Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przyroda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przyroda. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 8 lutego 2024

Nie tylko o polszczyźnie

 050224

O naszym języku

Cytat z książki Aleksandra Krawczuka „Starożytność odległa i bliska”:

>>Przez tysiąc lat praktycznie każdy inteligent na tej ziemi (mowa o Polsce – wyjaśnienie KG) – przyszły nauczyciel, ksiądz, lekarz, prawnik, nawet zwykły skryba w urzędzie – poznawał budowę, właściwości i funkcjonowanie swego języka ojczystego w ten sposób, że jako uczeń rok po roku pilnie i mozolnie przekładał teksty łacińskie na polski i odwrotnie. Wkuwał na pamięć paradygmaty, uczył się rozpoznawać kategorie logiczne i gramatyczne, odkrywał, w jak różny sposób można tę samą myśl wyrazić. A jeśli nawet ktoś z tych lub innych przyczyn takiego treningu nie odbył, pozostawał i tak w swoim sposobie wyrażania się niejako pod presją „łacinników”, od nich się uczył i na nich wzorował. Mowa Rzymian stanowiła prawidło myślenia i język naszych ojców, dziadów, pradziadów.

I oto nagle, właśnie w naszych czasach, zabrakło owego prawidła, wzoru, przykładu. Jakie skutki tego brutalnego zerwania z tradycją przeszłości? Są oczywiste i znane każdemu, kto ma uszy ku słuchaniu. Polszczyzna, niegdyś tak powabna, wdzięczna, kształtna, bogata, przemieniła się w papkę wywodów publicystycznych, zakalec rozpraw naukowych i „naukawych”, niemal bełkot tego, czym nas raczą pseudointelektualiści; ci bowiem ze szczególną lubością żonglują w swych pokrętnych wywodach wyrazami łacińskiego pochodzenia nazbyt często nie rozumiejąc ich sensu. Nie wspominajmy już o tym, co się słyszy, co musi się słyszeć na ulicach, w tramwajach i autobusach, w poczekalniach i parkach. A wywiady telewizyjne obnażają ze szczególnym okrucieństwem żałosną nieporadność wysłowienia, nieumiejętność wyrażania najprostszych myśli: chodzi zaś często o ludzi formalnie z wyższym wykształceniem.<<

O modzie

Cytaty z książki „Słowo jest w człowieku” Jana Miodka.

>>Zapytała mnie niedawno pewna dziennikarka radiowa: „Co trzeba robić, aby być modnym w języku?”. Odpowiedziałem: „Ależ, pani redaktor, w języku należy być raczej przeciw modzie!”. Trzeba być przeciw modzie, bo nie ma nic gorszego dla stylistyki poszczególnych wypowiedzi niż właśnie wyrazy nadużywane. Największym złem, jakie wyrządzają one międzyludzkiej komunikacji, jest niszczenie form synonimicznych, wariantywnych. Czyż trzeba udowadniać, że im więcej z nich ma każdy z nas na podorędziu, tym jest w rozmowie ciekawszy, bardziej pociągający? Ci wszyscy, którzy lubią uczepić się jakiegoś słowa i bez przerwy nim obracać, nawet nie przypuszczają, jak monotonni są w odbiorze, co najgorsze zaś – nie zdają sobie sprawy, że słuchający ich ludzie przestają zwracać uwagę na zasadniczy tok wypowiedzi, czekając już tylko na kolejny raz użyte – takie czy inne – modne słowo.<<

>>Czy same w sobie zasługują one na potępienie? – Na pewno nie! Ich stylistyczne zło polega na tym, że niszczą największą wartość komunikacyjną języka, jaką jest możliwość WYBORU spośród wielu równorzędnych konstrukcji, przeplatania nimi poszczególnych wypowiedzi. Uczepiwszy się jednego wariantu, stajemy się monotonni i manieryczni.<<

Mam do czynienia z takim stylem niemal codziennie, czytając wiadomości lub wysłuchując wywiadów w internecie. Czasami przerywam, mając po prostu dość kolejnych, powtarzanych niemal w każdym zdaniu, kontekstów, opcji, generowania, wspierania, zgarniania i co tam jeszcze staje się popularne, dość tej „mody” będącej w istocie bezkrytycznym małpowaniem zamienianym w językową papkę.

Tutaj  podałem kilkanaście przykładów użycia modnego słowa „generowanie”:

>>Modne słowa zabijają w ludziach nie tylko zdrowy rozsądek, ale także smak estetyczny (…)<< 

 Wytłuszczenie jest moje, słowa profesora Miodka.

>>Żyjemy w kraju, w którym doszło do takiego już stopnia wulgaryzacji językowej społeczeństwa, że kibelek wydaje się niewinnym tworem leksykalnym – może mi ktoś powiedzieć. A ja zripostuję: ów stopień zwulgarnienia jest rzeczywiście już tak znaczny, że ludzie kompletnie zatracili wyczucie stylistyczne.<<

Jan Miodek, „Słowo jest w człowieku”.

Muszę przyznać się do pewnego zatracenia owego wyczucia i przeze mnie. Niestety, zdarza mi się powiedzieć czy napisać słowa, których nie powinno się używać, albo myśl wyrazić koślawo. Mam więc nad czym pracować.

* * *

Żeby nie było samego marudzenia, dodam parę pięknych zdjęć wody zamarzającej na badylach wiszących nad nurtem rzeki.



 Skopiowałem je z tej strony.

Polecam film. Kadry są świetne, a i polszczyzna dobra.

* * *

Poezja i góry

Po raz nie wiem który poczytuję Ajschylosa, najstarszego z wielkiej trójki tragików ateńskich. Tragedie Sofoklesa są bardziej dla nas przystępne, silniej przemawiające, ale dzieła Ajschylosa wyróżniają się wspaniałością poezji. Właśnie dla jej smakowania wracam do tych dzieł.

Znalazłem (jak zawsze) wiele wersetów z bliskimi mi myślami Ateńczyka, tutaj jeden cytat.

Parę słów wprowadzających: po blisko 10 lat trwającej wojnie, do rodzinnego miasta przybywa wysłannik głównodowodzącego wojskami pod Troją, Agamemnona, a wita go jeden z mieszkańców (dla ścisłości: przewodnik chóru, ale to nieistotna tutaj różnica):


„– Dręczyła cię za ziemią rodzinną tęsknota?

– Tak, że dzisiaj z radości łez mam pełne oczy.

– Była przecie i słodycz w tym waszym cierpieniu…

– Jaka? Wytłumacz, proszę: słów tych nie pojmuję.

– Serce do tych się rwało, co miłują wzajem.

– Za tęskniącymi – mówisz – tęskniła ta ziemia?

– Tak, że nieraz jęk z mrocznej wyrywał się duszy...”

Cytat z tragedii „Agamemnon”.

Tęsknota jest pozytywna, dowartościowująca, „słodka”. Jej dłuższy brak budzi u mnie potrzebę tęsknienia wzmacnianą podejrzeniem wady ducha, mianowicie niemożnością jej odczuwania. Tęskniąc wiem, że tęsknić potrafię. Jest tutaj coś jeszcze, trudnego do wytłumaczenia, właściwie niewytłumaczalnego ale odczuwanego przeze mnie. „Za tęskniącym tęskniła ta ziemia”... Właśnie taką wzajemność odczuwam myśląc o moich górach. Otóż (ale proszę się nie śmiać!) wydaje mi się, że nie tylko ja za nimi, ale i one za mną tęsknią.

W najbliższą niedzielę pojadę w Góry Kaczawskie. Niech nie tęsknią.

* * *

Moje książki

Proszę zajrzeć tutaj  i tutaj. Piszę się tam o mnie i o moich książkach.

Aniu, dziękuję za ciepłe słowa!



poniedziałek, 9 października 2023

O roślinach GMO

 091023

Przeczytałem książkę „Co kryje się w naszych genach” autorstwa znanej nie tylko w Polsce genetyczki Ewy Bartnik. Wiele znalazłem w tej książce ciekawych informacji, tutaj cytuję fragmenty rozdziału poświęconego modyfikacjom genetycznym roślin. Są w nim moje skróty zaznaczone znakami (…); w oryginale nieco inna jest też kolejność tekstu. Swój krótki komentarz zamieściłem na końcu, oddzielając go gwiazdkami od tekstu książki.

Owocnej lektury życzę!

 * * *

Transgeniczne rośliny uprawne – soja jest tylko jedną z nich – wzbudzają wciąż ogromne kontrowersje i wiele krajów zakazuje ich uprawy na swoich glebach. Dlaczego? Nie całkiem wiadomo, bowiem strach przed tak zwanym GMO (z ang. Genetically Modified Organisms – organizmy modyfikowane genetycznie) rozprzestrzenił się po świecie niepostrzeżenie i właściwie bez racjonalnych powodów.

Jeden z moich znajomych, profesor Tomasz Twardowski z Instytutu Chemii Bioorganicznej PAN w Poznaniu, miał zwyczaj pytać przeciwników GMO o to, czy jedli jakieś DNA na śniadanie. Aż trudno w to uwierzyć, ale ludzie często z rozpędu oburzali się i zaprzeczali, że absolutnie, ależ nie! Oni nigdy nie jedzą DNA! A oczywiście prawda jest taka, że w każdym naszym pożywieniu jest DNA obcych organizmów i zjadamy go mnóstwo. Codziennie, z każdym posiłkiem, dostarczamy naszemu organizmowi miliardy obcych genów. Problem jednak z tym, że przynajmniej dla pewnych osób genom, dajmy na to pomidora, w którym zmieniono sztucznie jeden gen, nabiera w przedziwny sposób właściwości trujących, niszczy nasze zdrowie i życie.

Nie wiem, gdzie i kiedy popełniliśmy błąd, że ludzie dziś w takie rzeczy wierzą i są święcie przekonani, że modyfikacje genetyczne żywności to samo zło. (…)

Kiedy rozmawiam na temat GMO, mówię, że ja nie boję się tej żywności w ogóle. Zjadłabym każdą roślinę modyfikowaną genetycznie, bo mam świadomość, że nie ma to żadnego negatywnego wpływu na ludzki organizm i że modyfikacje nie zmieniają podstawowego składu żywności. I choć my, genetycy, od lat tłumaczymy, że rośliny modyfikowane genetycznie są tak samo bezpieczne jak naturalne, to mam wrażenie, że do wielu ludzi racjonalne argumenty nie docierają. Dlaczego? Być może też, paradoksalnie, mamy to w genach. Spójrzmy bowiem na naszych przodków, którzy reagowali lękiem na każdą nową rzecz, zwłaszcza do jedzenia. Coś nieznanego, czego wcześniej nasz pierwotny przodek nie próbował, to zawsze potencjalne zagrożenie dla zdrowia. Lepiej więc pozostać głodnym i nie narażać się, próbując czegoś nowego. Może pozostały w nas jakieś atawistyczne echa tamtejszej ostrożności? (…)

Modyfikując jakiś organizm, zmieniamy w nim czy dokładamy zaledwie jeden, dwa geny. Nasze systemy trawienne z pewnością nie zauważą dodatkowego genu (…) Pomijając już fakt, że wszystkie rośliny uprawne i udomowione zwierzęta są przez nas zmodyfikowane o wiele bardziej niż współczesne GMO z laboratoriów. (...)

Transgeniczna soja wygląda zupełnie zwyczajnie. Rośnie, kwitnie i owocuje tak samo jak tradycyjne odmiany. Ma jednak w swoich genach coś, co wielu ludziom na świecie spędza sen z powiek i przyprawia o paraliżujący lęk – zmodyfikowane geny, zaledwie jeden czy dwa z tysięcy, które tworzą genom tej rośliny. Te niewielkie zmiany genetyczne dokonane w laboratorium pozwoliły zrewolucjonizować uprawę soi. Dały one bowiem tej popularnej roślinie odporność na środki chwastobójcze. (...)

To przecież my, drogami sztucznego doboru sprawiliśmy, że wilk zamienił się w buldożka francuskiego, a kwaśne, drobne, ledwo zjadliwe owoce jabłoni w pyszne, czerwone, duże jabłka. Natura naprawdę ich nie znała! (…)

Nie rozumiem, jak można przeciwstawiać się wprowadzeniu czegoś, co nie tylko jest całkowicie bezpieczne, ale może przysłużyć się zdrowiu rzeszy ludzi. A aktywistów, którzy krzyczeli, że to jest nienaturalne, zapytałabym, czy na przykład noszą okulary, czy się szczepili, czy korzystają z lekarstw – to wszystko też są rzeczy nienaturalne, zdobycze nauki, którymi oni sami chętnie wspierają swoje zdrowie. (…)

Oczywiście mikroorganizmy ze zmienionymi genami występują nie tylko w laboratoriach naukowych. To też ogromne, żywe fabryki różnych substancji, zwłaszcza leków. Weźmy choćby insulinę, której do życia potrzebują miliony ludzi i która dzisiaj pochodzi praktycznie wyłącznie z bakterii modyfikowanych genetycznie. Produkowana jest również w Polsce. Instytut Biotechnologii i Antybiotyków już wiele lat temu uzyskał dobry szczep bakterii, które produkują ludzką insulinę, i opracował technologię jej preparowania. Zresztą imponująco precyzyjną, ponieważ insulina musi być całkowicie czysta, wolna od resztek bakterii i innych zanieczyszczeń. To wręcz koronkowa robota! (…)

Aby docenić, jaki to przełom, wystarczy uświadomić sobie, skąd wcześniej brano insulinę dla chorych. Wcześniej, czyli przed rokiem 1984, kiedy to pierwsze zmodyfikowane bakterie zaczęły produkować ją w USA. Zanim to nastąpiło, insulina była izolowana bezpośrednio z trzustek wołowych lub wieprzowych. Samo pozyskanie i oczyszczenie jej to był ogromny problem. A weźmy jeszcze pod uwagę fakt, że kiedyś na cukrzycę typu 2 cierpiało około 4 procent osób. W miarę jak żyjemy dłużej, a jednocześnie jesteśmy coraz bardziej otyli, procent chorych, a wraz z nim zapotrzebowanie na insulinę, gwałtownie rosną i dawno już przewyższyły możliwości pozyskiwania jej od zwierząt. (…)

* * *

Dalej autorka przytacza inne przykłady wykorzystania bakterii modyfikowanych genetycznie do produkcji leków używanych na przykład w hemofilii, ale też do produkcji… serów podpuszczkowych.

Może więc ci, którzy tak głośno protestują przeciwko GMO, nie powinni przyjmować insuliny ani jeść serów w rodzaju parmezan czy gouda?…

Autorka wspomina o codziennym zjadaniu przez nas miliardów obcych DNA; pozwolę sobie na słowo wyjaśnienia. Otóż struktury DNA są w każdej komórce zwierząt i roślin, a komórki te mają wielkość od jednej do kilku setnych części milimetra. Ile więc ich będzie w jednym kęsie naszego jedzenia?

 

 

niedziela, 16 kwietnia 2023

Trawy i ludzkość

 060423

Pamiętacie ostrzeżenia o głodzie milionów ludzi w Afryce jako skutku zablokowania wywozu zboża z Ukrainy? Czy dostrzegacie związek tej sytuacji z trawami? Jeśli nie, to przeczytajcie. Tekst jest o rozlicznych i głębokich związkach ludzkości z tymi roślinami.

Cytuję tutaj książkę „Ziemia i życie. Rozważania o ewolucji i ekologii” Marcina Ryszkiewicza. W paru miejscach tekst skróciłem, miejsca zaznaczając wielokropkiem w nawiasach (…).

Zdjęcia zrobiłem w Górach Kaczawskich w ciągu kilku ostatnich lat.


>>Obawiam się, że tym razem wstęp będzie dłuższy od rozwinięcia, a liczba dygresji przewyższy liczbę przykładów do tzw. tematu wiodącego. W przyrodzie jednak wszystko jest ze sobą połączone, obiekty izolowane w ogóle nie istnieją (…), może zatem właśnie takie swobodne unoszenie się na fali skojarzeń daje nam czasem lepszy wgląd w złożoność otaczającej nas rzeczywistości od rygorystycznego trzymania się tematu. Nie można zrozumieć drzew badając tylko pień – bez korzeni, na których spoczywa, i bez gałęzi, w które się rozrasta.

Jeśli trawy dały asumpt do całej tej skłębionej sieci dygresji, to dlatego, że są one organizmami, których wielkim wynalazkiem ewolucyjnym było wymknięcie się z tego morderczego „wyścigu zbrojeń” przez niezwykły fortel. Zamiast unikać za wszelką cenę możliwych konsumentów, trawy oparły swą strategię na zupełnie innej zasadzie – dać się zjeść i wyciągnąć z tego korzyści. Odnieść zwycięstwo dzięki swej słabości.

Trawy pojawiły się późno w ewolucji roślin. Ich szczątki kopalne pochodzą z połowy trzeciorzędu (sprzed niespełna 30 milionów lat), są więc młodsze niż takie wielkie grupy roślin, jak mchy, paprotniki, szpilkowce, czy większość kwiatowych. Trawy osiągnęły jednak wkrótce niebywały sukces ewolucyjny: prerie Ameryki Północnej i pampasy Ameryki Południowej, stepy Eurazji i sawanny Afryki to olbrzymie obszary kuli ziemskiej, na których stanowią one dominujący, nieomal jedyny element roślinny.

Co przesądziło o ich sukcesie? Kiedy kosimy trawnik kosiarką, trawa nie zamiera, przeciwnie, wtedy właśnie rośnie najbujniej i jest najbardziej produktywna. Spróbujmy podobnie traktować inne rośliny, a ich ucięte pędy nigdy już się nie wyciągną, liście nie odrosną. Porządna pielęgnacja trawnika polega na jego częstym strzyżeniu – nie tylko dlatego, że to pomaga trawom, ale i dlatego, że przeszkadza wszystkim innym roślinom. W rezultacie – trawy zostają same.

Oczywiście, trawy nie przystosowały się do kosiarek (…) i nie im zawdzięczają swoje sukcesy. Lecz w tej roli człowiek zastąpił tylko olbrzymie rzesze trawożernych zwierząt (głównie ssaków), które od milionów lat obgryzały liście i pędy traw całego świata, przyczyniając się do ich sukcesu. Bez zwierząt trawożernych nie byłoby i traw, a w każdym razie stepów (i wszystkich ich lokalnych odmian). A bez stepów, nawiasem mówiąc, nie byłoby i człowieka. Nasze losy i losy traw sprzęgły się nierozerwalnie.

Sukces traw polegał na zerwaniu z niemal wszystkimi tak zwanymi trendami ewolucyjnymi, które się w dziejach roślin zarysowały. (…) wróciły do znacznie starszej ewolucyjnie wiatropylności (…). Trawy zredukowały do minimum swą morfologię – do prostego pędu i kilku długich, niczym nie wyróżniających się liści – uprościły też swe korzenie, które stały się gęstwiną prawie identycznych, nie zróżnicowanych odrostów. Ale największym zapewne wynalazkiem było odwrócenie „filozofii wzrostu”. Zamiast rosnąć od czubka, trawy przyrastają od dołu. Co to oznacza?

Wzrost to złożony i skomplikowany proces. Rośliny rozwiązały ten problem, wytwarzając wyspecjalizowane organy, tzw. ośrodki wzrostu, w których komórki dzielą się intensywnie, inne organy zostały tych funkcji pozbawione (…). U roślin wzrost odbywa się, mówiąc najogólniej, w górę (lub w dół w przypadku korzeni) oraz na boki, i oba te rodzaju wzrostu mają swe własne ośrodki, zwane merysytemami. Wzrost ku górze odbywa się się w stożku (wierzchołku) wzrostu, zazwyczaj na szczycie każdego pędu. Gdy ten szczyt utniemy lub gdy odgryzie go zwierzę, pęd przestaje rosnąć (przynajmniej na długości).

Otóż trawy, jak mówiliśmy, przeniosły swój „wierzchołek” wzrostu do podstawy pędów i liści (…). Gdy odetniemy wierzchołek trawy (pędu lub liścia), trawa odrasta; gdy obcinać będziemy często, trawa będzie odrastać szczególnie intensywnie. (…)

Wiatr daje możliwość „taniego” rozsiewania pyłku i nasion, ale tylko na otwartych przestrzeniach. Trawy właśnie skorzystały z tej nadarzającej się okazji, przechodząc na wiatropylność. By ich strategia była w pełni skuteczna, dżungle tropikalne, których gęstwina zatrzymuje wiatr niemal zupełnie, musiały jednak ustąpić miejsca terenom możliwie jak najbardziej otwartym. I trawy nie tylko wykorzystały powstanie takich właśnie terenów, lecz także jak najefektywniej przyczyniły się do ich ekspansji. Jak widzieliśmy, „cel” ten osiągnęły dwiema metodami: przez przywabienie (a nawet, poniekąd, stworzenie) odrębnej klasy stadnych, trawożernych zwierząt, których nieustająca aktywność uniemożliwia wzrost siewek większości roślin, oraz przez stworzenie warunków do częstych, choć krótkotrwałych pożarów, niszczących wszystko to, czego zwierzęta zniszczyć nie zdążyły. (ale ocalenie korzeni traw – dopisek K.G.)

W ten sposób niewielkie zrazu obszary porośnięte trawami poczęły się w szybkim tempie powiększać, a stepy i sawanny opanowywać coraz większe obszary lądów. Za nimi coraz to nowe grupy zwierząt przechodziły na trawożerność, przyczyniając się tym samym do jeszcze większego sukcesu traw. Co więcej, zamieniając obszary leśne, dające liczne możliwości kryjówki, na otwarte stepowe przestrzenie, zwierzęta zaczęły się skupiać w stada, gdyż tylko tak unikać mogły rosnącego zagrożenia ze strony coraz liczniejszych, przywabionych łatwo widoczną zdobyczą, drapieżników. Stadność zachowań, rozbudowane życie społeczne, rosnąca doskonałość zmysłów, a co za tym idzie i rozwój mózgu, wszystko to są cechy, które swój rozwój zawdzięczają poniekąd trawom. W takich warunkach, w tej scenerii i wśród takich zwierząt pojawił się na Ziemi człowiek. Wiele, bardzo wiele z naszych cech zawdzięczamy trawom – dietę (zwłaszcza powszechność wypieku chleba), zachowania społeczne, może nawet psychikę.

Naukowcy są zgodni, że powstanie człowieka wiązało się bezpośrednio z pojawieniem się wielkich, otwartych trawiastych przestrzeni, jakimi były afrykańskie i azjatyckie sawanny. Nasz los od początku splótł się z losem traw, i do dziś z żadną inną grupą roślin nie wiążą nas tak bliskie związki. Wszystkie bez wyjątku zboża należą do traw; każdy niemal lud korzysta z innego ich gatunku, od azjatyckiego ryżu, przez afrykańskie sorgo i europejskie żyto, aż po amerykańską kukurydzę. Do traw należy trzcina cukrowa, pierwszy dostawca cukru dla ludzi, i papirus, który patronował narodzinom niejeden cywilizacji. Trawą jest też, choć trudno w to uwierzyć, bambus, niezastąpiony w życiu ludów Azji południowowschodniej.

Dzięki temu, że ich odżywcze ziarna są wyjątkowo zdatne do długotrwałego przechowywania, trawy pozwoliły nam zbudować miasta i zasiedlić najbardziej niegościnne tereny. Trawom zawdzięczamy możliwość hodowli zwierząt na mięso i skóry, pośrednio dzięki nim możliwy był przez całe stulecia transport pomiędzy najodleglejszymi nawet regionami i wszystkie zwierzęta pociągowe i wierzchowe są trawożerne (…).

Żadnej innej grupie roślin nie zawdzięczamy tak wiele i dlatego warto poświęcić im naszą uwagę. Zwłaszcza, że dzięki nim możemy uświadomić sobie pewną ważną ewolucyjną naukę: słabość może być źródłem siły, jeśli tylko właściwie ją wykorzystać.<<


 






piątek, 3 marca 2023

Wenus, ewolucja i kobiety

 020323

Koniec pogodnego dnia nie styka się z nocą; między nimi jest czas stopniowej przemiany jasnego błękitu nieba w ciemny granat i czerń nocy. Zachodni horyzont jeszcze pamięta łunę zachodu, jeszcze widać na niskim niebie stopniowo zanikające ciepłe wspomnienie dnia, ale wyżej dzienny błękit zmienia się w głębokie, chociaż stopniowo ciemniejące, niebieskości. Właśnie wtedy, może pół godziny po zachodzie słońca, na niebie pojawia się Wenus. Nie widać jeszcze żadnych gwiazd, jest tylko ona – wielka, wspaniała, przyciągająca wzrok i śliczna jak na planetę bogini miłości i piękna przystało.

W ostatni dzień lutego zobaczyłem w jej pobliżu Jowisza. Był nieco mniejszy, ale to rezultat odległości: Wenus jest znacznie bliżej nas, niż ten gigant Układu Słonecznego. Długi czas, aż do pełni nocy, tylko ich dwoje świeciło na niebie, jeszcze nie całkiem nocnym. Na drugi dzień zobaczyłem ich ponownie: Jowisz znacznie zbliżył się do Wenus. Czy spotka się z nią? Czy bogini nie ucieknie potężnemu bogu?

  

Nie dowiedziałem się, ponieważ na trzeci dzień niebo było zachmurzone. Może spotkali się, a władca nieba chmurami zapewnił intymność ich spotkaniu?…

Zrobiłem serię zdjęć ich zbliżania się, ale to zadanie nie na mój sprzęt i umiejętności. Ot, widać jasne punkciki i tyle. Cały czar tych dwojga został wysoko w górze i w mojej pamięci.

Jak często w ostatnim roku myśl zakręciła w stronę wschodu. Tyle piękna dostrzec można wokół nas i nad nami, a ludzie zabijają się, zamiast całymi garściami czerpać ze skarbca Natury.

* * *

Niżej zamieszczam obszerny cytat z książki „Blizny po ewolucji” Elaine Morgan. Autorka na podstawie analizy pewnych naszych cech uzasadnia swoją oryginalną hipotezę dotyczącą ewolucji, ale akurat cytowane słowa są o … Przekonajcie się sami.

Publikując ten post, chciałem zrobić paniom, zwłaszcza tym mającym kłopoty z zaakceptowaniem swojej wagi, prezent z okazji Dnia Kobiet. Proszę o jego przyjęcie, od siebie dodając wyrazy szacunku dla piękniejszej połowy ludzkości.

* * *

>>Niektórzy są tłuści, inni nie. Obowiązuje milczące założenie, że szczupłość to norma, a smukłe ciała ilustrują, jakimże to zawsze chciała nas widzieć Natura. Jeśli ktoś przekracza „normę”, uważa się go za łakomego lub leniwego albo przypuszcza, że cierpi na jakieś zaburzenia metaboliczne. Otyłość nigdy nie bywa uznawana za szczególną cechę człowieka w sposób, w jaki uznaje się za nią duży mózg. Mówi się o niej, jakby była patologicznym odstępstwem od prawdziwego ludzkiego projektu, jak coś, co powinno być leczone i, w miarę możliwości, „wyleczone”.

Po pierwsze zatem należy ustalić, że podskórny tłuszcz u Homo sapiens jest szczególnym przystosowaniem ewolucyjnym, a nie po prostu karą za objadanie się. Jednym ze sposobów, by się o tym przekonać, może być rozpatrzenie przypadku osobnika ludzkiego, którego nie sposób oskarżyć o obżarstwo, mianowicie noworodka.

Około trzydziestego tygodnia ciąży zmienia się wzorzec rozwoju ludzkiego płodu. Szybki dotąd wzrost kości zaczyna zwalniać, a priorytetem staje się akumulacja tłuszczu. Część tłuszczu znajduje się głęboko wewnątrz ciała, w zwykłych u ssaków miejscach, na przykład wokół nerek. Ale zbiera się on również pod skórą, w sposób nietypowy dla zwierząt lądowych.

Pomiędzy trzydziestym a czterdziestym tygodniem ilość tłuszczu strzela w górę z 30 gramów do 430 gramów. Pod koniec ciąży tłuszcz stanowi 16 procent wagi ludzkiego dziecka, w porównaniu z 3 procentami u noworodka pawiana. Im więcej tłuszczu dziecko pozyska do czasu narodzin, tym większe jego szanse przeżycia. Co więcej – podobnie jak mózg – zapas tłuszczu utrzymuje szybkie tempo wzrostu przez kilka miesięcy po urodzeniu. To właśnie – w większym stopniu niż wielkość mózgu i w tym samym co brak owłosienia – wyróżnia ludzie niemowlę spośród niemowląt innych naczelnych. Tygodniowe ludzkie dziecko jest nagie i pulchne; tygodniowe gorylątko lub szympansiątko jest włochate i, w porównaniu z niemowlakiem, chude jak szczapa.

Wytworzenie owej warstwy tłuszczu u dziecka nakłada dodatkowy koszt na ludzkie zasoby fizyczne w późnym okresie ciąży i w czasie karmienia, którego inne naczelne nie muszą ponosić. Udział lipidów (tłuszczu) w krwi matki podnosi się o więcej niż 50 procent, aby ułatwić przekazanie zasobów żywieniowych rosnącemu płodowi. Aby odtworzyć te zapasy, matka musi zwiększyć własne spożycie o 14 procent w ostatnich fazach ciąży, i o nawet 24 procent w czasie, kiedy karmi rosnące niemowlę. Jeśli tego nie zrobi, rezerwy tłuszczu (i wapnia, i wszystkiego innego, czego nie ma w nadmiarze) zostaną pobrane z jej własnego organizmu. Natura prawie zawsze staje po stronie potomności, więc nawet jeśli w czasie ciąży kobieta cierpi na niedostatek pożywienia, waga urodzeniowa dziecka spada na ogół nie więcej niż o 10 procent.

Jednakże gdyby kobieta była poważnie niedożywiona, jej szanse na urodzenie zdolnego do przeżycia dziecka albo szanse przeżycia ciąży stałyby się znikomo małe. Przed taką ewentualnością zabezpiecza nas mechanizm polegający na tym, że kiedy zapasy tłuszczu w organizmie kobiety spadają poniżej pewnego poziomu, nie zajdzie ona w ciążę. U szesnastolatki tkanka tłuszczowa stanowi około 27 procent wagi ciała; jeśli spadnie poniżej 22 procent, nie rozpocznie się cykl miesiączkowy, a jeśli się rozpoczął, ustanie. (…)

Wydaje się jasne, że udział tłuszczu znacznie wyższy od normy u naczelnych jest u naszego gatunku nie tylko niepatologiczny, ale wręcz niezbędny do przeżycia ludzkiej rasy.

W dzisiejszych czasach w krajach rozwiniętych niewielu ludzi musi się martwić o minimalny poziom tłuszczu, jakim obdarzył nas dobór naturalny. Problem stanowi jednak to, że najwyraźniej brak jego górnego limitu. Koń, wilk, gepard lub kangur, trzymany w niewoli bez dostatecznej możliwości ruchu i nadmiernie karmiony, może nabrać nieco tłuszczu. Ale nie spowoduje to trzy – lub czterokrotnego wzrostu jego wagi. (…)

Ludzie mogą te cechy rozwinąć, ponieważ jeden z głównych magazynów tłuszczu u Homo sapiens znajduje się tuż pod skórą. U większości ssaków główne magazyny znajdują się wewnątrz ciała, więc ich ekspansję ogranicza ściana ciała lub klatka piersiowa; skutek okazuje się też mniej widoczny. Ale nasza skóra jest tak elastyczna, że praktycznie nie nakłada żadnych limitów na ilość tłuszczu, która może się pod nią akumulować.

Inna zauważalna różnica to liczba adipocytów, w którą jesteśmy wyposażeni. Adipocyty to komórki, które zwierają tłuszcz. Kiedy puste, są praktycznie płaskie, ale każda może spuchnąć, zaokrąglić się i rozrosnąć, nie pękając, do trzykrotności początkowych rozmiarów. Stąd istotnym czynnikiem decydującym o tym, jak grubi możemy być, jest liczba posiadanych adipocytów.

(…) „W stosunku do masy ciała mamy co najmniej 10 razy więcej adipocytów niż można by się spodziewać w wyniku porównania ze zwierzętami dzikimi czy w niewoli. Pod względem odchylenia od ogólnego trendu ludzie biją na głowę takie notoryczne tłuściochy, jak borsuki, niedźwiedzie, świnie i wielbłądy (…)”.

Musi być powód dla istnienia tych komórek w liczbie około 25 miliardów, dziesięć razy większej niż u innych lądowych zwierząt naszych rozmiarów, i dziesięć razy większej, niż obecnie potrzebujemy. (…)

Dzisiaj w ludziach, którzy mają „nadwagę”, wywołuje się pewnego rodzaju poczucie winy, jakby byli zdegenerowanymi dziedzicami nieskończonej linii szczupłych przodków i w jakiś sposób zdradzili dziedzictwo, pozwalając sobie na zaniedbanie.

W rzeczywistości nie zdradzili swego dziedzictwa. To dziedzictwo zdradziło ich. Przyszli na świat ze zdolnością do tycia, której nie dzielą z innymi naczelnymi. Gdyby ich ciało nie miało nadmiarowych adipocytów, nie można by ich było wypełnić tłuszczem. (…)

Instruktorzy w klubach odchudzania wyznaczają swoim klientom limit wagi, jaki rzekomo „powinni” utrzymać lub jaki jest dla nich „właściwy”. „Strażnicy wagi” mają zmierzać do tego celu i chudnąć zgodnie z rzekomą wolą Natury. (…)

Wydaje się nieco dziwne, że właśnie w okolicach menopauzy, kiedy nie zanosi się już na dzieci, które trzeba donosić i wykarmić, u kobiet wszystkich ras pojawia się ogólna tendencja do tycia. Wiemy jednak obecnie, że tkanka tłuszczowa pełni dodatkowe funkcje (…). Oprócz tego, że bierze stały udział w przepływie paliw w organizmie, ma zdolność do przechowywania sterydów (hormonów) i wpływa zarówno na ilość estrogenu, żeńskiego hormonu płciowego, w krwiobiegu, jak i na jego siłę działania.

Estrogen występuje w dwóch formach – względnie nieaktywnej oraz silnie działającej. Szczupłe kobiety mają podwyższony poziom słabego typu estrogenu, podczas gdy otyłe kobiety mają wyższy poziom silnego. U tłustszych kobiet estrogen krąży również swobodniej we krwi. Do 1975 roku uważano, że estrogen powstaje tylko w jajnikach; wtedy okazało się jednak, że produkują go również komórki tłuszczowe, przetwarzając androgen (męski hormon znajdujący się w niewielkich ilościach w kobiecym osoczu) na estrogen.

Możemy sobie wyobrazić, że „brzuszek wieku średniego”, z którym walczy tak wiele kobiet, wyewoluował jako przystosowanie dobroczynne. Dzięki niemu organizm zyskiwał tkankę tłuszczową, będącą dodatkowym źródłem estrogenu w organizmie. Kiedy jajniki przestawały pracować, tłuszcz minimalizował objawy abstynencyjne. Pozwalał ciału stopniowo dostosować się do spadku poziomu estrogenu – nie dochodziło do gwałtownego „odstawienia”.<<

* * *

Dla porządku: znakami (…) zaznaczyłem miejsca poczynionych przeze mnie skrótów. Na początku i na końcu cytatu są znaki >> <<.

Zwracam uwagę na słowa, które zrobiły na mnie wrażenie:

Jeśli tego nie zrobi, rezerwy tłuszczu (i wapnia, i wszystkiego innego, czego nie ma w nadmiarze) zostaną pobrane z jej własnego organizmu. Natura prawie zawsze staje po stronie potomności (…)”.

Tak po prostu: jeśli czegoś będzie brakowało rozwijającemu się płodowi, odpowiednie składniki zostaną wzięte z organizmu kobiety, a więc możliwa jest sytuacja, w której rozwój płodu odbywać się będzie jej kosztem. Fakt w zasadzie znany, ale tak wprost przypomniany tutaj uwidacznia swoistą bezwzględność natury, ale też i podobieństwo zachowań urodzonego już dziecka: czyż nie jest ono bezwzględne dla swojej matki? Czyż nie wymaga stałej gotowości do służenia mu niezależnie od pory doby i stanu zdrowia matki?

Właśnie ta zbieżność mechanizmów rozwoju płodu i zachowań dziecka zwróciła moją uwagę na ten fragment.

A nasze potyczki z wagą? Niemal bez zastrzeżeń podzielam pogląd autorki. Obecnie obowiązujący ideał kobiecego ciała stoi w rażącej sprzeczności z cechami i wrodzonymi skłonnościami ludzkich organizmów, zwłaszcza dojrzałych kobiet.

Także w tym mają trudniej niż jest mężczyznom.




poniedziałek, 19 grudnia 2022

Wzgórza a genetyka

 121222

Dlaczego tak bardzo podoba mi się pogórzański krajobraz? Dlaczego widokowe niezalesione wzgórza, szczególnie z samotnymi drzewami, widzę tak bardzo urokliwymi, że wracam do nich po wielekroć?

Owszem, będąc na szlaku widzę i drogi polne, urocze uwodzicielki, jest daleki horyzont, razem zaspakajające potrzebę wędrówki, ale wzgórza z samotnymi drzewami, ich działanie na mnie, jest inne, niewywodzące się przecież z pragnienia dotknięcia horyzontu. One nie prowadzą gdzieś daleko, jak drogi, a są raczej celem wędrówki. Miejscami, za którymi się oglądam, w czym podobne są do urodziwych kobiet: tkwi w nich pewien wzorzec piękna, budzący we mnie odzew.

A może odwrotnie: wzorzec jest we mnie, a obraz takich wzgórków jest z nim zgodny?

 

Przeczytałem „Homo sapiens. Meandry ewolucji”, świetną książkę Marcina Ryszkiewicza – geologa, paleontologa, filozofa, ewolucjonisty i popularyzatora nauki.

Porusza w niej zagadnienia związane z ewolucją naszego gatunku, podaje wiele ciekawostek, wskazuje na zadziwiające i zaskakujące związki między naszymi cechami psychicznymi i fizycznymi a przeszłością sięgającą setek tysięcy lat wstecz. Niżej zamieszczam obszerny cytat dotyczący naszych preferencji krajobrazowych i szerzej: naszej estetyki.

Tytułem wprowadzenia parę zdań o naszej pierwotnej ojczyźnie.

Badacze są obecnie zgodni co do miejsca i czasu wykształcenia się naszego gatunku: to wschodnia Afryka, tam, gdzie rozciąga się sławna kraina Serengeti i Wąwóz Olduvai, część Wielkich Rowów Afrykańskich, które, jako rezultat ruchów skorupy ziemskiej, poprzez zmiany klimatu, fauny i flory, miały swój udział w wykształceniu się gatunku homo sapiens. Uznaje się naszych przodków żyjących 300 tysięcy lat temu za już tożsamych z nami, tyle więc liczy nasz gatunek. We wschodniej Afryce, na otwartych, lekko pofałdowanych przestrzeniach sawanny, czyli bez lasów a z pojedynczymi drzewami lub niewielkimi ich kępami, żyliśmy najdłużej, bo dziesiątki tysięcy lat. W końcu jakieś 100 tysięcy lat temu nasi bezpośredni przodkowie ruszyli przez Półwysep Synaj na podbój świata.

Oddaję głos autorowi.

* * *

>>Py­ta­nie brzmi: czy ist­nie­je ja­kie­kol­wiek na­tu­ral­ne i ak­tyw­nie wy­bie­ra­ne śro­do­wi­sko ży­cia Homo sa­piens, sko­ro wie­my, że ga­tu­nek ten za­sie­dla dziś prak­tycz­nie wszyst­kie ob­sza­ry lą­do­we na Zie­mi, od mroź­nej tun­dry po lasy desz­czo­we na rów­ni­ku. A je­śli taki ha­bi­tat ist­nie­je, jak go ba­dać i co z ta­kich ba­dań może wy­nik­nąć? Te py­ta­nia na­bra­ły szcze­gól­ne­go zna­cze­nia, od kie­dy w la­tach 70. ubie­głe­go wie­ku za­czę­ło sta­wać się co­raz bar­dziej praw­do­po­dob­ne, że nasz ga­tu­nek mógł po­wstać w jed­nym tyl­ko miej­scu na afry­kań­skiej sa­wan­nie i po­zo­sta­wać w tym wy­bra­nym przez sie­bie (lub ewo­lu­cję) śro­do­wi­sku przez znacz­ną część swo­jej hi­sto­rii, by po­tem opu­ścić Czar­ny Ląd i szyb­ko roz­prze­strze­nić się po ca­łym świe­cie. Od­da­la­jąc się od afry­kań­skiej oj­czy­zny, czło­wiek na­po­ty­kał po dro­dze nie­zmie­rzo­ne bo­gac­two śro­do­wisk co­raz bar­dziej od niej od­mien­nych. Czy jed­nak pa­mięć „zie­mi oj­czy­stej” po­zo­sta­ła w na­szych ge­nach i czy, wy­bie­ra­jąc so­bie nowe miej­sca do za­sie­dle­nia, kie­ro­wa­li­śmy się bio­lo­gicz­nie utrwa­lo­nym, choć pew­nie z cza­sem co­raz bar­dziej roz­my­tym, wspo­mnie­niem Raju Utra­co­ne­go? Może nadal się nim kie­ru­je­my? A może wła­śnie dziś, gdy mamy ta­kie moż­li­wo­ści, te afry­kań­skie wspo­mnie­nia sta­ra­my się od­two­rzyć, nie zda­jąc so­bie na­wet spra­wy, że kie­ru­je nami ja­kiś za­pi­sa­ny w ge­nach i wciąż czy­tel­ny ob­raz? To nie są ba­nal­ne i wy­du­ma­ne pro­ble­my, a od­po­wie­dzi na ta­kie py­ta­nia mogą mieć re­al­ne, wy­mier­ne i bar­dzo da­le­ko­sięż­ne kon­se­kwen­cje.

Pierw­szy na po­mysł zba­da­nia na­szych ukry­tych pre­fe­ren­cji wpadł w la­tach 60. XX wie­ku Ri­chard Coss, któ­ry za­po­cząt­ko­wał dzie­dzi­nę zwa­ną es­te­ty­ką ewo­lu­cyj­ną i za­czął ana­li­zo­wać na­sze re­ak­cje na dzie­ła sztu­ki i na­tu­ral­ne kra­jo­bra­zy w ka­te­go­riach bio­lo­gicz­nych od­po­wie­dzi na ty­po­we bodź­ce śro­do­wi­sko­we. (...)

Po­waż­ne i na sze­ro­ką ska­lę za­kro­jo­ne ba­da­nia pod­jął póź­niej Gor­don Orians, eko­log z Uni­ver­si­ty of Wa­shing­ton, któ­ry prze­pro­wa­dził pro­sty i po­my­sło­wy eks­pe­ry­ment. Uczest­ni­kom swo­ich ba­dań po­ka­zy­wał zdję­cia przed­sta­wia­ją­ce róż­ne kra­jo­bra­zy z róż­nych oko­lic świa­ta, pro­sząc o wy­bra­nie miej­sca, w któ­rym naj­bar­dziej chcie­li­by za­miesz­kać. Ba­da­ni wy­wo­dzi­li z róż­nych śro­do­wisk, róż­nych ras i grup et­nicz­nych i miesz­ka­li w naj­róż­niej­szych miej­scach, ale ich pre­fe­ren­cje oka­za­ły się w pew­nych klu­czo­wych punk­tach zbież­ne: więk­szość wy­bie­ra­ła otwar­te tra­wia­ste kra­jo­bra­zy z izo­lo­wa­ny­mi drze­wa­mi, fa­li­ste (ale nie gó­rzy­ste) ukształ­to­wa­nie te­re­nu i do tego stru­mie­nie lub nie­wiel­kie zbior­ni­ki wod­ne o ła­two do­stęp­nych brze­gach. Orians znał ewo­lu­cyj­ną hi­sto­rię czło­wie­ka, bez tru­du więc za­uwa­żył, że to wy­ide­ali­zo­wa­ne, po­nie­kąd ar­che­ty­po­we śro­do­wi­sko naj­bar­dziej przy­po­mi­na afry­kań­ską sa­wan­nę — choć ża­den z ba­da­nych nig­dy jej oso­bi­ście nie wi­dział i ża­den jej nie wska­zy­wał jako od­nie­sie­nia dla swych wy­bo­rów. (…)

Orians uznał, że na­sze pre­dy­lek­cje do okre­ślo­nych kra­jo­bra­zów są dzie­dzicz­nie za­ko­do­wa­ną for­mą do­sto­so­wa­nia do sie­dli­ska, a nie efek­tem dzia­ła­nia kul­tu­ro­wo uwa­run­ko­wa­nych kry­te­riów es­te­tycz­nych. Ko­lej­ne ba­da­nia, w któ­rych uczest­ni­kom mie­rzo­no fi­zjo­lo­gicz­ne i psy­cho­so­ma­tycz­ne re­ak­cje (puls, po­ce­nie się, fale mó­zgo­we, zmia­ny na­stro­ju) na po­ka­zy­wa­ne zdję­cia róż­nych lo­ka­li­za­cji, po­twier­dzi­ły, że re­ak­cje te wią­żą się z głę­bo­ko za­ko­rze­nio­ny­mi do­zna­nia­mi o cha­rak­te­rze bio­lo­gicz­nych ad­ap­ta­cji. Mo­gło to su­ge­ro­wać, że bio­lo­gicz­nie cią­gle je­ste­śmy miesz­kań­ca­mi sa­wan­ny i na­sze geny wciąż nam o tym przy­po­mi­na­ją. (…)

W ko­lej­nych eks­pe­ry­men­tach Orians za­jął się bar­dziej szcze­gó­ło­wy­mi kwe­stia­mi i spró­bo­wał spraw­dzić na przy­kład, czy ist­nie­je ja­kiś pre­fe­ro­wa­ny kształt i spo­sób roz­miesz­cze­nia drzew na oglą­da­nych ob­ra­zach. Ba­da­nym po­ka­zy­wał te­raz zdję­cia drzew o róż­nie ufor­mo­wa­nych ko­ro­nach i róż­nej bu­do­wie pni, a tak­że ro­sną­cych luź­no, w kę­pach lub za­gaj­ni­kach. Oka­za­ło się, że ze wszyst­kich moż­li­wych kon­fi­gu­ra­cji jed­na wzbu­dza­ła naj­bar­dziej po­zy­tyw­ne re­ak­cje — drze­wa li­ścia­ste, ro­sną­ce w roz­pro­sze­niu i, co naj­waż­niej­sze, o roz­ło­ży­stych, pa­ra­so­lo­wa­tych ko­ro­nach z naj­niż­szy­mi ga­łę­zia­mi na nie­zbyt du­żej wy­so­ko­ści. Tym ra­zem znów oczy­wi­ste roz­wią­za­nie pod­po­wia­da zna­jo­mość hi­sto­rii ro­do­wej i pa­le­ośro­do­wi­ska czło­wie­ka — wła­śnie w taki, bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób ro­sną i tak wy­glą­da­ją afry­kań­skie aka­cje (sa­wan­no­we; gdzie in­dziej ten ga­tu­nek przy­bie­ra inne kształ­ty), na któ­rych, jak moż­na się do­my­ślać, nasi przod­ko­wie spę­dza­li noce i gdzie szu­ka­li schro­nie­nia w ra­zie na­głych za­gro­żeń (ni­skie ko­na­ry uła­twia­ją wspi­nacz­kę). (…)

Na­szą es­te­ty­kę, ale i eko­lo­gicz­ne pre­fe­ren­cje dla okre­ślo­nych kra­jo­bra­zów moż­na od­na­leźć też w ma­lar­stwie pej­za­żo­wym, któ­re sta­ło się ko­lej­nym obiek­tem za­in­te­re­so­wa­nia Orian­sa. Wie­le ob­ra­zów daw­nych an­giel­skich mi­strzów tego ga­tun­ku, np. Joh­na Con­sta­ble’a, przed­sta­wia­ło do­kład­nie ta­kie wi­do­ki, ja­kie za naja­trak­cyj­niej­sze uzna­wa­li uczest­ni­cy jego ba­dań: otwar­te prze­strze­nie rzad­ko po­ro­śnię­te drze­wa­mi, cie­ki wod­ne i lek­ko po­fa­lo­wa­ny te­ren. Orian­so­wi uda­ło się w kil­ku przy­pad­kach po­rów­nać ory­gi­nal­ne lo­ka­li­za­cje uwiecz­nio­ne przez Con­sta­ble’a z jego płót­na­mi (an­giel­ski kra­jo­braz trwa znacz­nie dłu­żej niż pol­ski i nie ule­ga ta­kim zmia­nom) i wte­dy wy­szła na jaw rzecz cie­ka­wa. Otóż w sto­sun­ku do „ory­gi­na­łu” Con­sta­ble prze­pro­wa­dzał nie­raz za­bieg wy­raź­nej, choć za­pew­ne nie­świa­do­mej „sa­wan­ny­za­cji”: roz­rze­dzał drze­wo­stan, zmie­niał kształt ko­ron na bar­dziej roz­ło­ży­sty, pod­no­sił nie­wiel­kie pa­gór­ki i zmie­niał wą­skie stru­my­ki w roz­le­wa­ją­ce się rzecz­ki. Naj­wy­raź­niej pod­świa­do­mość od­bior­ców ka­za­ła pej­za­ży­ście nada­wać an­giel­skie­mu kra­jo­bra­zo­wi bar­dziej afry­kań­ski cha­rak­ter. Ta­kie naj­bar­dziej „zsa­wan­ny­zo­wa­ne” kra­jo­bra­zy po­ja­wia­ły się też czę­sto w przy­pad­ku utrzy­ma­nych w sty­lu an­giel­skim ogro­dów re­zy­den­cji bry­tyj­skiej ary­sto­kra­cji. To było ko­lej­ne in­te­re­su­ją­ce od­kry­cie Orian­sa — tam, gdzie wła­ści­ciel dys­po­no­wał środ­ka­mi i prze­strze­nią, by ak­tyw­nie kształ­to­wać swe oto­cze­nie, ka­zał two­rzyć kra­jo­braz, któ­ry naj­bar­dziej przy­po­mi­nał ów ar­che­ty­po­wy wi­dok ludz­ko­ści. Dla wie­lu było to po­dob­ne bluź­nier­stwo, jak dla hi­sto­ry­ka sztu­ki myśl, że dzie­ła ma­lar­skie oce­nia­my przez pry­zmat in­stynk­tow­nych od­ru­chów za­pi­sa­nych w ge­nach. W ar­ty­ku­le opu­bli­ko­wa­nym w „Di­sco­ver”2 Ri­chard Co­niff cy­tu­je peł­ną obu­rze­nia re­ak­cję jed­ne­go z ary­sto­kra­tów, któ­ry usły­szaw­szy, że ogro­dy ary­sto­kra­tycz­nych re­zy­den­cji mogą być da­le­kim „ge­ne­tycz­nym” wspo­mnie­niem afry­kań­skiej sa­wan­ny, za­krzyk­nął: „To ab­surd! My tyl­ko pró­bu­je­my przy­wró­cić na­tu­ral­ny cha­rak­ter an­giel­skie­go kra­jo­bra­zu”. My­lił się bar­dzo — gdy­by to mia­ło być praw­dą, po­wi­nien zmie­nić swój ogród w gę­sty las, An­glia bo­wiem była nimi po­ro­śnię­ta i zo­sta­ła ich po­zba­wio­na już w po­cząt­kach na­szej ery, głów­nie za spra­wą Rzy­mian. Po­dob­nie zresz­tą, choć na mniej­szą ska­lę, jak cała Eu­ro­pa. Jest rze­czą cie­ka­wą, że po­ja­wie­niu się lu­dzi współ­cze­snych na no­wych kon­ty­nen­tach: w Eu­ro­pie, Ame­ry­ce Pół­noc­nej czy Au­stra­lii, to­wa­rzy­szy­ło nie­mal od razu wy­pa­la­nie la­sów i za­mia­na śro­do­wisk le­śnych na otwar­te te­re­ny tra­wia­ste, zaj­mo­wa­ne cza­sem (i z cza­sem) przez upra­wy zbóż.

Ro­dzi­my się więc z na­szą we­wnętrz­ną sa­wan­ną i jest to zja­wi­sko in­try­gu­ją­ce. W koń­cu geny ko­du­ją je­dy­nie biał­ka, a więc ciąg ami­no­kwa­sów. I nic wię­cej. Czy w biał­kach da się za­pi­sać ob­ra­zy i to z ta­ki­mi de­ta­la­mi, jak kształt ko­ron drzew lub for­ma ukształ­to­wa­nia te­re­nu? Wy­da­je się to nie­moż­li­we, ale… Ge­nom i spo­sób jego funk­cjo­no­wa­nia jest wciąż dla nas w du­żej mie­rze czar­ną skrzyn­ką, o któ­rej wie­my głów­nie to, co jest „na wyj­ściu”. A są tam roz­ma­ite na­sze ulu­bio­ne ob­ra­zy, za­pi­sa­ne nie­kie­dy w ge­nach z nie­po­rów­na­nie więk­szą pre­cy­zją.

Jed­nym z ta­kich ar­che­ty­po­wych ob­ra­zów jest ka­non ludz­kiej uro­dy. Psy­cho­lo­go­wie ewo­lu­cyj­ni daw­no już zi­den­ty­fi­ko­wa­li te es­te­tycz­ne pre­fe­ren­cje, wska­zu­jąc cho­ciaż­by na na­szą nad­zwy­czaj­ną, choć rów­nie nie­świa­do­mą tę­sk­no­tę za sy­me­trią. Oka­za­ło się na przy­kład, że po­tra­fi­my bez­błęd­nie roz­po­zna­wać sy­me­trię ludz­kiej twa­rzy, na­wet je­śli obie jej po­łów­ki róż­nią się tak nie­znacz­nie, że moż­na to do­strzec je­dy­nie dzię­ki za­awan­so­wa­nej tech­ni­ce po­rów­ny­wa­nia zdjęć. Nasz mózg robi to bez­wied­nie — i bez­błęd­nie. Mózg do­brze wie, cze­go szu­kać, ja­kie ce­chy oce­niać i jak je po­rów­ny­wać z owym ide­al­nym wzor­cem, któ­ry w nim tkwi. I do­ty­czy to nie tyl­ko twa­rzy, ale i ca­łe­go cia­ła. Gdy jest to mózg mę­ski, szu­ka du­żych oczu, za­okrą­glo­nych i lek­ko za­ró­żo­wio­nych po­licz­ków, dłu­gich i fa­lu­ją­cych wło­sów, wy­smu­kłej szyi, kształt­ne­go biu­stu, wcię­tej ta­lii i roz­sze­rzo­nych bio­der (w pro­por­cjach ści­śle usta­lo­nych i na­tych­miast roz­po­zna­wal­nych), dłu­gich nóg, gład­kiej bez­wło­sej skó­ry i ty­sią­ca in­nych de­ta­li, któ­re mają ści­śle usta­lo­ną war­tość es­te­tycz­ną i któ­rych wa­lor prze­kra­cza gra­ni­ce et­nicz­ne, ra­so­we, re­li­gij­ne i ję­zy­ko­we. To naj­praw­dziw­sza bio­lo­gicz­na ad­ap­ta­cja i praw­dzi­wie wro­dzo­ny ka­non pięk­na, utrwa­lo­ny w pro­ce­sie ewo­lu­cji po to, by moż­na było szyb­ko i sku­tecz­nie wy­szu­ki­wać naj­war­to­ściow­szych part­ne­rów sek­su­al­nych. Wy­ja­śnie­nie jest oczy­wi­ste — sy­me­tria cia­ła wska­zu­je na zdro­wie i od­por­ność na pa­so­ży­ty, inne ce­chy na płod­ność, wi­tal­ność i mło­dzień­czość, tak cia­ła, jak psy­chi­ki. To dla­te­go, że te kry­te­ria są tak szcze­gó­ło­we i tak po­wszech­ne, moż­li­we są po­nad­kul­tu­ro­we i po­nadet­nicz­ne kon­kur­sy Miss Uni­wer­sum, choć pew­nie ża­den z ju­ro­rów nie zda­je so­bie spra­wy, co nim kie­ru­je. I ża­den nie wie, w jaki spo­sób w jego DNA tego typu ka­no­ny zo­sta­ły za­pi­sa­ne. Zresz­tą nie wie tego rów­nież ża­den ge­ne­tyk. <<

* * *

Książkę kupiłem w wersji elektronicznej, nie musiałem więc przepisywać, a jedynie skopiować tekst :-) Początek i koniec cytatów oznaczyłem znakami >> <<. Wykropkowania w nawiasach oznaczają miejsca skrótów wprowadzonych przeze mnie.

Podobnych zapisów będących śladami odległej przeszłości jest w nas więcej. Autor wspomina o ponad stu śladach w naszych organizmach, tutaj zasygnalizuję kilka naszych cech wynikłych ze sposobu pracy umysłu.

Nie boimy się odległych grzmotów piorunów, ale podskoczymy ze strachu słysząc bliski a niespodziewany szelest. Mamy silną skłonność identyfikowania jako ludzi rzeczy widzianych w ciemnościach, kątem oka, nawet jeśli podobieństwo jest bardzo małe. Boimy się ciasnych, ciemnych i obcych wnętrz, boimy się węży.

Parę razy miałem okazję zrobienia prostego eksperymentu: będąc w jaskini gasiłem światło. Czułem wtedy silny, do trzewi sięgający, strach; wydawało mi się, że ściany zgniotą mnie zaraz, a odgłos spadającej kropli wody był jak grzmot. Nie zliczyć przypadków, gdy na szlaku nagle odwracałem się (czasami czując niepokój), bo wydawało mi się, że widzę człowieka, a było to ułamany pień drzewa, na przykład. Parę razy w czasie swoich wędrówek szedłem lasem po zmierzchu; musiałem wtedy wysilać wolę by nie wpaść w panikę, bo często wydawało mi się, że coś słyszę za sobą.

A nasze odżywianie się? Nikt nas nie uczył niechęci do gorzkiego, z tym się rodzimy, a powód jest prosty: najczęściej to, co gorzkie, nie jest dla nas zdrowe. Zauważyliście, jak chytrze nasz umysł nakłania nas do obfitych posiłków?: sytość zawsze odczuwamy z opóźnieniem, a poczucie głodu zawsze wyprzedza rzeczywiste potrzeby organizmu. Po prostu mamy się najeść po dziurki w nosie, skoro trafia się okazja, a przez zdecydowaną większość naszego czasu zdarzała się bardzo nieregularnie. Zwracam uwagę na fakt działania tych mechanizmów bez udziału woli, świadomości czy tym bardziej wiedzy. Są to mechanizmy równie dobrze funkcjonujące u zwierząt z małymi mózgami, jak i u ludzi, a to wskazuje na ich bardzo odległy w czasie rodowód. Inaczej mówiąc: dzielimy ze zwierzętami wiele cech, także tych wykształconych przed rozdzieleniem naszych linii rodowych.

Podobnie jest z naszą moralnością, estetyką, z naszymi zachowaniami związanymi z poszukiwaniem partnera seksualnego. Z rodzicielstwem i relacjami międzyludzkimi. Owszem, z wierzchu są zwyczaje i nakazy społeczne, a więc wpływy kulturowe, ale wszystkie one zbudowane są na fundamentach tkwiących w nas od zarania dziejów ludzkości, a nawet i dłużej.

Te strachy, te skłonności naszego umysłu, są nam przekazane w genach, ponieważ przez dziesiątki tysiącleci naszej historii pomagały nam przetrwać. Teraz są na ogół (z pominięciem rzadkich przypadków i nietypowych sytuacji, na przykład w czasie wojny) nieużytecznym, nierzadko przeszkadzającym, balastem przeszłości, ale są i będą nam towarzyszyć przez kolejne tysiąclecia. Okazuje się, że najprawdopodobniej także obraz ulubionych krajobrazów odziedziczyliśmy po naszych odległych przodkach.

Czy mnie to w jakikolwiek sposób uraża? Czy odejmuje coś z mojej podmiotowości?

A czy brzoza na wzgórzu ma być z tego powodu mniej piękna, a moje ukontentowanie jej widokiem mniejsze? Przecież nie. Moim przodkom takie miejsca się podobały z przyczyn praktycznych, mnie, jak i innym ludziom obecnie żyjącym, podobają się z przyczyn estetycznych, a więc bezinteresownych. To wartość dodana, jak erotyka do seksu.

Życie postrzegam jako ciąg pokoleń, łańcuch ciągnący się od prehistorii ku nieznanej przyszłości, a siebie jako jedno ogniwo. Poprzez styczność ogniw za mną i przede mną istnieje związek między mną, a najdalszymi przodkami i potomkami. Bez pierwszych nie istnielibyśmy tacy, jacy jesteśmy, drugim przekażemy to, co otrzymaliśmy, a może nawet coś dodamy od siebie.

Skoro tematem głównym są wzgórza i samotne drzewa, zapraszam do obejrzenia kilkunastu zdjęć z moich wędrówek.

























niedziela, 6 listopada 2022

Ostatni dzień na Roztoczu

 271022

W pobliżu Gródek, w nieźle poznanej części Roztocza, jest zalesione miejsce opisane na mapie jako „Wielka Zdebrz”. W minionym roku, będąc w pobliżu stwierdziłem, że jeśli ma tam być szczyt (a tak myślałem), to źle jest zaznaczony, bo w sąsiedztwie wznosi się wyraźne, pokaźne i widokowe wzgórze – dla odmiany niezaznaczone na mapie. Na tej konstatacji poprzestałem, ale dzisiaj, idąc nieopodal, postanowiłem pójść tam, gdzie na mapie stoi znak, i w ten sposób zagadkę rozszyfrować.

Gęsta, zimna, sinoszara mgła nie nastraja optymistycznie, ale właśnie w takie dni chętniej decyduję się na wędrówki lasami. Dzisiaj zobaczony las rosnący na zboczach wąwozów nie zawiódł mnie, pokazując swoje późnojesienne, mokre i surowe a jednak ładne oblicze. Nie prowadziła mnie żadna ścieżka, wybierałem przejścia między badylami i krzakami, odchylałem niskie gałęzie buków. Starając się nie przewrócić na stromej pochyłości porośniętej jeżynami, przysypanej liśćmi i zdradliwych uschniętymi patykami, chwytałem się krzaków. Minąłem zakręt spodziewając się kresu schodzenia, ale coś podobnego do żlebu nadal wiodło mnie w dół. Przez głowę przeleciała myśl o czekającym mnie tak samo długim podejściu na przeciwległe zbocze, ale po chwili boczna rynna wypchnęła mnie na dno głównego wąwozu. Spojrzałem na mapę: zaznaczone miejsce było za najbliższym zakrętem. Idąc powoli i rozglądając się, po paru minutach byłem w punkcie.

 Na pewno w słoneczny letni dzień odbiór tego miejsca byłby inny, ale dzisiaj, patrząc na mgłą zatarte, półnagie już drzewa stojące na stromiznach, na liczne chaszcze bez ścieżek, słysząc w zupełnej ciszy delikatny szmer kropel wody opadających z liści, wydało mi się, że jestem w środku olbrzymiej dzikiej puszczy. Ciekawe doświadczenie, warte przedzierania się przez zarośnięty las.

Szukałem znaczenia słowa „zdebrz”, ale tylko na jednej stronie znalazłem drobną wzmiankę:

„Natomiast zdebrz to odniesienie do licznych tu wąwozów.”

Spodziewałem się podobnego znaczenia, ponieważ znak na mapie postawiony jest dokładnie na dnie wąwozu, ale skąd żeński rodzaj przymiotnika – nie wiem. Jeśli ktoś wie, proszę o podzielenie się tą wiedzą.

Miałem okazję i przyjemność patrzenia na stopniowe podnoszenie się mgły, odsuwania się widzianego horyzontu, odsłaniania coraz dalszych szczegółów krajobrazu i blask pierwszych promieni słońca.


 

Marsz i jego odgłosy: szelest ubrania, chrzęst kamyków lub mlaskanie błota, moje sapanie na podejściu. Kiedy zatrzymywałem i wstrzymywałem oddech, słyszałem tylko ciszę. Ucichły pola i lasy, a ja nie pamiętam okoliczności słuchania skowronka po raz ostatni w tym roku.

Jak powszechnie wiadomo, brzozy są piękne w każdej porze roku, a teraz, gdy stoją wystrojone złotogłowiem, trudno oderwać od nich oczy, a przejść bez zatrzymania się po prostu nie można. Czarodziejskie są miejsca pod brzozami płaczącymi, zwłaszcza jeśli nie są otoczone kordonem nawłoci. Dzisiaj wyjątkowo dużo czasu chodziłem pod brzozami, patrząc na ich błyszczące w słońcu liście. Szukałem miejsc, z których ich barwy były najbardziej słoneczne, jesiennie piękne. Na szerokiej między rosło ich dwie, jedna cała żółta, druga nadal zielona, przy czym ta jej zieleń miała pierwsze znamiona przemiany – odrobinę złotego dodatku. A może tak je barwiło jesienne słońce? 


 

Była też osika, drzewo, którego jesienny urok odkrywam każdego roku na nowo. Zobaczyłem ją z daleka i skuszony urodą szedłem do niej, wpatrzony, a ona piękniała w miarę mojego zbliżania się. Stałem pod drzewem patrząc na smugi światła wypadające spomiędzy gałęzi i słoneczny krajobraz z odrobiną świecącej mgiełki. 






 Na pewno wrócę do niej.

Światło i barwy. Malowanie światłem, a więc fotografia. Właśnie tam, pod brzozami i osiką, w słoneczne październikowe południe, z rozpłomienioną wilgocią porannej mgły, prawdziwe było to określenie, to nazwanie: malowanie światłem. Fotografia.

Na koniec dnia patrzyłem ze szczytu wzgórza wspomnianego na początku. Pod różanym krzewem, na miedzy, tkwi typowy słupek oznaczający szczyt. Dopiero tam, kiedy stałem przy nim i patrzyłem na intensywniejącą granatową szarość wokół, w pełni dotarł do mnie fakt mojego żegnania się z pagórkami Roztocza na pół roku. Owszem, pocieszałem się powitaniem moich gór i miejsc w Sudetach już za parę dni, ale teraz żegnałem. Kończył się dzień, skończyły się tegoroczne wędrówki roztoczańskie. Może powinienem docenić odczuwany smutek pożegnania, bo świadczy o bliskości z tą krainą? Doceniam, ale smutek zostaje.






 


 

Obrazki ze szlaku 


 Ładne jak zawsze krople wody wiszące na owocach. Dlaczego tak się podobają? Porównanie do diamentów wydaje się banalne i na pewno niedostatecznie tłumaczy ich urok. Może ten tkwi także w czystości odbijanego światła? Może jest w chmurny dzień późnej jesieni drobiną jasności nieskażonej ziemią?

 



Kwitnienie gorczycy?



 

Znalazłem kępę kilkunastu krzewów tarniny obwieszonych owocami. Właśnie ich widoczny z daleka kolor zwrócił moją uwagę. Pomyślałem o robieniu kiedyś licznych przetworów i o zaniechaniu tych prac w ostatnich latach; przypomniałem sobie cudny, rubinowy kolor soku z tarninowych śliwek, i w rezultacie opróżniłem torbę z kanapek i zacząłem napełniać ją owocami. Nie patrzyłem na zegarek, ale myślę, że ilość wystarczającą do napełnienia przynajmniej litrowego słoika zebrałem w kilka minut. Mam nadzieję na zobaczenie soku tak ładnym, jak widziałem przed laty.

Piszę te słowa siedząc w swoim pokoju w firmie, w Lesznie. Mam za sobą dwa dni w Górach Kaczawskich, zacząłem już pracę tutaj. Opisując ten ostatni wyjazd na Roztocze, a wydaje się on odleglejszy niż jest w istocie, budzę pamięć przeżytych chwil i wrażeń – i taki jest najgłębszy sens pisania tych tekstów.

Trasa: z Gródek na północ, w stronę Turobina. Po drodze Wielka Zdebrz i Dychawiczna Góra.

Statystyka: byłem 10 godzin na szlaku, a przedreptałem 16 km.