Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą aborcja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą aborcja. Pokaż wszystkie posty

piątek, 3 grudnia 2021

O wolności i nienasyceniu

 241121

Każdy z nas wiele razy widział napis pojawiający się zaraz po otworzeniu strony internetowej, informujący o „polityce”. Zaczyna się idiotycznie i do znudzenia jednakowo (zapewne wszyscy przepisywali treść od siebie): o poszanowaniu naszej prywatności. Tak ją szanują, że bez zgody na swoje poczynania nie otworzą strony. Owszem, na niektórych stronach można wejść w ustawienia i wyłączyć (tylko) niektóre funkcje, ale na koniec i tak trzeba wyrazić pełną zgodę, na wielu innych stronach nawet takiego wyboru nie mamy.

Uważam, że unijny przepis wymagający tej zgody został uśmiercony, nie spełnia założonych celów, ponieważ wszystko działa tutaj na opak. Wystarczy kliknąć w jeden przycisk by zgodzić się na warunki i wejść na stronę, a więc ta zgoda jest nam podsuwana pod nos, a podsuwaną powinna być anonimowość, niezapisywanie żadnych danych o nas, chyba, że ktoś chce mieć ułatwienia wynikłe z pracy „ciasteczek” i dopasowaną do siebie reklamę. Normalnie, domyślnie, jak to mówią komputerowcy, powinna być niezgoda, i po jej wyrażeniu dalej powinniśmy mieć możliwość otworzenia strony. Obecnie cała ta ochrona naszych danych została sprowadzona do konieczności kliknięcia zgody.

Albo krzyżyka w prawym górnym rogu.

Niemal zawsze zamykam stronę, jeśli bez zgody nie mogę z niej korzystać.

Płacimy kartami płatniczymi, blikami, zegarkami, telefonami, nie wiem czym jeszcze. Banki oraz firmy obsługujące karty wiedzą wtedy nie tylko o naszych przychodach i wydatkach, ale też wiedzą (albo mogą wiedzieć, jeśli będzie im to użyteczne) o czyimś częstym zwyczaju kupowania alkoholu w sklepie nocnym, o naszych wydatkach na samochód, a nawet jakie mamy upodobania kulinarne.

A my, tak miłujący wolność i prywatność, co robimy? Przy kasach bez zastanowienia wyciągamy uniwersalne narzędzie dwudziestego pierwszego wieku – smartfona – i płacimy.


Zaczęło się niewinnie, od drobnych ułatwień, bo my lubimy wygody.

Po co mamy się trudzić, a trud to zaiste wielki, przekręceniem pokrętła regulacji temperatury w samochodzie, skoro może to zrobić komputerek i skomplikowany układ napędowy? Po co mamy ustawiać fotel, skoro mogą to zrobić serwomechanizmy sterowane czipem? Po co naciskać zamek bagażnika, skoro można machnąć nogą przed czujnikiem? Komputerki są już w pralkach i lodówkach, zapewne będą w czajnikach i miotłach.

Internet stosowany jest coraz częściej i w miejscach, których jeszcze dekadę temu nie kojarzyliśmy z tą technologią. Oprócz smartfonów, do których już przywykliśmy (a nie powinniśmy) jest na przykład w samochodach. Nie tylko jako kanał dostępu dla naszej rozrywki, ale i zdalne połączenie systemów pojazdu z producentem lub serwisantem. Mogą oni ze swoich biur zdiagnozować nam usterkę, a nawet niektóre naprawić w ten sposób. Wygodne, prawda?

Parę dni temu odmówiło posłuszeństwa wiele samochodów pewnej firmy, na kilka godzin i na całym świecie, a to z powodu błędu w programie w komputerach centrali firmy.

Oto nowy wymiar tego świata! Zapowiada możliwy paraliż (komunikacyjny, energetyczny, finansowy, albo i inny) w Japonii, na Hawajach i pod Giewontem na skutek przypadkowego błędu w jakimś komputerze stojącym gdzieś daleko, na przykład w Kalifornii. Niemożność kupienia chleba nie z powodu awarii pieca w piekarni, a komputera w sklepie.

Słyszałem o awariach systemów komputerowych samochodów powodujących niemożność wyjścia z zablokowanego pojazdu, ale i czytałem o odmowie naprawy gwarancyjnej po wypadku, a na jego udowodnienie przedstawiono nagranie z kamery samochodowej. Aż trudno mi w to uwierzyć, ale jeśli to prawda, to znaczy, że także wizualnie jesteśmy inwigilowani. Na ulicach już jesteśmy nagrywani. Ciekawe, czy i obrazy z wnętrza samochodu są gdzieś przechowywane.

Komputery coraz częściej zarządzają naszym domem, także poprzez internet. Wkrótce mogą stać się powszechne lodówki zamawiające za nas jedzenie, a miotła informować będzie sprzedawcę o straceniu włosia i konieczności wymiany. My wtedy zajmiemy się zarabianiem na nowsze rzeczy, jeszcze bardziej uzależnione od elektroniki i internetu, rzeczy o precyzyjnie wyliczonym (krótkim) życiu, a w wolnym czasie oddamy się naszej pasji klikania na przemian z oglądaniem kolejnej kolorowo migoczącej audycji rozrywkowej. Chyba że padnie system i wtedy nie wejdziemy do domu albo lodówka nie zechce się otworzyć. Jest też inna możliwa ewentualność: nazajutrz po zjedzeniu przez nas kolacji zadzwoni nasz lekarz lub dietetyk i będzie nam czynił wyrzuty z powodu zjedzenia boczku, którego jeść nie powinniśmy, bo lodówka, zdrajczyni, nas podkablowała.

Korporacje tworzą nowe nasze potrzeby. Zgodnie z ich interesami mają się nam podobać efektowne błyskotki o krótkim życiu i małej przydatności, i one się nam podobają! Bez wszczepiania nam czipów, jak bredzą niektórzy. Wystarczy zespolone działanie reklam i komputerowych algorytmów podsuwających nam pożądane dla koncernów treści. To wszystko oczywiście nie jest żadnym spiskiem, a sposobami na wyciągnięcie od nas pieniędzy i uzależnienie nas na różne sposoby od usług oferowanych przez gigantów. Rzeczywiste potrzeby, ekonomia, a już zwłaszcza ekologia, nie mają tutaj znaczenia. Przesadzam? A ile rzeczy każdy z nas wyrzucił po nader krótkim ich użytkowaniu, bo nawet do naprawy się nie nadawały? Ile czasu działały kiedyś pralki czy samochody (i setki innych produktów), a ile teraz? Dla ich wytworzenia zużyto energię i materiały, więc wytworzono dwutlenek węgla i śmieci. Ludzkość produkuje ładnie opakowane badziewie; stosy kolorowych opakowań zaraz lądują na śmietniskach, same produkty niewiele później. Tymczasem Unia zajmuje się nakazem produkowania papierowych rurek do ssania napojów, bo przecież my dbamy o przyrodę!

Słyszałem głosy o braku potrzeby produkowania rzeczy trwałych, skoro ludzie i tak je szybko wymieniają, ale uważam, że tkwi w nich tylko niewielka część prawdy. Perfidia polega na urabianiu klientów pod swoje potrzeby, czyli by często kupowali nowe modele, oraz na pomieszaniu przyczyn decyzji. Dla przeciętnego Kowalskiego zakup samochodu jest dużym wydatkiem; zmienia go po kilku latach wydając kolejne pieniądze nie dlatego, że chce mieć bardziej nafaszerowany elektroniką nowszy model, ale ze względu na krótką żywotność współczesnych samochodów; on wie, że z powodu awaryjności za parę lat cena na rynku wtórnym znacznie spadnie, więc lepiej sprzedać wcześniej, póki jego pojazd ma rozsądną cenę. Oczywiście zamożni mają inne kryteria, ale tych zawsze było niewielu.


Faktem niezaprzeczalnym jest zbieranie informacji o nas przez wielkie firmy. Z drobiazgów gromadzonych latami, przy wykorzystaniu specjalistycznych programów analizujących, mogą stworzyć – i tworzą! – całkiem niezłe portrety grup wiekowych, środowiskowych czy zawodowych, a w razie potrzeby i konkretnych osób.

To wiedzy o nas, która może być niewłaściwie wykorzystana i nad którą nie mamy kontroli. Ona już bywa źle wykorzystywana, na przykład używana do manipulacji, skoro słyszy się o procesach sądowych wytaczanych internetowym potentatom. Już, ponieważ dzięki niej tworzone są skuteczniejsze techniki przekonywania nas i wmawiania nowych potrzeb.

Do tej pory chodziło o nasze pieniądze, ale nie da się wykluczyć zmian prawnych umożliwiających dostęp do informacji o nas przez urzędników czy służby specjalne – idealne narzędzie na głośnych niepokornych, a przebąkuje się o jego działaniu już teraz – i to jest powodem do niepokoju.

* * *

Nasze ciało wymaga odzienia i karmienia, także schronienia, a tym samym nie da się uciec od materialnych zabiegów, czyli od zarabiania na siebie. Nawet ci, którzy na tyle skutecznie, na ile to możliwe, oderwali się od cywilizacji, muszą pracować, chociaż w istotny sposób odmiennie, bo u siebie i dla siebie, a na dokładkę bez skarbówki, firm, zleceń, faktur, etc. Problem tkwi w pączkowaniu naszych potrzeb, które już jakiś czas temu przestały być rzeczywiście podstawowe. Nie piszę tych słów z pozycji osoby mającej te problemy za sobą, stojącej wyżej, absolutnie nie, dlatego używam formy „my”.

Czytałem wnioski z badań przeprowadzonych przez etologów obserwujących codzienne życie pewnego plemienia zbieracko-łowieckiego ze wschodniej Afryki. Okazało się, że praca, czyli zapewnienie żywności, odzienia (akurat u nich szczątkowego), schronienia, itd., zajmuje im średnio cztery godziny dziennie, resztę czasu poświęcają na pielęgnowanie wewnątrzgrupowych więzów społecznych. A my? My się uganiamy za rzeczami, pracujemy dwa, trzy razy dłużej niż tamci, coraz bardziej będąc samotnymi, znerwicowanymi i zniewolonymi, a winną obarczamy „ich”, nie siebie.

Marzy mi się przemiana ludzi polegająca na niekupowaniu rzeczy mało trwałych, a trwale podłączonych do internetu, posiadaniu niewielu dóbr i odporności na reklamę. Tak, wiem, to nierealne, ale nie z powodu koncernów, a nas samych. Ciągle chcemy mieć, a ten głód jeszcze jest podsycany przez specjalistów, więc potrzeb uznawanych za niezbędne mamy coraz więcej. Nie ma w nas poczucia nasycenia posiadaniem, a więc nie ma i nie będzie kresu naszego chcenia więcej.

Ten kres jednak jest, tkwi w ograniczeniu zasobów Ziemi i delikatności jej klimatycznej równowagi.


Dopisek o moralności.

Wrócę jeszcze do tragicznej śmierci ciężarnej kobiety w szpitalu. Zwróciły moją uwagę słowa prezydenta wyrażającego zdziwienie z powodu mówienia tylko o kobiecie, a przecież dziecko też umarło.

Faktycznie, ale powód milczenia o płodzie jest oczywisty: dla nas nie każde życie ma taką samą wartość.

Chyba nie znajdzie się osoby uznającej jednakową ważność życia płodu z wadami letalnymi i matki. Każdy zdrowo czujący człowiek powie, że matka ważniejsza, a powie tak z tego samego powodu, dla którego ja uznaję jej życie za cenniejsze od życia mężczyzny. Podobnie jest w porównaniu wartości życia osoby młodej do starej. Pamiętacie, że na wiosnę minionego roku zdarzały się we włoskich szpitalach przypadki odłączenia od respiratorów ludzi starych i schorowanych, a podłączania młodszych? Mniej nami wstrząśnie śmierć kuzyna mającego 80 lat, niż dwudziestoletniego. Bardziej rozpaczamy po śmierci dwulatka niż dwumiesięcznego płodu. Równość wszystkich jest raczej ideą, kulturowym dążeniem, natomiast zgodnie z naszym odczuwaniem, naszą moralnością, życia ludzi wartościujemy, szczególnie w sytuacjach krytycznych, jak wojna, katastrofa czy epidemia.

Może to brzmi strasznie, ale tak jest, ponieważ tak odczuwamy, tak zostaliśmy ukształtowani dawno temu. Nasza psychika i moralność dopasowana jest do niewielkiej grupy ludzi nam znanych i często widywanych, bez istnienia medycyny, na dokładkę. Silnie przeżyjemy śmierć kogoś z nich, natomiast śmierć stu nieznanych nam osób na drugim kontynencie nie będzie tragedią, a szczerzej mówiąc niewiele nas będzie obchodziła. Nie dlatego, że brakuje nam empatii, nie. Nasza zdolność odczuwania jest dopasowana do nieistniejącego już świata.

Świat zmieniamy szybko, ale zmieniamy się wolno.

środa, 18 listopada 2020

Cierpienie i strajki

 

041120

Szukając informacji o przebiegu strajków kobiet, znalazłem artykuł noszący tytuł „Katolicka normalność – gatunek zagrożony”.

Oto fragment, który bardzo mnie poruszył.

>>(…) już z łoża śmierci biskup Jan Niemiec pytał katolików popierających możliwość aborcji: „jakie ktoś dał prawo człowiekowi, by zabierał bliźniemu możliwość otrzymania krzyża od Chrystusa? Jakie prawo ma katolik, by dopuszczać w ogóle samą możliwość odebrania komuś krzyża, który może stanowić dla tamtego jedyną drogę do zbawienia? Przecież kto nie bierze swego krzyża, nie jest godzien Chrystusa. A czy ktoś, kto nie dopuszcza, aby inny wziął swój krzyż, jest Go godzien?”<<

W tłumaczeniu na język osoby niewierzącej, na klasyczną polszczyznę, zapytanie biskupa brzmiałoby tak: kto dał prawo człowiekowi odbierać bliźniemu możliwość cierpienia?

Pierwsza myśl, jaka mi się nasunęła, była o medycynie: umniejszając ludzkie cierpienie swoją sztuką leczenia, czy nie powinna być potępiona przez katolickiego biskupa Niemca?

Chyba niechcący, skupiając się drodze ku Bogu, ten człowiek przyznał, że zakaz aborcji prowadzi do zwiększenia ilości cierpienia na świecie.

Okropny jest ten zawsze istniejący w katolicyzmie nurt cierpienia zsyłanego przez Boga jako drogi do Niego. Czasami, jak jasno wynika z tekstu, jedynej drogi.

Wsłuchajcie się w te słowa hierarchy organizacji nazywanej Kościołem miłości i nadziei.

„Kto dał prawo człowiekowi, by zabierał bliźniemu możliwość otrzymania krzyża od Chrystusa?”

Słyszycie w nich rozciągnięte na wieki jęki „grzeszników” cierpiących już tutaj, na Ziemi?

Przeraża mnie takie wyobrażenie Boga i wizja świata rządzonego według reguł tak rozumianego chrześcijaństwa.

Biskup Niemiec pytał o prawo katolików – i na tym można by poprzestać, z tym ograniczeniem się zgodzić. Niech (niektórzy) katolicy godzą się na cierpienie, skoro upatrują w nim drogi do Boga, ale niech nie narzucają swoich standardów moralnych i swoich dogmatów religijnych ogółowi społeczeństwa, bo u ludzi tak rozumiana religia miłości budzi naturalny odruch obronny i wstręt.

Czytałem wypowiedź pewnego człowieka widzianego kiedyś w telewizorni, a zapamiętanego przeze mnie z powodu dziwnego zwyczaju stukania kubkiem w stół. Mówił, że okrzyki protestujących kobiet są dla niego krzykami potępionych wleczonych przez diabłów do piekieł.

Pogarda wobec innych, poczucie wyższości, przekonanie o byciu kimś lepszym, ocenianie innych przez pryzmat swojej religii i pogarda raz jeszcze. Dość typowy zestaw dla katolickiego ortodoksy.

Boję się takich ludzi. Mając z nimi kontakt, niechby tylko via Internet, czuję się tak, jakbym w bagno się zanurzał.

Czuję niesmak graniczący z obrzydzeniem i chęć ucieczki.

Całe rozumowanie takich katolików, jak ci dwaj, opiera się na wierze w Boga, który znajduje upodobanie w naszym cierpieniu, a przynajmniej patrzy na cierpiących przychylniej. Na Bogu, który zsyła na nas cierpienia.

Tą swoją dziwaczną, by nie powiedzieć paskudną, wizję Boga próbują nieustannie, od wieków, narzucić wszystkim ludziom, mając te swoje dziwne zasady za szczytowe osiągnięcie ludzkiej moralności. Tyle że niewierzącemu dają w rezultacie tylko poczucie grzeszności i cierpienie jako wybawienie.

Przy tym mają bardzo charakterystyczny sposób oceniania innych: niewiele ważą u nich cechy charakteru i serca, natomiast wiele sama wiara, także przekonania polityczne. Fakt ten każe mi widzieć w religii katolickiej, może szczególnie w jej polskim wydaniu, pewnego rodzaju ideologię na poły polityczną, w której daremno szukam przesłania Jezusa.

Tacy katolicy potrafią chwalić i popierać ludzi prymitywnych, agresywnych, nietolerancyjnych, naładowanych złością a nawet nienawiścią do innych, byle tylko wierzyli w ich wersję Boga.

Efekt widzę corocznie przy okazji rocznicy odzyskania niepodległości.

Nam zostaje wstydzić się za nich i za tworzony obraz Polski.


Mam przyjaciela, osobę wierzącą. W naszych rozmowach niewiele jest o wierze, ale czasami zdarza się nam rozmawiać o Bogu. Za jego zgodą wklejam niżej fragment listu otrzymanego w odpowiedzi na słowa biskupa Niemca.

>>Brakuje mi Kościoła. Nie tego z mojej parafii, nie Kościoła byle jakiego, z głupimi kazaniami i beznadziejną spowiedzią, brakuje mi mszy u zakonników, tego spokoju, który tam odczuwam, półmroku i cudnego śpiewu scholi, wyraźnego poczucia tego, w co wierzę: że Bóg jest dobry, jest miłosierny, że jestem ważniejszy niż całe stado wróbli, że zna mnie jak nikt i wie, co jest w moim sercu, że jest ze mną. Tam, w tym półmroku zamykam oczy i czuję, że On jest. (…)

WIEM, że On jest zawsze przy mnie, tylko nie zawsze to CZUJĘ...

I absolutnie Bóg nie jest okrutnikiem. Bóg jest miłością.

Jak można mówić o Jego miłości i straszyć Nim? Brak logiki.<<


W mojej ocenie zarówno cytowany biskup, jak i ten człowiek od kubków, a z nimi pewna część wiernych i hierarchów, powinni od mojego przyjaciela uczyć się chrześcijaństwa, ponieważ to, co sami wyznają, jest jaskrawym zaprzeczeniem nauki Jezusa z Nazaretu.

Ktoś powiedział, że chrześcijanie nie palą już ludzi na stosach nie dlatego, że mają nakazaną miłość bliźniego, a dlatego, że tej miłości nie pozwala się im okazywać.

Gorzkie słowa i oczywiście dotyczące tylko części chrześcijan, ale ich prawdziwość potwierdza historia Kościoła. Wypowiedzi tych dwóch ludzi, o których napisałem, budzą obawy o losy niewierzących w świecie przez nich rządzonym. Wierzących też.

Gorzką prawdą jest nadawanie tonu nie przez te miliony chrześcijan wierzących w dobrego Stwórcę, jak wierzy mój przyjaciel, a przez tych nielicznych, którzy cechy swojego zimnego i okrutnego serca przypisują Bogu.

Niech więc prawdziwe będzie stwierdzenie zawarte w tytule artykułu, którego fragment cytowałem.

Ludzkość tylko zyska na tym.


Jestem zniechęcony zmianami w Strajku Kobiet.

Od początku nie podobały mi wulgaryzmy, jeszcze bardziej zbliżanie się do kościołów, a szczególnie próby wchodzenia do środka.

Rozumiem, że czasami, odczuwając bezsilność, brak wpływów na los swój i swojego kraju, patrząc na poczynania rządzących, chciałoby się zakląć. Mnie to się zdarza, ale gdy jestem sam albo w rozmowie z kolegą. Wiadomo, że nie można wykrzykiwać przekleństw na ulicy, bo natychmiast będzie się miało przypiętą paskudną etykietę. Wiadomo, że niechby nawet zbliżenie się do kościołów obudzi w jakiejś części wiernych odruch obrony podsycany przez wpływowe osoby. Wiadomym było, że będzie mowa o profanacji, o legionie bojowników stojących na straży murów, wartości i świętości, więc po jaką cholerę podchodzili do katolickich świątyń??

Protest był przeciwko zakazie aborcji – i na tym należało poprzestać. Rozszerzenie żądań aż do dymisji rządu jest niezrozumiałe i doprowadzi, wespół z tamtymi dwoma błędami, do przegranej kobiet.

Niestety.

Na pocieszenie dodam, że w moim przekonaniu wygrana ludzi Kościoła (a chyba też i rządu) będzie iluzoryczna i krótkotrwała, ponieważ ich poczynania prowadzą do przyśpieszonego odchodzenia ludzi, zwłaszcza młodych, od Kościoła.

wtorek, 27 października 2020

Aborcja

 

261020

W obecnym nader trudnym czasie, gdy władze państwa powinny się skupić na zapobieganiu skutkom epidemii, gdy nie powinno się podejmować działań kontrowersyjnych, dzielących społeczeństwo, nasi „polytycy” wyciągają sprawę aborcji. To nieodpowiedzialność, którą trudno wytłumaczyć, chyba że wywiązaniem ze zobowiązań powyborczych wobec pewnej wpływowej organizacji.

Nie wiem, od której chwili można mówić o człowieku mając na myśli rozwijający się płód, ale nazwanie nim zapłodnionego jaja, zygoty, mam za niewłaściwe i przedwczesne. Mikroskopijny strzępek białka człowiekiem? Tkwi w nim potencjał, możliwość rozwoju i stania się człowiekiem, ale to wszystko w przyszłości, in spe, nie teraz. To trochę tak, jakby mówić, że zjadło się kurczaka po zjedzeniu jaja kurzego. Może nie da się konkretnie sprecyzować chwili stania się płodu człowiekiem, a tym samym chwili objęcia go ochroną prawną; myślę, że to raczej niemożliwe, ale na pewno stanie się niemożliwe, jeśli dylemat będzie rozpatrywany z pozycji religijnych.

Ze zdumieniem czytam komentarze naszych „reprezentantów”. Jeden z nich powiedział, że jeśli dziecko urodzi się niezdolne do życia, to umrze, oraz, że są sposoby na humanitarne uśmiercenie urodzonego dziecka z wadami. Przecież to paranoja. Po takiej wypowiedzi (a są i inne wypowiedzi znanych ludzi, wcale nie mądrzejsze) ten człowiek powinien być skończony jako polityk z powodu nieznajomości podstawowych zasad nie tylko moralności, ale i zwykłej przyzwoitości.

Nikt nie mówi o kobiecie zmuszonej donosić ciążę i urodzić, mimo wiedzy o poważnych wadach płodu. Nikt nie zastanowi się nad jej traumą w takiej sytuacji, nad sprowadzaniem do roli inkubatora, nad skrajnym jej uprzedmiotowieniem. Nade wszystko nikt nie powie, że decyzje należy zostawić kobiecie, skoro dotyczy jej organizmu.

Sama nazwa tego rodzaju aborcji jest kłamliwa, ponieważ jawnie i wprost nawiązuje do eugeniki, a przez nią do znanych i strasznych hitlerowskich praktyk, a przecież nie o poprawę rasy tutaj chodzi.

Działania władz nie liczące się z opiniami społeczeństwa, a już zwłaszcza tej połowy ludzkości, której bezpośrednio dotyczą, arogancja, pycha, przekonanie o swojej nieomylności i posiadaniu wyłączności na prawdę, moralność i etykę, każą mi widzieć tutaj kolejny, destrukcyjny wpływ religii na życie ludzi i społeczeństw. Nie znajduję zasadniczej różnicy między tymi, którzy z taką zajadłością dążą do wprowadzenia zakazu w życie, a tymi, którzy czują się w obowiązku ukarać ludzi nie okazujących oczekiwanego przez nich szacunku ich bogowi.

Zwłaszcza starcy w sukienkach powinni zamilknąć, ponieważ kpiną z ludzi znających historię ich organizacji i jej wpływ na ludzkość, jest mianowanie się specjalistami od prawdy i moralności. Elementarne poczucie tego, co się godzi robić, powinno kazać im zostawić brzuchy młodych kobiet, a zająć się dzieleniem włosa na cztery w sprawach swojego Boga.

W wolnych chwilach mogą się zająć własnymi przerośniętymi prostatami.

 Późniejszy dopisek.

Moja zgoda na aborcję wynika z nieuznawania zarodka za „kogoś”, za człowieka. Jest częścią organizmu kobiety, niemożliwą do życia poza macicą. Rozwój płodu nie jest zwykłym rośnięciem mikroskopijnego bobaska do wielkości rodzącego się niemowlaka, a jego tworzeniem, stawaniem się od niemal zera, bo od jednej komórki. Jedyne, w czym zapłodnione jajo przypomina człowieka, to genom. W niczym więcej, jeśli nie liczyć wspomnianych wyżej możliwości.

Trudno nie zauważyć specyficznego zachowania się funkcjonariuszy Kościoła: najsilniej protestują przeciwko kontroli ilości ciąż i ich usuwaniu, oczywiście, jak twierdzą, w obronie życia. Jednakże gdy to życie zacznie już samo oddychać, jakby mniej byli nim zainteresowani. Słyszał ktoś o ich protestach przeciwko wydawaniu pieniędzy na armaty, a nie na głodujące dzieci?

Czy nie ma tutaj korelacji ich zainteresowania z odległością od vaginy? Gdy ta znika z pierwszego planu, ci panowie wykazują dużo mniejsze zainteresowanie dziećmi.

UNESCO ratuje od głodu dzieci w najbiedniejszych krajach, standardowy koszt wyżywienia wynosi jeden dolar dziennie. Za równowartość jednego luksusowego samochodu księcia Kościoła ile dzieci można uratować? A ile za pieniądze uzyskane ze sprzedaży chociaż jednego z tak licznych dzieł sztuki zdobiących ich pałace, a już zwłaszcza pałace pierwszego z nich?

Uszanowałbym ich stanowisko, gdyby tak właśnie robili, to znaczy gdyby swoje majętności oddali za życie dzieci, ale ich najbardziej zajmuje to wszystko, co w związku z poczęciem dzieje się wokół babskiego tyłka. Każdy, kto chociaż trochę zna historię tej organizacji, wie, że zawsze mieli, i mają nadal, skrzywienie na punkcie ludzkiej seksualności.

Za ich fobie kobietom każe się płacić.

Wystarczającą tamą ograniczającą ilość aborcji jest psychika kobiet, prawo nie ma prawa mieszać się do ich decyzji, niemal zawsze trudnych i bolesnych.