Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą erotyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą erotyka. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 17 sierpnia 2020

Recenzja mojej książki





160820

Na stronie Tania książka ukazała się recenzja mojej książki „Miłość, muzyka i góry”. Podpisu nie ma, więc nie wiem, kto ją napisał. Wysłałem do redakcji zapytanie o możliwość publikacji tekstu na moim blogu, ale nie doczekałem się odpowiedzi. Bardzo mnie dziwi taki zwyczaj, a jest coraz bardziej powszechny. Po zastanowieniu uznałem, że skoro podam stronę źródłową, czynu nagannego nie popełnię. Więc podaję: tekst opublikowany jest tutaj.




Oto treść recenzji.




Pragnienie idealnej miłości widziane oczyma mężczyzny. Powieść dopieszczona od wstępu aż po ostatnią stronę, wzruszająca, trzymająca w napięciu, ale przede wszystkim ukazująca piękno najważniejszych wartości w życiu. Tej książki się nie czyta - przez nią się płynie...

Powieść "Miłość, muzyka i góry" jest niezwykle chwytliwa, ale i krótka - autor w zaledwie stu czternastu stronach zdołał przekazać wszystko na temat tego, co ma w jego życiu ogromną wartość: miłości. Jedni powiedzą, że książka mogłaby być dłuższa, drudzy zaś z niedowierzaniem będą podziwiać pracę, jaką autor włożył w to, aby treść była staranna, a przy tym zwięzła.

Ta publikacja jest dowodem na to, że nie ilość jest ważna, a jakość. Świat stworzony w powieści jest wyjątkowo subtelny, pełen uczuć i magii, której nie da opisać się słowami bez zdradzenia zbyt wiele z książki. Wybierz się w niezapomnianą podróż szlakiem głównych bohaterów: Jasia i Jasi - odkryj to, co nieodkryte, i poznaj to, co niepoznane. Po prostu zatrzymaj się na chwilę, dostrzeż i doceń wartości, o których marzysz i śnisz. A może już masz je w swoim życiu, tylko w codziennym biegu czasem o nich zapominasz?

Autorem powieści jest Krzysztof Gdula, który pisze o sobie: "jestem synem, mężem, ojcem, dziadkiem". Technik z wykształcenia, który z umiłowania życiowych wartości tworzy szczere i poruszające opowieści, ukazujące świat, w którym wszystko jest czarne i białe i ma swoje odpowiednie miejsce. W obecnych czasach bywa, że dostrzegamy chaos, czujemy, że nic już nie ma swojego porządku. Ta publikacja pokaże Wam, że wcale tak nie jest!

Autor w swoim życiu opublikował trzy powieści, a każda z nich została pozytywnie oceniona przez czytelników. Poza "Miłość, muzyka i góry" zaliczają się do nich "Sudeckie Wędrówki" oraz "Góry Kaczawskie słowem malowane".

czwartek, 25 kwietnia 2019

O jednym "momencie"

250419

Dostałem w prezencie ciekawą książeczkę, to wybór starożytnych anegdot z bardzo dobrym słowem wstępnym napisanym przez jednego z najlepszych naszych starożytników. Poczytuję ją w wolnych chwilach, a nie mam ich wiele, wszak trwa karuzelowy sezon. Chciałem napisać kilka zdań o tej lekturze, ale to później, teraz wezmę się za opis wędrówki. Tak, udało mi się dostać dzień wolny i wyrwać się spomiędzy karuzel na otwarte przestrzenie, jednak i ten tekst powstanie z opóźnieniem.

Wczoraj wspomniałem słowa Pierwszej Damy mówiącej o popularności „momentów” w książkach, o podnoszeniu przez nie rynkowej wartości powieści, i zaraz uświadomiłem sobie, że przecież i w moich tekstach są momenty.

Jeden z nich publikuję w nadziei na przeczytanie uwag i opisu wrażeń z lektury – jakie by one nie były.

Proszę o nie.

Parę słów wprowadzenia.

Rzecz jest o dwojga młodych ludziach, a akcja dzieje się we Wrocławiu i na Lastku, górze w paśmie Chrośnickich Kop w Górach Kaczawskich. Na Lastku, ponieważ właśnie na tej górze przyszedł mi do głowy pomysł na to opowiadanie.

Czas akcji: wiosna 1947 roku, później przeskok do 2014 roku i w kilku wspomnieniach przedstawiony szereg ich wspólnych lat. Czemu tak dziwnie? Bo lubię dziwności. Ona, w przeciwieństwie do niego, nie jest zwykłym człowiekiem, potrafiąc coś, co chyba należałoby nazwać przemieszczaniem się w czasie i przestrzeni, jednak ta jej cecha objawia się tylko dwa razy: na początku i na końcu ich historii. Na co dzień jest… może niekoniecznie przykładną żoną w tradycyjnym wyobrażeniu, ale na pewno niezwykłym muzykiem. Muzyka, obok miłości i gór, jest trzecim wątkiem opowiadania.

Może tyle wystarczy, teraz oddaję głos narratorowi.

* * * *



Całowaliśmy się. Ona inaczej całuje niż znane mi dziewczyny. Nie, wcale nie namiętniej czy bardziej zmysłowo, nie. Ta jej odmienność jest trudna do określenia jak wszystko u niej. Chwilami mam wrażenie, jakby całą siebie chciała zawrzeć w ustach.

– Jasiu, tak cudnie całujesz.

– Całą sobą chciałabym cię całować – szepnęła.

Zaniosłem ją do swojego pokoju.

Później zauważyłem, że lubi zanoszenie jej do łóżka.

– Czuję się jak królewna. Albo jak twoja branka – powiedziała mi kiedyś.

Objęliśmy się. Tonęła w moich ramionach, tonąłem w rozkosznym dotyku jej ciała. Całowaliśmy się w półmroku pokoju, w nienasyceniu, w zapamiętaniu, w nagości naszych ciał. Ogarnęła nas gorączka dawania i odbierania pieszczot, a za nią niecierpliwość plącząca nasze usta i dłonie. Gorączka niesłabnąca, a rosnąca wraz z tysięcznymi pieszczotami i domagająca się spełnienia…



Leżałem wsłuchując się w powolne wędrowanie jej ust po mojej twarzy. Ich dotyk sprawiał mi przedziwną przyjemność.

– Pocałuj mnie jeszcze – prosiłem, gdy podnosiła głowę i patrzyła na mnie. Przez chwilę widziałem jej uśmiech, a później czułem dotyk ust na powiekach.


W niej tkwi jakiś tajemny pierwiastek, który próbuję od tylu już lat znaleźć i nie potrafię, ale on jest, przecież czuję jego przyciąganie. Był czas, szczególnie w pierwsze nasze lata, gdy dopatrywałem się go w jej seksapilu. Och, nie!: nie wykorzystywała swojej kobiecej przewagi, nie prowokowała, nic z tego. Ona jest… nie wiem jaka. Naturalna w kochaniu? Też, ale jest jeszcze coś innego. Nie wiem co.

Zachowała do końca odrobinę swojego początkowego wstydu, nierzadko gasząc światło lub chociaż zasłaniając story, ale też potrafiła zachować czar świeżości i jeszcze podzielić się nim ze mną... Wiem!: jeśli ten jej pierwiastek miałby być tutaj, to raczej w sposobie dawania siebie. Ona tak się kocha ze mną, jakby tym jednym aktem chciała nasycić się na całe lata, jakby miał być ostatnim, jakby nic się nie liczyło poza daniem siebie do ostatniej cząstki.

Później, gdy umiała już swobodnie grać, tę samą cechę usłyszałem w jej muzyce i wtedy zrozumiałem, że dla niej miłość – do mnie i do muzyki – jest dawaniem siebie całej bez reszty, bez liczenia zasobu swoich sił. W tym szafowaniu sobą, w zachłystywaniu się miłością, nie ma beztroski (skoro ta wynika raczej z lekkomyślności lub z niedoceniania), a naturalne dla niej przekonanie o braku ograniczeń w niej samej. Jej nigdy nie przyszło do głowy pytanie o to, co da jutro, skoro dzisiaj da wszystko. Daje wszystko i zawsze ma wszystko.

Początkowo myślałem, że jest w niej dążenie do perfekcji, że po prostu jest ambitna, ale szybko uznałem, że nie ma w niej za grosz takich dążeń, ponieważ ona jest dalej i wyżej. To, co brałem za przejaw dążenia do doskonałości, nie jest u niej intelektualnym wyborem, a najzupełniej pierwotną radością życia i pragnieniem wzięcia od niego wszystkiego, co tylko dać może.

Jest też szacunkiem doń i wdzięcznością za możliwość przeżywania.

Niemal żadne z tych mnogich celów, do których ludzie dążą w życiu, nie pociągają jej na tyle, aby kłopotać się o ich osiągnięcie. Muzyczne sukcesy oczywiście cieszą ją, ale do swojej popularności w świecie muzycznym podchodzi z dystansem, jakby z przymrużeniem oka; o pieniądzach chyba już pisałem. Zachłanna jest jedynie na przeżywanie. Tyleż razy mówiła mi o górze usypywanej przeze mnie na jej ramionach, ale wszystkie miłe dla niej moje słowa, gesty i czyny, są ledwie wzgórkiem wobec góry przeżyć jakie ona sama zbiera zewsząd i zgarnia do siebie, nienasycona.

Odbiegłem od tematu, wracam więc do jej tajemnicy.

Później, gdy byliśmy już małżeństwem, dopatrywałem się jej tajemnicy w gracji gestów, w uroku ruchów jej ciała. Gdy nie było Jasi tak długo, gdy szukałem jej, nie tyle nasze noce mi się śniły, co urzekające piękno jej dłoni trzymającej smyczek.

Odchyla głowę odsłaniając szyję… zamyślona bezwiednie bawi się końcem swojego warkocza… urywa z kiści winogron jeden owoc i niesie go do ust… wyciąga dłoń ku kwiatom rosnącym na brzegu górskiego strumienia… dłonią podpiera brodę patrząc na mnie i uśmiecha się kącikami ust, a ja patrzę na nią i czuję, że opuszcza mnie napięcie całego dnia i wszystkich jego kłopotów.

W końcu doszedłem do wniosku, że przecież niemożliwością jest, żeby samymi gestami tak mnie oczarowała, i w ten sposób, nie doszedłszy do źródła jej siły, znowu wróciłem do punktu wyjścia moich rozmyślań nad jej tajemnicą. Odkryłem ją dopiero wtedy, gdy spojrzałem na zapłakaną twarz Jasi w chwili znalezienia jej na Lastku: ja ją po prostu kocham.

Kocham nie za to, że ma takie czy inne przymioty, ale za to, że jest, a kochając, podziwiam taką jaką jest.

* * * * *


Streszczenie




Młody mężczyzna, wędrując po swoich ulubionych górach, w nader dziwnych okolicznościach spotyka dziewczynę, którą po jej usilnych prośbach zgadza się zabrać ze sobą. Szybko zbliżają się do siebie, ale wtedy okazuje się, że dziewczyna jest postacią wymyśloną, istniejącą tylko w wyobraźni mężczyzny. Jednak pewnego ranka budzi się i widzi ją – współczesne wcielenie Galatei Pigmaliona.
Ich dalsze losy są historią udanego małżeństwa pokazanego w kilku wspomnieniach mężczyzny, ale dobry czas trwa tylko do chwili, w której kobieta zaczyna podejrzewać, że jest fantazją swojego męża istniejącą li tylko w komputerowym pliku. Po jego skasowaniu kobieta znika, rozpływa się w powietrzu. Jej mąż i jednocześnie narrator uświadamia sobie, że tak naprawdę wcale nie ma pewności istnienia żony, a tym samym i realności wspomnień. Jeden tylko do niej należący przedmiot, jedna rozmowa telefoniczna, pozwalają mu wierzyć w istnienie kobiety i każą szukać jej w górach, w których po raz pierwszy ją zobaczył. Albo wyobraził sobie, ponieważ pewności nie ma do końca.
Parę delikatnych opisów erotyki, muzyka klasyczna i nieco gór uzupełniają powieść.
Dodam tylko, że historia kończy się dobrze.

niedziela, 24 września 2017

Nie tylko o grzybach


220917

Od jutra dzień będzie krótszy od nocy, mijają właśnie ostatnie minuty lata. Nie rozpieszczało nas, ale przecież razem z nim mija cud długich dni, chodzenie w krótkich portkach, widok jaskółek. Niemal dwa tygodnie temu patrzyłem na niebo pełne ekspresyjnego wirowania tych pięknych ptaków. Było ich więcej niż widuje się w pełni lata czy wiosny, latały inaczej, szybciej, jakby chciały w najkrótszym czasie złowić najwięcej owadów. Patrzyłem na nie ze zwykłą przyjemnością, ich widok nieodmiennie wypogadza mojego ducha, ale też patrzyłem z odrobiną smutku, ponieważ wiedziałem, że one zebrały się w większą gromadę szykując się do dalekiego lotu.

Pełnia lata mija wraz z ich odlotem. Zostają puste pola i puste niebo.



Kątem oka zobaczyłem skrawek czegoś brązowego wystającego zza pnia sosny, spojrzałem tam, ale nic nie zobaczyłem. Gdy już miałem odchodzić, wydało mi się, że znowu coś widzę. Stałem chwilę patrząc w inna stronę i niespodziewanie, szybko, odwróciłem głowę. Dał się złapać: przy pniu drzewa stał spory i zgrabny podgrzybek brunatny. Gdy nachylałem się ku niemu, zrobił kwaśną minę przegranego.

Na szczycie pochyłości rósł samotny grzyb z kapeluszem błyszczącym po niedawnym deszczu. Kucnąłem i nożykiem przeciąłem mu nogę, a wtedy wypsnął mi się z ręki, śliski, i zaczął uciekać tocząc się w dół. Może i udałoby mu się zbiec, ale utknął wśród wysokiego mchu i tam go dopadłem.



W ostatnie dni pracę zaczynam wcześnie chcąc mieć dłuższe wolne popołudnia. Kilka ostatnich wypełniłem rzetelną i mozolną pracą nad swoimi wybranymi tekstami, mając nadzieję na zainteresowanie nimi wydawcy. Parę dni temu, słysząc od znajomych o pojawieniu się grzybów, uznałem, że króciutki wypad jest możliwy. Pracę kończę o godzinie 17, do podmiejskiego znanego mi lasu jest kilka minut jazdy, parking blisko pierwszych drzew, więc… na grzyby!

Nie przebierałem się, wpadłem tylko na moment do kampingu po jedzenie i torbę, w rezultacie już dwadzieścia minut po skończeniu pracy wszedłem między pierwsze drzewa. Miałem nie więcej jak półtorej godziny czasu do zmroku o którym wiadomo, że między drzewami lasu pojawia się najszybciej.

Znajoma zapytała się mnie, co takiego jest w grzybach, że czuje się zazdrość i chęć pójścia do lasu, gdy słyszy się o udanych grzybobraniach. Faktycznie, czuje się zazdrość, a jeszcze dodam od siebie, że gdy zobaczę w lesie grzybiarza, to co prawda mile go przywitam i zagadam, ale w głębi ducha mam skłonność traktowania go jak konkurenta, a jego grzyby jako łup mnie odebrany, więc istotnie, coś tajemniczego mają w sobie grzyby znajdowane w lesie.

Cóż to takiego?

Dla mnie pierwszy, najsilniej odczuwany i najoczywistszy urok grzybów tkwi w ich pierwszym zobaczeniu. Bywa, że stoję nad znalezionym grzybem smakując tę chwilę, nim nachylę się po niego, ale przecież nie tylko moment zauważenia tworzy aurę grzybobrania. Oczywiście urok lasu i jego zapachów, u mnie także odruchowe kojarzenie grzybów z wigilijnymi potrawami – i dalej to wszystko, co czuje się na myśl o zimowych świętach – także tradycja sięgania w kuchni po grzyby zebrane w lesie, a nie kupione. Jest tutaj wyraźny związek ze zwyczajami, na szczęście nadal istniejącymi w wielu domach, zaopatrywania spiżarni w przetwory własnej roboty, i to niekoniecznie dla oszczędności, a raczej dla domowej atmosfery. Po prostu dla tworzenia Domu i wspólnoty jego mieszkańców. Gdy próbuję sięgnąć myślą głębiej dla znalezienia wszystkich związków i przyczyn, pojawiają mi się niewyraźne już myśli o dawnym życiu w zgodzie z naturą, o zagospodarowaniu i wykorzystaniu wszystkich jej darów dla przeżycia chłodnych i głodnych miesięcy. Sposób i podejście odległe od sklepowych półek i chwalące się bardzo starym rodowodem. Gdy patrzę na półki regału zapełnione domowymi przetworami, na wianuszek główek czosnku lub suszących się grzybów, odnoszę wrażenie przenikania się czasów, obecności we mnie śladów zwyczajów ludzi żyjących wieki temu. Tamta zazdrość jest echem dawnej zazdrości o pełniejszą spiżarnię.

Związek z dawnymi czasami, z ludźmi żyjącymi z tego, co sami zebrali i przetworzyli, przed erą całodobowych sklepów i lodówek w każdym mieszkaniu, dzisiaj poczułem wyraźniej dzięki zabranej ze sobą kolacji.

Otóż na jednym z festynów zobaczyłem litewskie stoisko z żywnością. Wędliny wyglądały bardzo smakowicie i bardzo tradycyjnie, mocno wędzone i suche, ale moją uwagę przyciągnęły ciemne pasemka czegoś, co okazało się suszoną wołowiną; kupiłem parę skrawków do spróbowania. Dało się to zjeść, o ile ucinało się nożem plasterki w poprzek włókien. Gdy po pracy wpadłem jak po ogień do kampingu, nagle pojawił się pomysł na kolację w lesie, kolację dawnego wędrowca. Włożyłem w kieszeń dwa kawałki tej twardej i słonej wołowiny, równie twardy kawałek ciemnego chleba i pojechałem. Szedłem wypatrując grzybów i jadłem, a właściwie żułem kolację czując wyraźnie, że ten posiłek pasuje do grzybobrania, że między tymi dwiema czynnościami jest związek, pokrewieństwo w rodowodzie.

Ciekawe, jaką drogę przeszły moje myśli łącząc grzyby z posiłkiem, jaki mógł kiedyś spożywać grzybiarz, i szerzej – z dawnymi czasami ludzkiej zależności od przyrody, czasami, w których ludzie musieli się natrudzić by przeżyć. Wydaje mi się, że cała moja wiedza o dawnych czasach, wspomnienia lektur książek, których akcja dzieje się w odległej przeszłości, moje wyobrażenia tych czasów i współczucie dla ludzi żyjących w ciężkich warunkach, że to wszystko uległo we mnie transformacji, w efekcie której jedząc w lesie swój prymitywny posiłek odczuwałem duchowy związek z anonimowym człowiekiem, którego śladami być może szedłem. A może przekaz nie jest kulturowy? Może wiele pokoleń ludzi zbierających plony natury dla przeżycia, więc z konieczności, przekazały mi w genach swój dar pomocy dla mnie, ich dalekiego potomka – skłonność do wykorzystywania grzybów i nie tylko?

Nie wiem.





Nazajutrz nic nie zapowiadało wyjazdu na grzyby. W czasie obiadu powiedziano mi o awarii młyna, pięknej i wielkiej widokowej karuzeli. Szafa sterownicza wypełniona jest mnóstwem podzespołów pracujących pod dyktando komputerowego sterownika, a ten uparcie twierdził, że ma przegrzany jeden z silników kręcących kołem. Silnik był zimny, ale jak przekonać do tego uparciucha? Zrezygnowany, mozolnie rozgryzałem system zależności i połączeń. Była 16.30, gdy znalazłem uszkodzony podzespół. Dobrze, nawet bardzo, wszak znalazłem przyczynę, ale jak uruchomić karuzelę, skoro tego elementu nie miałem i nie był do kupienia w pierwszym lepszym sklepie? Jak oszukać sterownik, by łaskawie zgodził się dać zezwolenie na kręcenie kołem? Pomogła mi bardzo logiczna budowa systemu i wzorowe opisanie wiązek przewodów. Odczułem ulgę i radość, gdy kolega krzyknął ze sterówki, że system nie sygnalizuje przegrzania. Po chwili koło ruszyło. Spojrzałem na zegarek, była godzina 17.05.

Grzyby! Jeszcze zdążę!

Poderwałem się do biegu, w efekcie dwadzieścia minut później wchodziłem między pierwsze drzewa lasu, po kolejną porcję małych podgrzybków. Zwróciłem uwagę na nagłą zmianę, która niemal zawsze ma dla mnie urok: w ciągu krótkiego czasu od szafy sterowniczej karuzeli, od kabelków i przekaźników, do lasu i grzybów – dwa światy w dwadzieścia minut.

Później upewniłem się przy pomocy googli, że oprócz podgrzybków brunatnych i sitarzy, zebrałem nieco podgrzybków złotawych czy też złocistych; wcześniej zbierałem je nie znając ich nazwy.

W kolejny dzień nie mogłem pojechać do lasu, pracę skończyłem dopiero po dwudziestej, jednak dzisiaj, w sobotę, byłem między drzewami już o 15.30. Od rana padał deszcz, ale nawet na chwilę nie pojawiła się myśl o rezygnacji, wszak dzień trzeba wykorzystać. Nie zmokłem mając na sobie gumowce i płaszcz, a grzybów zebrałem sporo, mimo silnej konkurencji innych grzybiarzy.

Suszą się. Czuję zapach wigilii.

Dopisek z następnego dnia, z niedzieli.

Mając możliwość, oczywiście pojechałem do lasu. Było to najdłuższe, bo niemal pięciogodzinne, i prawdopodobnie ostatnie moje grzybobranie. Z kilkuset zebranych małych podgrzybków wybrałem najładniejsze i przyrządziłem je w zalewie octowej. Będą na świąteczny stół.



Tak mi się przypomniało, chyba przez kontrast.:

W UK nie można chodzić po polach tak, jak u nas, bo te są ogrodzone, nierzadko lasy też. Tylko tu i ówdzie wyznaczone są publiczne ścieżki dla pieszych, stosownie oznaczone i opisane, wiodące także przez prywatne pola i lasy. Któregoś razu szedłem taką ścieżką w lesie, co kilkadziesiąt metrów mijając tabliczkę zakazującą zbierania grzybów. Właściciel lasu nie chce konkurentów w grzybobraniu? Ależ nie! Typowy Anglik nie odróżnia kani od podgrzybka, ani kurki od muchomora, ponieważ grzyby zbiera na sklepowych półkach, a tam są one opisane.

Po co więc tamte tabliczki?

Zauważyłem, nota bene, że od powrotu z Anglii używam nazwy tego kraju w wersji angielskiej. Jeszcze pamiętam te ich „jukey”. My zwykliśmy mianem „Anglia” określać całe Zjednoczone Królestwo, dla Wyspiarzy różnica jest istotna.





Na zakończenie coś całkowicie odmiennego.

Szukając czegoś w komputerze… Właśnie! Pamięć jest wirtualna, fizycznie mając postać malutkiej kasetki, ale w jej niewielkiej objętości mieści się ogromna przestrzeń, która dokładnie tak jak przestrzeń rzeczywista może być rozległa i trudna do ogarnięcia z powodu bałaganu i mnogości zakamarków. Trzeba ją porządkować dokładnie tak, jak przestrzeń fizyczną, rzeczywistą. Czyż nie jest to dziwne?

Więc przy okazji poszukiwań znalazłem plik niemal zapomniany. Nosi datę z 2002 roku i zatytułowany jest „wiersze”.

Oto jeden z nich, erotyk. Może i niewiele warty, ale jest pamiątką czasu. Mojego czasu.



Uszy mi mówią, że chcą cię słyszeć,

Oczy, że chcą cię widzieć.

Usta wyszeptują swoją tęsknotę,

Samotne dłonie szukają twoich dłoni.

Dlaczego?



Ustami przy twoich ustach,

Zatracić chciałbym się przy tobie.

Czas przeszły i obecny gubiąc,

Roztopić się w niepamięci i w tobie.

Dlaczego?



Obejmując cię głodnymi ramionami,

Chciałbym zrosnąć się z tobą.

Bez jednej myśli, z jednym pragnieniem:

Być jeszcze bliżej.

Dlaczego?



Wdychać twój oddech prędki,

Gorącą całować twą kobiecość,

Podziwiać łuk bioder i kształt piersi

Chciałbym jednocześnie, a nie mogę.

Dlaczego?



Sto ust całujących cię wszędzie,

Sto par oczu chciałbym mieć,

Aby widzieć cię całą jednocześnie.

Nie mam ich tyle.

Dlaczego?




wtorek, 2 maja 2017

O miłości, która nie spadła z nieba


210417

Odkąd napisałem parę zdań o miłości, nie przestaję myśleć o źródłach naszych zdolności duchowego przeżywania; może gdy podejmę jeszcze jedną próbę nakreślenia swoich przemyśleń i wiedzy, uporządkuję je w ten sposób i w końcu oderwę się od tematu.

Dopisek. Z powodu licznych zajęć służbowych i pilnego wyjazdu w rodzinnych sprawach, tekst leżał przez niemal dwa tygodnie. Gdy dzisiaj wróciłem do niego, poczułem, że od tematu uwolnił mnie czas i już nie muszę posługiwać się tekstem, ale że u mnie napisane słowa nabierają cech osobowych, zaraz zamieszczę je na blogu, mimo iż doskonale wiem, że tekst raczej wypaczy mój obraz u czytelników, niż go wyprostuje. Trudno, zostanę wierny zasadzie głównej: na swoim blogu zamieszczam to, co mnie interesuje.



Wydawało mi się, że istnieją dwa zasadnicze stanowiska w kwestii naszej duchowości: mamy ją od Boga, albo została wykształcona w toku ewolucji; ostatnio zaczynam wyraźniej dostrzegać poglądy pośrednie: przy braku negacji faktu ewolucji, obecne jest oczekiwanie wyjęcia wyższych, psychicznych zdolności naszego umysłu spod praw ziemskiego życia i jego ewolucji.

Dla porządku zaznaczę, że takie pojęcia jak duch, dusza, psyche, używam wymiennie, mając na myśli naszą świadomość i całe życie wewnętrzne człowieka; nasze „ja”. Podobnie używam słów umysł i mózg, jako że dla mnie nie ma w tych określeniach innych różnic, jak te ze słownika: w przypadku mózgu ma się na myśli bardziej twór materialny; mówiąc o umyśle, myśli się raczej o funkcjach mózgu, zwłaszcza tych psychicznych. Tkwi w tym pojmowaniu zasadnicze założenie zgodne z wiedzą naukową: nasz mózg jest twórcą i siedliskiem naszego „ja”. Zaznaczam to, ponieważ spotkałem się ze stanowiskiem, dość licznie reprezentowanym wśród wierzących, że umysł jest niematerialną emanacją duszy, a mózg służy jedynie do zawiadywania naszym ciałem i jego zmysłami. Nie zamierzam ustosunkowywać się do takiego stanowiska, jako że wynika ono z wiary, nie wiedzy, a tym samym nie podlega wpływom argumentów.

Myślę, że wśród ludzi, którzy przyjęli do wiadomości fakt ewolucji, nie ma sprzeciwów, gdy mowa jest o obsłudze przez nasz mózg fizycznych potrzeb ciała i przetwarzanie informacji ze zmysłów. Wiadomo, że ciało wymaga zarządzania, że im większe ciało, tym większy mózg jest potrzebny, łatwo też o potwierdzające obserwacje. Gdzieś już posłużyłem się przykładem zmysłu równowagi, wykorzystam go i tutaj zaznaczając, iż inaczej odbiera się typowe objawy pracy naszego ciała, jeśli zwracamy na nie uwagę pod kątem funkcjonowania naszego mózgu.

Gdy stanę na jednej nodze, w zasadzie mogę swobodnie rozmawiać lub myśleć, i nie muszę równowagi pilnować. Jednak jeśli wsłucham się w swoje ciało, a jeszcze lepiej, gdy jednocześnie będę patrzeć na nogę i stopę, zobaczę i poczuję działanie mięśni: jedne napinają się, inne zwalniają, a zmiany bywają dość szybkie i liczne. Wiadomo, że nie dzieje się to automatycznie, że pracą mięśni utrzymujących naszą równowagę steruje mózg. Mógłbym pisać o przejściu tych czynności ze świadomości w fazie nauki chodzenia, do podświadomości w późniejszym okresie, ale chyba za bardzo odbiegłbym od tematu, tutaj wystarczy zaznaczyć, że nasz mózg sam potrafi to robić na skutek wyćwiczenia. Całkiem podobnie jest przy chodzeniu, a niewiele inaczej przy każdych czynnościach wykonywanych często i przez długi czas, jak na przykład przy kierowaniu samochodem. Który z kierowców nie złapał się na myśli, że przecież powinien włączyć kierunkowskaz i zapomniał o tym, a gdy sięgnął po dźwignię, okazała się być już włączona.

Ilość przetwarzanej informacji ze zmysłów jest ogromna. Wszak w każdej chwili wiemy, jaką pozycję ma nasze ciało, odbieramy z całej jego powierzchni wrażenia dotyku i temperatury, słyszymy, widzimy, a przecież piszę tutaj tylko o tych działaniach mózgu, które są nam znane, to znaczy, które są nam świadome; działań pod progiem świadomości jest dużo więcej. Gdy przyjrzeć się każdej z tych funkcji, niech będzie to widzenie, zauważyć można coś dziwnego, coś diametralnie odmiennego od tego, co widzimy. Nasze oczy działają podobnie do matryc aparatów fotograficznych: zmieniające się pod wpływem światła stany naszych komórek światłoczułych są czytane, informacja jest wstępnie przetwarzana, i wiązką kabli – włókien nerwowych, przesyłana jest do mózgu, gdzie podlega dalszej obróbce, a to wszystko dzieje się wiele razy na sekundę. Uwaga w nawiasie: u wielu istot, także u ludzi, powierzchnie światłoczułe komórek skierowane są do tyłu oczu, a nie normalnie, ku światłu – twardy orzech do zgryzienia dla kreacjonistów.

W aparacie fotograficznym obraz jest zapisywany w postaci ogromnego ciągu zer i jedynek, czyli w postaci cyfrowej, z wykorzystaniem tylko dwóch cyfr (przeciętnej wielkości zdjęcie to ciąg kilkudziesięciu milionów zer i jedynek); u nas jest to bardziej skomplikowane, chociaż zapis cyfrowy nie jest nam obcy, tyle że przy użyciu nie dwóch, a czterech znaków. To, co ważne dla mojej myśli przewodniej, to dość proste stwierdzenie: obraz, jaki widzimy, istnieje tylko na poziomie naszej świadomości, natomiast nasz umysł operuje na ciągu umownych znaków i tak też przechowuje w swojej pamięci obrazy naszego życia. To przetwarzanie, dość wierne, a przy tym diametralnie zmieniające informację wejściową, jest powszechne u nas: każde wrażenie zmysłowe wysyłane jest jako ciąg impulsów o zmiennych parametrach, by w mózgu zostać przetworzonym do stanu zrozumiałego dla niego samego i dla nas.

Dokładnie tak samo mają wszystkie zwierzęta, chociaż zachodzą oczywiste różnice ilościowe: jedne widzą lepiej, drugie gorzej od człowieka, albo wzroku nie mają lub patrzą pod szerszym kątem i kilkoma parami oczu. To, co tutaj ważne, to przyjęcie do wiadomości, iż mechanizmy wykształcania zmysłów i ich funkcjonowania były (i są nadal) podobne, a w najszerszym ujęciu takie same u wszystkich żywych istot na Ziemi.

Poza zmysłami, w oczywisty sposób wspomagającymi zdolności przeżycia, natura wykształciła u zwierząt cały szereg funkcji mających na celu posiadania potomstwa i opiekę nad nim. Zaznaczam, iż pisząc o celu natury, nie opisuję istniejącego stanu, korzystam jedynie z języka stworzonego przez ludzi, a my wszędzie doszukujemy się sprawcy i celu. Same mechanizmy ewolucji są bezosobowe, bezrozumne, automatyczne, nie mające żadnego celu, ku któremu zmierzają.

Najsilniejszym bodźcem tego rodzaju jest popęd seksualny, bez którego nie było toków, rykowisk, walk, nieskończonej ilości zalotów, rytuałów, przeobrażeń w zachowaniu i wyglądzie. Natura posłużyła się tutaj przysłowiową marchewką: przyjemnością, chociaż zdaje mi się, że odczuwają ją jedynie te zwierzęta, których mózgi dostatecznie są rozwinięte, by „zmieścić” w sobie wrażenie tak oderwane od codziennych zabiegów, jak rozkosz. Ta uwaga też jest ważna. Te wszystkie mechanizmy wykształciły się po prostu dlatego, że okazały się przydatne, co jest ogólną cechą zmian ewolucyjnych. Zwierzę nie ma świadomości potrzeby zachowania gatunku, przekazania życia; wszystkie działania w tym kierunku podejmuje pod wpływem silnie odczuwanej instynktownej potrzeby. Podobnie jest z opieką nad potomkami, chociaż u różnych zwierząt wykształciły się bardzo odmienne zwyczaje – od starannej opieki przez pierwsze lata, do zostawiania swojego potomstwa samemu sobie. Natura potrafi budzić w młodej matce potrzebę opieki i obrony swoich dzieci, uruchamia mechanizmy laktacji (jeśli jest ssakiem), często uniemożliwia zajście w ciążę w czasie karmienia, itd.

Trudno opisywać wszystkie mechanizmy, w wielu przypadkach nie tylko o wielkość tego tekstu chodzi, ale i o brak specjalistycznej wiedzy, więc poprzestanę na tych paru przykładach zaznaczając, iż wszystkie te zachowania zwierząt i zmiany w ich organizmach są fenotypowe, czyli będące skutkiem działania genów. Tylko przy pomocy genów matka nie opiekująca się potomstwem mogła przekazać dzieciom zespoły odpowiednich zachowań, tylko przy pomocy genów można nakłonić zwierzęta posiadające najprostsze systemy nerwowe do zachowań rozrodczych. Piszę tak, bo czasami myślę, że u zwierząt mających najbardziej rozwinięte mózgi, może występują też zaczątki świadomych działań, jednak zawsze na podłożu uczynionym przez geny.

Każde materialne wcielenie genu trwa co prawda krótko, wiele razy w ciągu naszego życia jest zamieniane na nowe kopie, jednak geny są niemal wieczne w sensie informacji, jakie niosą. Ta przechodzi z pokolenia na pokolenie, a przekaz jest prawie idealnie wierny. Potrzebne są tysiąclecia, żeby zauważyć mikroskopijne zmiany; może z wyjątkiem bakterii, u których wszystko przebiega szybciej. Kopiowaniu i przekazywaniu następnemu pokoleniu podlega cały genom zwierzęcia (ludzie też są zwierzętami w sensie biologicznym, obcym jakimkolwiek wartościowaniom), bez względu na to, jak często cechy, w których zaistnieniu brał udział określony gen, są używane czy przydatne; kopiowaniu podlegają także te geny, które w ogóle nie są używane u danej osoby, na przykład dotyczące męskich cech w genach córki, które mogą się objawić dopiero u jej syna, ale też geny nieużywane od pradawnych czasów. Większość naszych genów jest takim milczącym świadkiem zamierzchłych czasów. Tak jest, ponieważ mechanizmy kopiowania są automatyczne, pozbawione inteligencji, a sama technologia zapewnia niemal wieczne ich trwanie.

Dlatego nadal nosimy w sobie ślady dawno minionych czasów, mamy odruchy i skłonności niepotrzebne w zmienionym przez nas świecie, a nawet szkodliwe.

Jesteśmy cząstką życia Ziemi i wszystkie prawidła dotyczące genetyki zwierząt dotyczą także nas, ponieważ wszystkie istoty żywe na Ziemi są kuzynami i mają bardzo podobną budowę na poziomie komórek i genów; dość wspomnieć, że są geny, które (z minimalnymi różnicami) dzielimy z całą ziemską fauną – aż do bakterii, a wszystkie one i u wszystkich istot zapisane są dokładnie takim samym językiem. Nie ma w nas nic, co wyróżnia nas w zasadniczy sposób, co czyni niepodległym prawom życia Ziemi.



Ponieważ nie czujemy pracy naszego mózgu w żaden sposób, możemy tylko wyobrażać sobie, jak liczne operacje są wykonywanego przez niego, gdy w ułamku sekundy uznajemy, iż musimy się cofnąć dwa kroki, by złapać piłkę lecącą ku nam.

Właśnie ten styk jakże technicznych działań naszego mózgu – i świadomości, to przejście od „komputerowych” obliczeń do uświadamiania siebie, do mówienia „ja”, jest najbardziej fascynujący i najdziwniejszy. Czasami można odnieść wrażenie, iż dwiema jesteśmy osobami: nasze ciało i my. Nie dziwić się wielu religiom, które ten podział uświęcają doktrynami. Co ja na to? Znowu zwrócę się ku zwierzętom najinteligentniejszym: przyglądając się im, dochodzę do wniosku, iż one także mają świadomość, a tym samym poczucie swojego „ja”. Bronić tego stwierdzenia można na wiele sposobów, ale wydaje mi się, że nie ma takiej potrzeby, ponieważ ubywa ludzi, którzy odbierają zwierzętom wszystko, co chociaż trochę przypomina cechy uznawane za typowo ludzkie.

Pomyślałem teraz o tych burkach łańcuchowych, rzucających się na wszystkich: że trudno przypisać im niechby niewielką część cech ludzkich. Owszem, ale gdyby człowieka odpowiednio wytresować i trzymać go na łańcuchu, też warczałby na wszystkich. Tak, człowieka można tresować jak psa. Boli ten fakt? Boli, ale faktem pozostaje. W czarnej Afryce dzieci są szkolone do zabijania, czyni się z nich biologiczne maszyny działające jak automaty. Gdzie w nich poczucie piękna i miłość, gdzie empatia? Nie ma. Po prostu nie ma. Z gorzką ironią można by powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia z przewagą ducha nad materią, bo przecież i w tych dzieciach są te wszystkie geny, które skłaniają człowieka ku drugiej osobie.

Wracając do meritum, zwrócę uwagę na płynność zmian wszystkich cech u zwierząt. By zostać przy mózgu: są gatunki zwierząt nieco mniej inteligentnych od psa, ale są i inne, mające inteligencji odrobinę więcej. Nie ma tutaj żadnych ostrych granic, a tylko płynność. Na jednym końcu tego szeregu są jakieś najprostsze żyjątka pozbawione inteligencji, a w swoim życiu popychane odruchami na stałe wpisanymi w ich geny, na drugim istoty najbardziej inteligentne – ludzie. Co prawda na tym końcu szeregu różnica jest spora: nasz mózg jest dużo większy od szympansiego, jednakże przy takiej samej budowie i działaniu pozostaje różnicą ilościową. To dzięki różnicy w wielkości mózgu (a za nią i możliwości) ludzie stworzyli erotykę i technikę, małpy nie, jednak mają one mózg dostatecznie duży, by stworzyć świadomość. Ta najdziwniejsza, najbardziej tajemnicza cecha mózgu nie jest cechą wyłącznie ludzką, chociaż trudno uchwycić różnice (bardziej je czujemy) w poziomie świadomości i jeszcze trudniej wyznaczyć granicę jej zaniku u zwierząt z mniejszym mózgiem.

Zwykliśmy akceptować genetyczne uwarunkowanie różnic w wyglądzie fizycznym, taki ich wpływ na nas nie budzi protestów. Podobnie jest z uwarunkowaniami zdrowotnymi: wszak wszyscy wiedzą, że jeśli ojciec i matka przebyli chorobę nowotworową, ich dzieci z dużo większym prawdopodobieństwem też zachorują. Trudność w przyjęciu wpływu genów pojawia się, gdy mowa o naszych cechach psychicznych, ponieważ całą sferę życia wewnętrznego przywykliśmy mieć za wyłącznie ludzką dziedzinę i w pełni zależną od naszej woli. Niezupełnie tak jest, a żeby dostrzec pewne zależności, trzeba najpierw pozbyć się złudzeń co do wyjątkowości człowieka i jego odmienności do zwierząt.

Przykładów wpływu genów na naszą psychikę można podawać mnóstwo, wspomnę tylko o paru, niekoniecznie najważniejszych, a po prostu tych, które mi się nasunęły. Ot, powiedzmy PMS. Cóż w jego czasie może się dziać z kobietą? Podaję za wikipedią: uczucie ciężkości, zmieniony apetyt i odczuwanie gorąca, ale też smutek, a nawet depresja, także rozdrażnienie i huśtawki nastrojów. Objawów jest więcej, ale poprzestanę na nich zwracając uwagę na ich dwoistość: dotyczą zarówno funkcjonowania ciała, jak i umysłu. Fakt bycia w depresyjnym stanie nie ma tutaj innej przyczyny, jak zmiany poziomów określonych hormonów, a więc jest natury chemicznej.

Znane są różnice charakterów, czasami bardzo znaczne, między rodzeństwem wychowywanym w takich samych warunkach i w ten sam sposób. Gdzie powody tych różnic? Tylko w mniejszej części można je wyjaśnić różnicami pozagenetycznymi, na przykład innym wpływem organizmu matki w czasie rozwoju płodu, niż przy wcześniejszej ciąży. Główne skrzypce grają tutaj geny. Rodzeństwo ma średnio 50% wspólnych genów, i już ta różnica wystarczy, ale to różnica uśredniona, w praktyce może być i bywa mniejsza lub większa (wyjaśnienia dla zainteresowanych). Oczywiście w późniejszym okresie zaczynają odgrywać ważną rolę wpływy środowiska, ale wszystkie możliwe czynniki wpływające na osobowość człowieka działają na fundamencie uczynionym przez geny.

Tak też jest z miłością erotyczną. Jej podstawą jest popęd seksualny, który odpowiada za

naszą skłonność ku osobom drugiej płci. Cała sfera erotyki, bez której nie ma miłości, jest zmienionym przez nas pożądaniem drugiej osoby, a więc popędem seksualnym. To fundament naszych miłości, zaznaczę raz jeszcze: erotycznych miłości, i jak to z fundamentami jest, są niezbędną częścią budowli, aczkolwiek niewidoczną. Czy byłaby możliwa miłość bez naszego stałego (w przeciwieństwie do wielu zwierząt) apetytu na seks – nie wiem, ale raczej nie. Może byłyby zawierane umowy na zapłodnienie i wspólne odchowanie potomka, a miłość miałaby cechy przyjaźni? Kto wie? Na pewno byłoby zupełnie inaczej.

Natura idzie jeszcze dalej, wzbudzając w nas fascynację drugą osobą, ów stan gorączkowego kochania z pierwszych lat związku, co też znajduje proste i przekonywujące wyjaśnienie w historii rozwoju naszego gatunku. Trudno mi ustalić zakresy i pierwszeństwa w działaniu natury i nas samych, jednakże wiadomo, że przy sprzyjających okolicznościach taka miłość potrafi pojawić się ni stąd, ni zowąd. Czasami sami jesteśmy zdziwieni jej pojawieniem się, a gdy minie, bywamy zaskoczeni osobą, której dotyczyła; myślę tutaj o swoistej ślepocie miłosnej, zjawisku dobrze znanym. Powszechnie też znany jest fakt niezależności zakochania się od naszej woli. Miłość pojawia się sama, nie przychodzi wtedy, gdy tego chcemy, a i wygnać ją od siebie jest trudno.

To dalece nie wszystkie cechy zakochania wskazujące na działania niezupełnie zależne od naszych wyborów i woli, działania autonomiczne, co znajduje odbicie także w naszym języku.

U Gołubiewa przeczytałem bardzo ładne nazwanie zakochania: zaplątanie się w kosy dziewczyny. Cóż, zaplątujemy się wbrew sobie, a już na pewno nie celowo.

Nasz jest ciąg dalszy: co zrobimy z tym uczuciem. Słyszałem o ludziach, którym tak bardzo spodobał się stan zakochania, że gdy mija, szukają innej osoby, w której mogliby się zakochać, by ponownie przeżyć, niczym narkotyczne wizje, ten ekscytujący stan. Można by powiedzieć, że uzależnili się od fenyloetyloaminy jak narkoman od amfetaminy.

Te wszystkie fakty, które wyżej opisałem, źle przyjąłem swego czasu. Poczułem się tak, jakby ograbiono mnie z własności najcenniejszej, najbardziej mojej, zależnej tylko od mojego ducha uznającego miłość za arcyludzką. W jakiejś mierze te nasze uwarunkowania pozbawiają nas wolnej woli, jeśli jednak przekształcamy owe genetyczne i chemiczne prapoczątki w dobrą i trwałą miłość, we wspólne życie u boku drugiej osoby, pokazujemy, jak dalece możemy zmienić popęd dany nam w genach.

Uprzedzając możliwe stwierdzenia powiem, iż nie szukałem tej wiedzy, sama przyszła do mnie w czasie zgłębiania tajników ewolucji, a nie przyjąłem jej łatwo. Wolałbym, żeby żadne geny i pod ich dyktando produkowane hormony nie miały wpływu na moje miłości, trudno jednak wojować z faktami, prędzej czy później trzeba je przyjąć, w czym pomocna okazuje się być jedna z naszych cech: ciekawość.

Udało mi się wypracować patrzenie na duchowe cechy człowieka z perspektywy odległych tysiącleci, gdy nasi przodkowie zaczynali stawiać pierwsze kroki w pozycji wyprostowanej, i późniejszych czasów, gdy ruszyliśmy na podbój świata. Widać wtedy fascynujący fakt: nasz mózg, do dzisiaj niewolny od uwarunkowań tamtych czasów, a rozwinięty dla przeżycia w świecie zupełnie odmiennym od dzisiejszego, okazał się być zdolny do czynności diametralnie odmiennych od pierwotnych: zajrzenia w głąb Wszechświata, stworzenia muzyki, i do przekształcenia nakazu rozmnażania się w miłość.

Gdy próbuję spojrzeć na nas i nasze poczynania ze stanowiska religijnego (na tyle, na ile potrafię przyjąć ten obcy mi światopogląd), obraz ulega u mnie dość radykalnej przemianie, ponieważ następuje uwypuklenie naszych wad, nie osiągnięć. Wszak cząstka boskości, jaką mielibyśmy nosić w sobie, nasz duch, nasza psyche, odpowiedzialna jest za bezbrzeżne morze cierpień, jakie sami na siebie sprowadziliśmy przez wszystkie wieki naszej historii, za całe nasze barbarzyństwo (oceniane według obecnych standardów moralnych).

Gdy przyjmie się boskość jako czynnik sprawczy naszych umiejętności i zdolności, nie wydają się one ani wybitne, ani godne podziwu, ale gdy przyjmie się stanowisko naukowe, obraz ulega metamorfozie, mogąc być powodem do dumy: oto jedna z istot żywych tej Ziemi rozwija się na tyle, że mówi o sobie „ja”, a w następnej chwili, zmieniając zwierzęce prawa rozmnażania się, mówi „kocham”.


sobota, 15 kwietnia 2017

O miłości


150417

W pędzie dnia powszedniego bywa, iż usłyszę znaną melodię muzyki z filmu lub piosenki. Na ogół ledwie odnotuję fakt usłyszenia melodii i zaraz o niej zapominam, ale też zdarza się, i to wcale nierzadko, że ta melodia, czasami ledwie kilka taktów, uczepi się mnie i nucę ją, albo słyszę w sobie i bez nucenia. Bywa też, że ten stan ma swoje następstwo, to z kolei ciąg dalszy, zmieniony, ale przecież korzeniami sięgającymi do tego wszystkiego, co obudziła we mnie pierwsza przyczyna – kilka taktów dźwięków.

Dwa dni temu usłyszałem melodię graną jednym palcem na fortepianie; prostą, znaną i jakże urokliwą melodię z filmu Love story. Później melodia wróciła do mnie raz, drugi i kolejny, a wieczorem chciałem obejrzeć film. Poddałem się tej swojej chęci, i już to jedno zdziwiło mnie, ponieważ rzadko oglądam filmy; w ich oglądaniu przeszkadza mi poczucie tracenia czasu, zbyt wolnego dziania się, mojego nic nie robienia, co z kolei jest rezultatem odruchowego, nie wyrozumowanego przekonania, iż patrzenie na film mniej jest wartościowe od czytania.

Szaleństwo przeprowadzki za mną, przede mną kilka leniwych dni skróconej pracy (czyli 70 godzin tygodniowo, a nie 90) i wolnych wieczorów, więc wczoraj wyszukałem odpowiednią stronę internetu i obejrzałem Love story – po raz pierwszy od ponad ćwierćwiecza. 
Później, już pisząc ten tekst, przyszło mi do głowy, iż w mojej chęci obejrzenia filmu swój udział mogły mieć słowa o miłości przeczytane na zaprzyjaźnionym blogu.
Oczywiście popłakałem się w trakcie oglądania, a właściwie nie ja, tylko ta baba, która siedzi we mnie.

Tutaj pierwsza dygresja. Dwóch jest we mnie Krzysztofów: pierwszy ten płaczący, czujący, skłonny do zachwytów, a nawet egzaltacji, drugi patrzący analizującym okiem filozofa lub naukowca. Właśnie ten drugi zapytał, dlaczego właściwie wzruszają nas do łez zmyślone historie nieistniejących ludzi. Odpowiedź wydaje się być prosta: nie nad nimi się użalamy, a nad sobą, nieświadomie wyobrażając siebie na miejscu tamtych. Po zastanowieniu dodam drugi powód, rzadszy, ale istniejący: my tamtym zazdrościmy uczucia. Opłakujemy swoje minione miłości.

Pasowałoby tutaj przepisać chociaż część hymnu o miłości Pawła z Tarsu, ale przecież wszyscy znają te piękne słowa opisujące i chwalące najwznioślejsze uczucie, jakie może odczuwać człowiek. Nic nie wnosi tak wiele do naszego życia, nie czyni je tak kolorowym i wartościowym, jak miłość. Nic nie jest bardziej wytęsknione, oczekiwane, głębiej przeżywane. Nie ma w naszym życiu nic wartościowszego nad kochanie drugiej osoby, a jeśli ktoś ma inną skalę wartościowania, to coś z nim nie jest tak, jak być powinno. Owszem, nie samą miłością żyjemy, ale ona jest podstawą, fundamentem, na którym możemy postawić gmach naszego udanego życia. Bez niej prędzej czy później na ścianach pojawią się dokuczliwe rysy, albo gmach się zawali zostawiając nas z poczuciem pustki naszych dni i ich bezsensu, zwłaszcza, jeśli nie potrafimy tęsknić za miłością. Tak, tęsknota może być w takich sytuacjach substytutem uczucia. Dlaczego? Bo jej odczuwanie jest wyrazem potrzeby kochania, postrzegana bywa jako nasza umiejętność kochania, a więc podnosi nas we własnej ocenie.



Mój obraz miłości, jej praźródła i rola, jaką odgrywa w ludzkim życiu, ulegał zmianie nie tylko na skutek doświadczeń i lat, ale i wiedzy stricte naukowej. Pamiętam swój bunt odczuwany po dowiedzeniu się o fenyloetyloaminie, którą swego czasu okrzykniętą hormonem miłości, jako że w mózgu zakochanego jest go więcej i odpowiada za wiele objawów zakochania. Gdzieś tutaj  jest tekst o tym hormonie, a raczej o moim sprzeciwie.

Stary to tekst, ma kilkanaście lat, teraz bardziej stonowałbym słowa i nie protestował tak ostro, pogodziwszy się ze status qou, w czym pomogła mi odrobina posiadanej wiedzy o filogenetycznych uwarunkowaniach ludzkiego rozwoju.



Erotyka w całej swojej różnorodności form i w bogactwie wyrazów jest seksem przemienionym przez ludzką kulturę, a wyjaśnienie istnienia w nas potrzeby seksu (i związanej z nim przyjemności) jest najprostsze: nakłonienie nas do prokreacji.

Miłość między dwojgiem ludzi (ale niekoniecznie dwojgiem, jako że nie można odbierać prawa do niej związkom homoseksualnym) jest najwyższą formą erotyki; jest przejawem naszego ducha, tego, co w nas najlepsze. Kochając, najbardziej oddalamy się od przymusu genów, ale nie uwalniamy się całkowicie, ponieważ miłości erotycznej nie da się odłączyć od pożądania, a dalej od seksu i jego potencjalnych skutków. Wiek kochanków uniemożliwiający prokreację, ani niechęć innych par do posiadania dzieci, nie ma tutaj znaczenia, nic nie zmieniając, jako że przyczyny tkwią w nas głębiej i są poza sferą rozumową; właśnie dlatego użycie środków antykoncepcyjnych mało, albo wcale, nie zmniejsza apetytu na seks, a właściwie powinno.

Chciałbym widzieć w miłości uczucie wyłącznie moje, zależne od mojego ducha, a nie od produkowanego pod dyktando genów hormonu zalewającego mój mózg, jednak obecnie nie da się obronić takiego idealistycznego przekonania.

Czy to mi przeszkadza? Nie, ponieważ z tą wiedzą jest tak samo, jak z powszechną wiedzą o nieuniknionym końcu życia: ona jest jakby z boku, uświadamiana tylko czasami  i w gruncie rzeczy nie zmieniająca pragnień.

O tych wszystkich uwarunkowaniach i praprzyczynach się wie, miłość jest odczuwana i przeżywana.

Wszystkim, którzy zajrzą tutaj i dotrą do końca tekstu, życzę miłości, a im są starsi, tym mocniej jej życzę. Niech wasze mózgi pływają w fenyloetyloaminie, bo co prawda jej wytwarzanie uruchomią jakieś geny, to jednak ciepełko odczuwane w piersi na widok ukochanej osoby będzie tylko wasze.

Tak jak tęsknota za miłością.


Dopisek.

Na podobny temat pisałem już tutaj  przy okazji rozmowy w Octavio Pazem.


Człowiek to chemia, fakt. Łykniesz tabletkę przypisaną przez lekarza, i przestają Cię boleć mięśnie, bo dostarczyłeś im magnezu. Łykniesz inną, i świat eksploduje kolorami, bo podkręciłeś mózg meskaliną czy innym paskudztwem, ale, co gorsza, my sami, to znaczy nasz organizm, też wytwarza tego typu substancje aktywne psychicznie. Gdzie problem? Ano, łatwo powiedzieć, że przeżycia po zażyciu sztucznego psychodeliku są fałszywe, nieprawdziwe, i tak też będzie. Co jednak powiedzieć, gdy my sami wytwarzamy tego rodzaju substancje, i to nie tylko fenyloetyloaminę, która budzi takie wzburzenie, ale na przykład podobną do niej adrenalinę i na pewno inne?…
Trudno zaprzeczyć, iż w swojej pracy mózg używa mnogich substancji chemicznych, i wcale nie są to mazidła do smarowania jego zębatek. Sam fakt istnienia substancji psychoaktywnych jest bardzo znamienny: to tyle, co stwierdzenie, iż na stany naszego ducha ma wpływ chemia.
O prądach w nim buszujących też wiadomo, coś tam się słyszało o miliardach neuronów i nieskończonej ilości połączeń między nimi, więc chemia i fizyka naszego mózgu nie powinna wzbudzać emocji.

Przy odrobinie starań można dojść do ciekawego i wiele zmieniającego wniosku: nasze wspomnienia, przeżycia, upodobania, uczucia, wszystko, co o nas stanowi, nie jest zapisywane w mózgu tak, jak my to czujemy. Ten zapis to mnogość substancji chemicznych i zmiany układów połączeń naszych neuronów, a zarówno jedno, jak i drugie, nijak nie jest podobne do naszej tęsknoty za nią, ani do naszego upodobania górskich wędrówek.
Kiedyś, gdy miałem późną jesienią psychicznego dołka, lekarz chciał mi przypisać lek poprawiający nastrój, chodziło o uzupełnienie substancji brakujących organizmowi. Nie zgodziłem się z tego samego powodu, dla którego czułem bunt na wieść o fenyloetyloaminie i dla którego Ania nie zgadza się na chemię naszych uczuć: bo i ja i ona chcielibyśmy, aby wszystko, każde nasze uczucie i drgnienie serca, każdy nasz nastrój, każda radość i smutek też, były tylko nasze. Nasze, to znaczy zależne wyłącznie od naszego świadomego ja, od naszej duszy. 
Stoimy więc po tej samej stronie, moi czytelnicy, tyle że ja już nie buntuję się przeciwko wpływowi genów na nas, ani na chemię naszych uczuć. Pogodziłem się nie tylko z powodu wiedzy, ale i swoich przemyśleń.
W końcu te geny, które skłaniają nas ku osobom drugiej płci, też są nasze; w końcu wiadomo jest wszystkim, że nigdy nie mieliśmy i nie mamy pełnej władzy naszej woli nad swoim ciałem, w tym i mózgiem. Pomogła mi moja religijna obojętność, ponieważ dzięki niej łatwo mi przyszło ujrzeć człowieka nie jako kogoś z zewnątrz, kogoś z nieśmiertelną duszą i celami istniejącymi poza Ziemią i poza ziemskim życiem, a jako istotę wykształconą w toku ewolucji, tym samym podległą takim samym prawom i mechanizmom, jakim podlegają wszystkie żywe stworzenia Ziemi. Patrząc z takiej perspektywy, inaczej widzi się nasze wady i zalety, także nasze osiągnięcia. Bardziej dostrzega się nasze wyzwalanie spod wpływu genów, niż istniejącą jeszcze podległość. W tym historycznym i ewolucyjnym ujęciu także i sprawy zakochania się widzi się inaczej. O tyle inaczej, o ile nasze zachowania związane z seksualnością różnią się od zachowań naszych najbliższych kuzynów. To kwestia strony porównywania: nie do boskości, obojętnie jak ją definiować i gdzie jej szukać, a do naszej przeszłości.
Tego rodzaju myśli pomagały mi, pomagają nadal, w przyjęciu do wiadomości, iż nie władam całością swoich przeżyć psychicznych, a w moim zakochaniu się niemałą rolę odgrywają geny.