzgórze Wapielnia, na którym byłem, jest najwyższe w tej części krainy, a Łuszczacz jest najwyżej położoną miejscowością w Lubelskim, ale nie widać tego, ponieważ względne wysokości wzgórz są małe, a kąty pochylenia ich zboczy jeszcze mniejsze. Na zachodnim Roztoczu szczyty wzgórz, aczkolwiek niższe w metrach nad poziom morza, wyżej wznoszą się nad podnóże, są więc wyraźniej widoczne i bardziej malownicze. 



Drugą istotną różnicę zauważyłem na polach. Otóż więcej widziałem nieużytków i pól zalesionych, a ziemia tam nierzadko jest piaszczysta i dużo w niej kamieni.

 



Szczyt wzgórza Wapielnia jest wyraźny i dość stromy, oczywiście jak na standardy roztoczańskie, ale zalesiony, więc bez widoków. Byłem nieco zaskoczony, ponieważ przed wyjazdem czytałem o wspaniałych (tak je określono) widokach ze szczytu tego wzgórza. Jakoś ich nie zauważyłem, chociaż nieco niżej i dalej od wzgórza widoki są ładne. 


Ładne, ale nie wspaniałe. Zdjęcie zamieszczone na tej stronie zrobione było z podnóża wzgórza, nie ze szczytu; wiem, bo szedłem drogą widoczną na fotografii.

Będąc u podnóża, na granicy lasu, nastawiałem się na przynajmniej piętnastominutowe podejście na szczyt, ale najwyraźniej źle oceniłem odległość, bo po kilku minutach stałem przy słupku pomiarowym. Rozejrzałem się wokół; drzewa i doły charakterystyczne dla starych wyrobisk górniczych. Niektóre spore, ze skalnymi ścianami – rzadkość uznana za pomnik przyrody. Niewielkie skalne ścianki ukryte są wśród drzew – żywych i martwych – a takie splątanie kamieni z drzewami i ich próchniejącymi resztkami, tworzącymi miejscami gąszcze trudne do przejścia, może się podobać.

 



Mało jest polnych dróg w okolicy, ale teraz, gdy na wielu polach są ścierniska, można wygodnie i bez wchodzenia w szkodę iść gdzie się chce nie zważając na drogi. Jedyny zauważony szlak turystyczny wiedzie głównie lasami. Nie wiem, dlaczego. Może jego twórcy uznali, że las będzie ciekawszy dla turysty niż dalekie roztoczańskie widoki? Lubię lasy jasne, z dużymi drzewami, ale nawet takie przegrywają z dalą, zwłaszcza w słoneczny dzień.


Oto zwykły widok: wieże GSM. Stoją wszędzie, jest ich tysiące; bez nich nasze smartfony nie działałyby. Należę do pokolenia pamiętającego wyjazdy na pocztę lub do centrum miasta w poszukiwaniu działającego automatu telefonicznego, dlatego mimo używania telefonu komórkowego od ponad ćwierćwiecza, nadal zwracam uwagę na urządzenia sieci GSM i na wygodę komunikowania się. Dzisiaj, jak niemal na każdej wędrówce, siedziałem na brzegu pola, daleko od wioski, pod lasem, i rozmawiałem z kolegami mieszkającymi na drugim końcu Polski; czyż nie jest to zadziwiające? Zauważyłem, że sygnał był silny, a gdy rozejrzałem się, zobaczyłem szczyty tych dwóch wież wystające ponad garb ziemi; te rozmowy, zamienione na fale radiowe, biegły przez ich anteny. Do tej transformacji też przywykliśmy, a przecież jest oszałamiająca, skoro te fale, takie nie wiadomo co, bo jak inaczej nazwać pola elektromagnetyczne, pędzą z szybkością światła.

Co prawda i uciążliwość też odczuwam, a bywa, że i protest przeciwko oczekiwaniu przez wszystkich bycia „pod telefonem” zawsze i wszędzie.

Dość o drobiazgach, teraz trzy tematy naprawdę ważne:

Nie widuję już gwiazdnic wielkokwiatowych, a inną odmianę, z małymi kwiatkami. Nie udało mi się zrobić żadnego dobrego zdjęcia tym ładnym kwiatuszkom, bo aparat dostrzega jedynie trawę. Niedawno pisałem o nazwie tych kwiatów, że powinny nazywać się wielokwiatowe, nie wielkokwiatowe; teraz wiem, dlaczego tak je nazwano – właśnie dla odróżnienia od odmian z małymi kwiatkami, jak te oglądane dzisiaj.

Zwykle widzę zielone pąki albo rozwinięte już drobne kwiaty nawłoci. Dzisiaj udało mi się podpatrzeć roślinę na stopniowej przemianie zieleni w żółć, ale o zrobieniu zdjęcia zapomniałem.

Już dawno po zbiorach czarnych porzeczek, ale na krzewach znaleźć można nieliczne owoce przegapione przez ludzi lub kombajny. Nawet małe są słodkie, aromatyczne, soczyste – po prostu pyszne.

Myszkując wśród porzeczkowych krzewów zauważyłem wzgórze z potrójnym słupem pomiarowym, wznoszące się po drugiej stronie wąskiej, zalesionej doliny. Chociażby z tego powodu warto było tam pójść, a jeszcze widziałem na zboczu wzgórza wysokie miedze z pojedynczymi drzewami. Poszedłem ścierniskiem opadającym ku ścianie lasu w dole; myśl o szukaniu dogodnego przejścia wydała się równie kusząca, jak widok czereśni na wysokiej miedzy.


Z każdego wyjazdu przywożę wspomnienie miejsc szczególnie ładnych, najlepiej zapamiętanych, najurokliwszych; dzisiaj widziałem takie na tym bezimiennym wzgórzu: falista linia poletek pnących się po zboczu, miedza pod czereśniami na której zrobiłem przerwę, i niebieski pasek wołającej mnie dali widzianej spod słupka. Mam nadzieję wrócić tam kiedyś.

Obrazki za szlaku.

Zalesione lub opuszczone pola.



Nie zawsze inwestycje na wsiach (i nie tylko tam) są trafione, to znaczy potrzebne dla mieszkańców. Oto kilometrowy chodnik między sąsiednimi wioskami, najwyraźniej po prostu nieużywany. 

 

Uroczy zakątek pod brzozą na skraju pól. Kusi kontrastem i delikatnym, ruchliwym, zielonym cieniem.

Trasa: z wioski Łuszczacz na wzgórze Wapielnia. Później polami i drogami między Zielonymi, Łuszczaczem a Różą.

Statystyka: przeszedłem 18 km w czasie sześciu godzin, odpoczywałem (czytaj: gapiłem się siedząc na miedzy) 4,5 godziny. Prawie pięć godzin zajęła mi jazda w obie strony, dlatego uznałem, że wracać tam będę tylko na dwudniowe lub dłuższe wędrówki.

Ten dzień był pięćdziesiątym spędzonym na roztoczańskich drogach; pierwszy raz byłem tam w kwietniu minionego roku. W drodze na i z Roztocza przejechałem łącznie około 12 tysięcy kilometrów, a przeszedłem tysiąc. To szacunki, bo aż tak drobiazgowy nie jestem, by wszystko zapisywać. Dla porównania: po Górach Kaczawskich chodziłem 188 dni, ale w ciągu jedenastu lat.