221121
Przyznam
się do oporów przed napisaniem tego tekstu. Odkąd ukazały się
moje książki, nie lubię pisać krytycznych uwag o książkach
innych autorów, bo wytykać wady jest nieporównywalnie łatwiej niż
napisać tekst bez wad. Dlatego najczęściej wybieram milczenie, ale
tutaj uznałem, że nieco krytyczny głos takiego Ktosia jak ja
autorowi na pewno nie zaszkodzi, jak mrówka nie zaszkodzi słoniowi.
Czytając
pochwały wynoszące powieść w okolice zajmowane przez arcydzieła,
inaczej ją sobie wyobrażałem. Spodziewałem się… nie wiem,
czego. Zadziwienia, olśnienia? Właśnie tego. Jeszcze oryginalnej i
zapadającej w pamięć fabuły. Zadziwiony byłem głównie
grubością książki, olśnień nie przeżyłem, a fabuła? Dobra,
tylko dobra.
Tak też
oceniam całą powieść, może dodam jeszcze plus, ale do arcydzieła
sporo jej brakuje. Przeczytałem wiedziony ciekawością zakończenia
i nadzieją na odkrycie przyczyn jej popularności. Teraz wiem, że
mieszczą się one poza treścią książki, jak to często bywa,
zwłaszcza w obecnych czasach.
Już w
trakcie czytania uznałem, że powieść znacznie by zyskała, gdyby
straciła ze dwieście stron. Za dużo jest wątków. Mogąc niewiele
czasu poświęcić lekturze w ciągu jednego dnia, czytałem powieść
przez blisko miesiąc, czasami parę dni nie zaglądałem do niej, a
gdy wracałem do lektury bywało, że musiałem sprawdzać na
przeczytanych stronach kim jest osoba, o której czytam; w powieści
jest około dziesięć postaci głównych.
Ich
losy, początkowo samodzielne, później się wiążą, chociaż
niekoniecznie bezpośrednio. Znalazłem tutaj podobieństwo do
pomysłu na fabułę „Babel”, dobrego filmu, a mało jest tak
ocenianych przeze mnie obrazów filmowych. Książka jednak przegrywa
w tym zestawieniu. Równie dobrze można by napisać nie dziewięć,
a pięć albo piętnaście wątków, wobec nie zawsze
przekonywających ich związków.
Styl
jest… hmm, nierówny. Nieco razi mnie nowoczesnością czy
amerykańskością. Z jednej strony dobre miejsca, umiejętności
operowania słowami i tworzenia odpowiedniej atmosfery skąpą ich
ilością, z drugiej słowa ordynarne, ale te skłonny jestem
zaakceptować, właśnie dla atmosfery, natomiast porównania i
przenośnie bywają udziwnione i sztuczne, a nawet niezrozumiałe.
Wśród porównań ostatniego gatunku zwłaszcza te naszpikowane
nazwiskami i faktami nieznanych powszechnie zdarzeń historycznych są
liczne. Autor przywołuje też postaci z reklam, filmów albo gier.
Jako
przykład podam „okulary w stylu Clarka Kenta.” Sporo jest takich
porównań, także odniesień do nieznanych lub mało znanych faktów.
Nie wiem, czy są najwłaściwsze. Mam trudności z ich
zaakceptowaniem.
”Pocieszający
jak powrót Buda.”
W
wyjaśnieniu na dole strony czytam:
„Aluzja
do reklamy piwa Bud’s Light, będącej z kolei aluzją do Gry o
tron, w której występuje The Bud Knight.”
No i
teraz już wszystko jasne!
Przepiszę
kilka porównań z grupy określonej jako udziwnione i sztuczne.
„Wyglądają
(rzeźby z drewna – wyjaśnienie moje) jak dzieła autystycznego
panteisty z epoki neolitu.”
„Znowu
coś wskazuje tym długim renesansowym palcem.”
Albo te
słowa, o sekwoi:
„To
nie ogrom go powala, a w każdym razie nie tylko on, lecz ta
żłobkowana dorycka doskonałość czerwonobrunatnych kolumn, które
spomiędzy paproci sięgających ludzkiego ramienia, zmszystego dna
lasu strzelają prosto w górę, nie zwężając się ku końcowi,
niby rdzawa skórzasta apoteoza.”
Skórzasta
apoteoza neolitycznego panteisty z renesansowym palcem. Może w USA
takie słowa są akceptowane, może nawet zrozumiałe, mające jakiś
sens, w moim odczuciu to dziwadła. Jeśli autor silił się na
oryginalność, to niepotrzebnie, skoro niewątpliwie potrafi pisać;
jeśli natomiast pisał tak, żeby
podobało się czytelnikom, to dziwię się ich gustom. Nota bene,
dziwny jest ten przymiotnik „zmszystego”. Prawdopodobnie
pominięto tutaj spację.
Dla
równowagi i sprawiedliwości zaznaczę, że nie brakuje w powieści
myśli ciekawych, trafnych i ładnie wyrażonych.
„Ale
ludzie nie mają pojęcia, czym jest czas. Myślą, że to linia
wysnuta z punktu położonego o trzy sekundy za ich plecami, która
równie szybko znika w trzech sekundach mgły tuż przed nimi. Nie
wiedzą, że czas to koncentryczne kręgi, rozrastające się ku
obrzeżu, a cieniutka skórka Teraźniejszości zawdzięcza swoje
istnienie ogromnej masie wszystkiego, co już obumarło.”
Porównania
mające ułatwić nam wyobrażenie sobie milionów lat ewolucji przez
przeliczenie jej czasu na okres jednej doby, a takie jest na stronie
589, są mi znane, ponieważ mam za sobą wiele książek o ewolucji.
Nie filmików na You Tube z ulizanym gościem „Kto-ty-jesteś”,
ale książek napisanych przez naukowców, więc wiedza zawarta w tej
książce w większości znana mi jest skądinąd, i z tego powodu
specjalnego wrażenia nie wywarła. Przyznaję jednak, że nawet
proste fakty naukowe autor potrafi podać w ciekawej formie, i nie
tylko wspomniane wyżej zgrabne porównanie czasów mam na myśli.
„(…)
rośliny stwarzają sens, tworzą znaczenie równo łatwo, jak robią
cukier i drewno z niczego, z powietrza, słońca i deszczu.”
Rośliny
„(…) tworzą powietrze i jedzą słońce.”
Albo
ładnie napisane zdanie o drzewie, które wyjadło z powietrza dwa
kilo węgla i dodało do swojej masy; nie cytuję, bo nie zanotowałem
strony.
Na
ostatnich stronach powieści opisane jest układanie przez jednego z
głównych bohaterów wielkiego napisu z pni drzew i gałęzi gdzieś
na północnym odludziu. Ma być widoczny z kosmosu i czynić
wrażenie. Podobnego zdania są Indianie, którzy mu pomagają. Jakiż
to napis? Jedno słowo: „wciąż”. Zakładam, że jest w nim
ukryty jakiś wielki sens zdolny ukoronować koniec tej obszernej
powieści, ale ja go nie znajduję. Może przesłanie jest czytelne w
oryginale amerykańskim? Jeśli tak, to lepiej byłoby zostawić je
nieprzetłumaczone.
Tłumacz
nie miał łatwego zadania, to widać po tekście zawierającym, jak
się domyślam, fragmenty nie nadające się do dobrego przełożenia
na nasz język, ale też i zdarzało się mu popełniać błędy.
„…
pożar, który poczynił szkody na sumę siedmiu miliardów dolarów…”
Ludziom
miliony, miliardy i biliony mylą się często, niewykluczona jest
jednak przesada autora.
„Jakim
cudem wyrąb miałby ustać? Nie udaje się go nawet spowolnić.
Umiemy tylko iść naprzód. Coraz dalej i szybciej. Dalej i szybciej
niż w zeszłym roku. Aż do krawędzi urwiska i jeszcze poza nią.
Nie ma innej możliwości.”
Wymowa
tej powieści wydaje się jednoznaczna: ludzie są rakiem toczącym
Ziemię, i prędzej czy później ją zniszczą, bo inaczej nie
potrafią. Wszystko ma być ich i chcą mieć więcej niż mają, a z
roku na rok są liczniejsi.
Nie
wiem, czy takie są poglądu autora, może tylko tak napisał, ja w
ostatnich latach obserwuję u siebie stopniowe zbliżanie się do
takiego poglądu, zgadzam się więc z wymową powieści.
Jesteśmy
szkodnikami Ziemi. Niszczymy ją i w końcu zniszczymy, o ile nie
zmienimy się w porę. Jest jednak we mnie nadzieja, chociaż w
gorsze swoje dni myślę, że w ten sposób po prostu się bronię
przed takimi katastroficznymi wizjami:
„Życie
się zagotuje; morza wzbiorą. Całej planecie wyrwie płuca. A prawo
do tego dopuści, bo akurat to zagrożenie nigdy nie wydawało się
wystarczająco bezpośrednie. Kiedy jego bliskość mierzy się
ludzką miarą, przegapia się chwilę, gdy jeszcze można było je
zażegnać. Prawo musi mierzyć bezpośredniość zagrożenia według
czasu drzew.”
Zwraca
uwagę celne i lapidarne wyjaśnienie przyczyny nie dość
zdecydowanego zapobiegania katastrofie.
To
jedne z najtrafniejszych słów w tej powieści, tylko czy trzeba
było zapisać ponad sześćset stron, by je ułożyć?
PS
Dobrze
się stało, że ukazała się ta książka i zdobyła popularność,
ponieważ pomoże zrozumieć ludziom potrzebę ochrony drzew, a i
niemałą garść wiedzy przekaże. Wydaje mi się, że właśnie te
czynniki, nie literackie, wzięły górę w ustalaniu decyzji gremium
przyznającego Nagrodę Pulitzera.
Cytaty
zaznaczyłem cudzysłowami.
Tekst
opublikowałem też w Biblionetce i na stronie Lubimy Czytać.