Etykiety
- aborcja (3)
- agaty (3)
- Ajschylos (7)
- aleja bukowa (2)
- Anglia (2)
- antyk (6)
- Bach (2)
- bagna (1)
- Batorz (2)
- Bazaltowa Góra (2)
- Beskidy (2)
- Białe Skały (2)
- Bieszczady (11)
- biologia (8)
- Bliżów (1)
- blog (12)
- bluszcz (6)
- błędy oprogramowania blogera (2)
- Bolero (1)
- Bolesław Chrobry (8)
- Borowa (1)
- Borowy Jar (2)
- Brama Lubawska (3)
- Brusno (1)
- brzozy (84)
- brzydkie słowa (2)
- budowa S3 (15)
- budowle (22)
- buki (65)
- Bukowa Góra (3)
- buty trekkingowe (9)
- Camino de Santiago (1)
- Chełmiec (5)
- Chełmy (20)
- Chrośnickie Kopy (22)
- chwile naszego życia (29)
- Czarnystok (4)
- Czartowskie Skały (4)
- czereśnie (10)
- daglezje (2)
- deszczowa wędrówka (8)
- droga (72)
- drzewa (251)
- dzikie róże (26)
- Dzwonkowa Droga (5)
- ekologia (19)
- ekonomia (7)
- elektrownie (4)
- elektrownie wodne (7)
- elektryka (8)
- empatia (7)
- energetyka (10)
- Eos (23)
- erotyka (5)
- etymologia (9)
- ewolucja (25)
- festyny (2)
- filozofia (34)
- flash mob (1)
- fotografia (7)
- fundamentalizm (2)
- gender (5)
- geologia (10)
- Gierczyn (7)
- Gilów (3)
- Głazy Krasnoludków (2)
- głogi (8)
- głód (1)
- Gołubiew (6)
- Goraj (3)
- Gorajec (3)
- Gostków (9)
- goście (3)
- Góra Brzezińska (2)
- Góra Chełm (1)
- Góra Hołda (1)
- Góra Łysiec (2)
- Góra Marchwianego (1)
- Góra Młynarka (1)
- Górecko (3)
- górskie wędrówki (208)
- góry (239)
- Góry Bardzkie (2)
- Góry Bialskie (1)
- Góry Bystrzyckie (2)
- Góry Halińskie (3)
- Góry Izerskie (20)
- Góry Kaczawskie (239)
- Góry Kaczawskie słowem malowane (229)
- Góry Kamienne (3)
- Góry Krucze (1)
- Góry Ołowiane (5)
- Góry Opawskie (1)
- Góry Orlickie (1)
- Góry Sowie (1)
- Góry Stołowe (11)
- Góry Wałbrzyskie (39)
- Góry Złote (1)
- Grodziec (3)
- Gródki (12)
- grzyby (37)
- Guciów (1)
- Hala Izerska (1)
- himalaizm (1)
- Horyniec Zdrój (1)
- Hosznia Ordynacka (5)
- Huta Turobińska (7)
- ideologie (1)
- internet (11)
- Izera (1)
- jar (8)
- jarząb brekinia (3)
- jaskinia (16)
- Jastrzębia Turnia (3)
- jesienne wędrówki (119)
- jesień (148)
- Jędrzejówka (3)
- Józefów (3)
- Kaczawa (2)
- kamieniołomy (25)
- Kamienna Góra (1)
- Kamiennik (3)
- Kapitański Mostek (3)
- kapliczki (40)
- Karkonosze (8)
- Karpaty (2)
- karuzele (9)
- Kłonice (4)
- kobiecość (4)
- kolory jesieni (96)
- komputery (10)
- Kondraty (1)
- konsumpcjonizm (12)
- kosmos (12)
- Krasnobród (1)
- Krąglak (1)
- Krucze Skały (1)
- ksi (1)
- książka "Wrażenia i chwile" (7)
- książka o miłości (21)
- książka o miłości w górach (23)
- książki (76)
- kwiaty (144)
- Kwisa (3)
- kwitnienie (126)
- las (129)
- Lasowa Góra (1)
- Lasy Janowskie (2)
- lato (130)
- len (7)
- literatura (121)
- lodowce (1)
- logika (10)
- Londyn (2)
- Lubelszczyzna (121)
- ludzka duchowość (31)
- ludzkie wybory (48)
- lunapark (41)
- łęgi (1)
- Małe Organy Myśliborskie (1)
- mamutowce (1)
- matematyka (3)
- mgła w górach (23)
- miedze (7)
- miłorząb (3)
- miłość (11)
- Miłość muzyka i góry (32)
- mitologia (11)
- Młynarka (1)
- moczka (1)
- moja praca (94)
- mokradła (2)
- moralność (49)
- morze (22)
- motoryzacja (13)
- Mszana i Obłoga (4)
- muzyka (18)
- muzyka klasyczna (22)
- Myślibórz (1)
- najstarszy cis (1)
- Narol (1)
- natura (20)
- nauka (58)
- Nowe Górniki (3)
- obieg pieniądza (7)
- Obrocz (1)
- obyczaje (34)
- ogród (1)
- Okole (6)
- ols (1)
- Ostrzyca (9)
- Otrocz (4)
- pałac (9)
- park (13)
- Piaseczna Góra (1)
- pieniądz (9)
- Pietrzyków (1)
- piękno (49)
- piłka nożna (1)
- pisanie (75)
- plantacje (21)
- plantacje porzeczek (11)
- platan (7)
- płciowość (5)
- podróże (7)
- poezja (22)
- Pogórze Kaczawskie (68)
- pola (172)
- Polesie (2)
- polne drogi (199)
- polszczyzna (85)
- połoniny (6)
- poręba (1)
- porosty (2)
- porwaki (1)
- powodzie i susze (1)
- powódź (2)
- praca (9)
- praca w Anglii (4)
- praca w UK (5)
- prawo i sądy (5)
- programy komputerowe (16)
- Proust (18)
- przedwiośnie (26)
- Przełęcz Pojednania (2)
- przełom (6)
- przełom Lipki (7)
- przełom Pełcznicy (3)
- przemiany przestrzeni (7)
- przyroda (67)
- psychologia (16)
- ptaki (13)
- Radecznica (1)
- Radkowskie Skały (3)
- Radogost (1)
- recenzja (13)
- reklamy (11)
- religia (7)
- Rezerwat Imielity Ług (1)
- rodzina (4)
- Roztocze (124)
- ruch drogowy (8)
- Rudawy Janowickie (13)
- rzeźba (5)
- Sądreckie Wzgórza (3)
- Sichowskie Wzgórza (2)
- silniki elektryczne (2)
- skalne grzyby (6)
- skały (115)
- Skrzyczne (2)
- Słońce (30)
- smartfony (2)
- Sochy (1)
- Sokoliki (5)
- Solina (2)
- sosny (1)
- spotkanie (10)
- spotkanie w bibliotece (2)
- Stanisławów (3)
- stok narciarski (1)
- stres (1)
- strumienie (38)
- Sudeckie wędrówki (167)
- Sudety (314)
- surmie (2)
- szadź (14)
- Szczebrzeszyn (2)
- sztuka (9)
- Szum (1)
- szumy (1)
- Szybowcowa (3)
- Ślęża (3)
- śnieg i słońce (22)
- Śnieżka (2)
- Śnieżnik (1)
- śnieżyca wiosenna (6)
- Świeradów (1)
- Tanwia (1)
- technika (15)
- telefony komórkowe (9)
- telewizja (5)
- Teplice nad Metuji (1)
- Tereszpol (3)
- terroryzm (1)
- Tesla (4)
- Tokary (7)
- Trójgarb (11)
- Trójmorski Wierch (1)
- Trzebnickie Wzgórza (1)
- Trzmielowa Dolina (14)
- UNICEF (1)
- urok zwykłych chwil (32)
- wakacje (2)
- Wapielnia (1)
- Warmia (1)
- wawrzynek wilczełyko (4)
- wąwozy (28)
- wąwozy kaczawskie (7)
- wąwozy na Roztoczu (56)
- Wąwóz Książ (1)
- Wąwóz Myśliborski (4)
- wiara (8)
- wiatraki (4)
- Wielisławka (5)
- Wielka Brytania (3)
- Wielka Kopa (3)
- Wielkie Organy Wielisławskie (6)
- Wieprz (1)
- wieża widokowa (21)
- wikliniarstwo (1)
- Wilcza Góra (2)
- wilki (1)
- Wilkołak (2)
- wiosna (94)
- wirtualizacja (2)
- wirusy (5)
- Wleń (4)
- wojna (25)
- wrażenia i chwile (157)
- wrocławskie krasnale (1)
- wschód słońca (60)
- wspomnienia (25)
- wulgaryzmy (3)
- wychowanie dzieci (8)
- wydanie książki (10)
- wyposażenie górskie (5)
- Wysoka Góra (1)
- wywiad (3)
- Wzgórza Łomnickie (1)
- Wzgórze Polak (1)
- zachód słońca (47)
- Zadzierna (1)
- zamek Bolczów (3)
- zamek Chojnik (1)
- zamek Czocha (1)
- zamek Niesyto (1)
- Zapora Pilchowicka (4)
- zboża (18)
- zdebrz (12)
- zdrowie (4)
- zielarstwo (1)
- zima (124)
- zimowe wędrówki (112)
- Złotoryja (2)
- zmiany klimatu (7)
- zwierzęta (2)
- Zwierzyniec (2)
- zwyczaje (56)
- źródła (13)
- źródło Kaczawy (3)
- źródło Sanu (1)
- żniwa (12)
- życie (37)
Moja książka
Wrażenia i chwile
150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki. „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą erotyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą erotyka. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 17 sierpnia 2020
Recenzja mojej książki
160820
Na stronie Tania książka ukazała się recenzja mojej książki „Miłość, muzyka i góry”. Podpisu nie ma, więc nie wiem, kto ją napisał. Wysłałem do redakcji zapytanie o możliwość publikacji tekstu na moim blogu, ale nie doczekałem się odpowiedzi. Bardzo mnie dziwi taki zwyczaj, a jest coraz bardziej powszechny. Po zastanowieniu uznałem, że skoro podam stronę źródłową, czynu nagannego nie popełnię. Więc podaję: tekst opublikowany jest tutaj.
Oto treść recenzji.
Pragnienie idealnej miłości widziane oczyma mężczyzny. Powieść dopieszczona od wstępu aż po ostatnią stronę, wzruszająca, trzymająca w napięciu, ale przede wszystkim ukazująca piękno najważniejszych wartości w życiu. Tej książki się nie czyta - przez nią się płynie...
Powieść "Miłość, muzyka i góry" jest niezwykle chwytliwa, ale i krótka - autor w zaledwie stu czternastu stronach zdołał przekazać wszystko na temat tego, co ma w jego życiu ogromną wartość: miłości. Jedni powiedzą, że książka mogłaby być dłuższa, drudzy zaś z niedowierzaniem będą podziwiać pracę, jaką autor włożył w to, aby treść była staranna, a przy tym zwięzła.
Ta publikacja jest dowodem na to, że nie ilość jest ważna, a jakość. Świat stworzony w powieści jest wyjątkowo subtelny, pełen uczuć i magii, której nie da opisać się słowami bez zdradzenia zbyt wiele z książki. Wybierz się w niezapomnianą podróż szlakiem głównych bohaterów: Jasia i Jasi - odkryj to, co nieodkryte, i poznaj to, co niepoznane. Po prostu zatrzymaj się na chwilę, dostrzeż i doceń wartości, o których marzysz i śnisz. A może już masz je w swoim życiu, tylko w codziennym biegu czasem o nich zapominasz?
Autorem powieści jest Krzysztof Gdula, który pisze o sobie: "jestem synem, mężem, ojcem, dziadkiem". Technik z wykształcenia, który z umiłowania życiowych wartości tworzy szczere i poruszające opowieści, ukazujące świat, w którym wszystko jest czarne i białe i ma swoje odpowiednie miejsce. W obecnych czasach bywa, że dostrzegamy chaos, czujemy, że nic już nie ma swojego porządku. Ta publikacja pokaże Wam, że wcale tak nie jest!
Autor w swoim życiu opublikował trzy powieści, a każda z nich została pozytywnie oceniona przez czytelników. Poza "Miłość, muzyka i góry" zaliczają się do nich "Sudeckie Wędrówki" oraz "Góry Kaczawskie słowem malowane".
czwartek, 25 kwietnia 2019
O jednym "momencie"
250419
Dostałem w
prezencie ciekawą książeczkę, to wybór starożytnych anegdot z
bardzo dobrym słowem wstępnym napisanym przez jednego z najlepszych
naszych starożytników. Poczytuję ją w wolnych chwilach, a nie mam
ich wiele, wszak trwa karuzelowy sezon. Chciałem napisać kilka zdań
o tej lekturze, ale to później, teraz wezmę się za opis wędrówki.
Tak, udało mi się dostać dzień wolny i wyrwać się spomiędzy
karuzel na otwarte przestrzenie, jednak i ten tekst powstanie z
opóźnieniem.
Wczoraj wspomniałem
słowa Pierwszej Damy mówiącej o popularności „momentów” w
książkach, o podnoszeniu przez nie rynkowej wartości powieści, i
zaraz uświadomiłem sobie, że przecież i w moich tekstach są
momenty.
Jeden z nich
publikuję w nadziei na przeczytanie uwag i opisu wrażeń z lektury
– jakie by one nie były.
Proszę o nie.
Parę słów
wprowadzenia.
Rzecz jest o dwojga
młodych ludziach, a akcja dzieje się we Wrocławiu i na Lastku,
górze w paśmie Chrośnickich Kop w Górach Kaczawskich. Na Lastku,
ponieważ właśnie na tej górze przyszedł mi do głowy pomysł na
to opowiadanie.
Czas akcji: wiosna
1947 roku, później przeskok do 2014 roku i w kilku wspomnieniach
przedstawiony szereg ich wspólnych lat. Czemu tak dziwnie? Bo lubię
dziwności. Ona, w przeciwieństwie do niego, nie jest zwykłym
człowiekiem, potrafiąc coś, co chyba należałoby nazwać
przemieszczaniem się w czasie i przestrzeni, jednak ta jej cecha
objawia się tylko dwa razy: na początku i na końcu ich historii.
Na co dzień jest… może niekoniecznie przykładną żoną w
tradycyjnym wyobrażeniu, ale na pewno niezwykłym muzykiem. Muzyka,
obok miłości i gór, jest trzecim wątkiem opowiadania.
Może tyle
wystarczy, teraz oddaję głos narratorowi.
* * * *
Całowaliśmy się.
Ona inaczej całuje niż znane mi dziewczyny. Nie, wcale nie
namiętniej czy bardziej zmysłowo, nie. Ta jej odmienność jest
trudna do określenia jak wszystko u niej. Chwilami mam wrażenie,
jakby całą siebie chciała zawrzeć w ustach.
– Jasiu, tak
cudnie całujesz.
– Całą sobą
chciałabym cię całować – szepnęła.
Zaniosłem ją do
swojego pokoju.
Później
zauważyłem, że lubi zanoszenie jej do łóżka.
– Czuję się jak
królewna. Albo jak twoja branka – powiedziała mi kiedyś.
Objęliśmy się.
Tonęła w moich ramionach, tonąłem w rozkosznym dotyku jej ciała.
Całowaliśmy się w półmroku pokoju, w nienasyceniu, w
zapamiętaniu, w nagości naszych ciał. Ogarnęła nas gorączka
dawania i odbierania pieszczot, a za nią niecierpliwość plącząca
nasze usta i dłonie. Gorączka niesłabnąca, a rosnąca wraz z
tysięcznymi pieszczotami i domagająca się spełnienia…
Leżałem wsłuchując
się w powolne wędrowanie jej ust po mojej twarzy. Ich dotyk
sprawiał mi przedziwną przyjemność.
– Pocałuj mnie
jeszcze – prosiłem, gdy podnosiła głowę i patrzyła na mnie.
Przez chwilę widziałem jej uśmiech, a później czułem dotyk ust
na powiekach.
W niej tkwi jakiś
tajemny pierwiastek, który próbuję od tylu już lat znaleźć i
nie potrafię, ale on jest, przecież czuję jego przyciąganie. Był
czas, szczególnie w pierwsze nasze lata, gdy dopatrywałem się go w
jej seksapilu. Och, nie!: nie wykorzystywała swojej kobiecej
przewagi, nie prowokowała, nic z tego. Ona jest… nie wiem jaka.
Naturalna w kochaniu? Też, ale jest jeszcze coś innego. Nie wiem
co.
Zachowała do końca
odrobinę swojego początkowego wstydu, nierzadko gasząc światło
lub chociaż zasłaniając story, ale też potrafiła zachować czar
świeżości i jeszcze podzielić się nim ze mną... Wiem!: jeśli
ten jej pierwiastek miałby być tutaj, to raczej w sposobie dawania
siebie. Ona tak się kocha ze mną, jakby tym jednym aktem chciała
nasycić się na całe lata, jakby miał być ostatnim, jakby nic się
nie liczyło poza daniem siebie do ostatniej cząstki.
Później, gdy
umiała już swobodnie grać, tę samą cechę usłyszałem w jej
muzyce i wtedy zrozumiałem, że dla niej miłość – do mnie i do
muzyki – jest dawaniem siebie całej bez reszty, bez liczenia
zasobu swoich sił. W tym szafowaniu sobą, w zachłystywaniu się
miłością, nie ma beztroski (skoro ta wynika raczej z
lekkomyślności lub z niedoceniania), a naturalne dla niej
przekonanie o braku ograniczeń w niej samej. Jej nigdy nie przyszło
do głowy pytanie o to, co da jutro, skoro dzisiaj da wszystko. Daje
wszystko i zawsze ma wszystko.
Początkowo
myślałem, że jest w niej dążenie do perfekcji, że po prostu
jest ambitna, ale szybko uznałem, że nie ma w niej za grosz takich
dążeń, ponieważ ona jest dalej i wyżej. To, co brałem za
przejaw dążenia do doskonałości, nie jest u niej intelektualnym
wyborem, a najzupełniej pierwotną radością życia i pragnieniem
wzięcia od niego wszystkiego, co tylko dać może.
Jest też szacunkiem
doń i wdzięcznością za możliwość przeżywania.
Niemal żadne z tych
mnogich celów, do których ludzie dążą w życiu, nie pociągają
jej na tyle, aby kłopotać się o ich osiągnięcie. Muzyczne
sukcesy oczywiście cieszą ją, ale do swojej popularności w
świecie muzycznym podchodzi z dystansem, jakby z przymrużeniem oka;
o pieniądzach chyba już pisałem. Zachłanna jest jedynie na
przeżywanie. Tyleż razy mówiła mi o górze usypywanej przeze mnie
na jej ramionach, ale wszystkie miłe dla niej moje słowa, gesty i
czyny, są ledwie wzgórkiem wobec góry przeżyć jakie ona sama
zbiera zewsząd i zgarnia do siebie, nienasycona.
Odbiegłem od
tematu, wracam więc do jej tajemnicy.
Później, gdy
byliśmy już małżeństwem, dopatrywałem się jej tajemnicy w
gracji gestów, w uroku ruchów jej ciała. Gdy nie było Jasi tak
długo, gdy szukałem jej, nie tyle nasze noce mi się śniły, co
urzekające piękno jej dłoni trzymającej smyczek.
Odchyla głowę
odsłaniając szyję… zamyślona bezwiednie bawi się końcem
swojego warkocza… urywa z kiści winogron jeden owoc i niesie go do
ust… wyciąga dłoń ku kwiatom rosnącym na brzegu górskiego
strumienia… dłonią podpiera brodę patrząc na mnie i uśmiecha
się kącikami ust, a ja patrzę na nią i czuję, że opuszcza mnie
napięcie całego dnia i wszystkich jego kłopotów.
W końcu doszedłem
do wniosku, że przecież niemożliwością jest, żeby samymi
gestami tak mnie oczarowała, i w ten sposób, nie doszedłszy do
źródła jej siły, znowu wróciłem do punktu wyjścia moich
rozmyślań nad jej tajemnicą. Odkryłem ją dopiero wtedy, gdy
spojrzałem na zapłakaną twarz Jasi w chwili znalezienia jej na
Lastku: ja ją po prostu kocham.
Kocham nie za to, że
ma takie czy inne przymioty, ale za to, że jest, a kochając,
podziwiam taką jaką jest.
* * * * *
Streszczenie
Streszczenie
Młody
mężczyzna, wędrując po swoich ulubionych górach, w nader
dziwnych okolicznościach spotyka dziewczynę, którą po jej
usilnych prośbach zgadza się zabrać ze sobą. Szybko zbliżają
się do siebie, ale wtedy okazuje się, że dziewczyna jest postacią
wymyśloną, istniejącą tylko w wyobraźni mężczyzny. Jednak
pewnego ranka budzi się i widzi ją – współczesne wcielenie
Galatei Pigmaliona.
Ich
dalsze losy są historią udanego małżeństwa pokazanego w kilku
wspomnieniach mężczyzny, ale dobry czas trwa tylko do chwili, w
której kobieta zaczyna podejrzewać, że jest fantazją swojego męża
istniejącą li tylko w komputerowym pliku. Po jego skasowaniu
kobieta znika, rozpływa się w powietrzu. Jej mąż i jednocześnie
narrator uświadamia sobie, że tak naprawdę wcale nie ma pewności
istnienia żony, a tym samym i realności wspomnień. Jeden tylko do
niej należący przedmiot, jedna rozmowa telefoniczna, pozwalają mu
wierzyć w istnienie kobiety i każą szukać jej w górach, w
których po raz pierwszy ją zobaczył. Albo wyobraził sobie,
ponieważ pewności nie ma do końca.
Parę
delikatnych opisów erotyki, muzyka klasyczna i nieco gór
uzupełniają powieść.
Dodam
tylko, że historia kończy się dobrze.
niedziela, 24 września 2017
Nie tylko o grzybach
220917
Od
jutra dzień będzie krótszy od nocy, mijają właśnie ostatnie minuty lata. Nie
rozpieszczało nas, ale przecież razem z nim mija cud długich dni, chodzenie w
krótkich portkach, widok jaskółek. Niemal dwa tygodnie temu patrzyłem na niebo
pełne ekspresyjnego wirowania tych pięknych ptaków. Było ich więcej niż widuje
się w pełni lata czy wiosny, latały inaczej, szybciej, jakby chciały w
najkrótszym czasie złowić najwięcej owadów. Patrzyłem na nie ze zwykłą
przyjemnością, ich widok nieodmiennie wypogadza mojego ducha, ale też patrzyłem
z odrobiną smutku, ponieważ wiedziałem, że one zebrały się w większą gromadę
szykując się do dalekiego lotu.
Pełnia
lata mija wraz z ich odlotem. Zostają puste pola i puste niebo.
Kątem
oka zobaczyłem skrawek czegoś brązowego wystającego zza pnia sosny, spojrzałem
tam, ale nic nie zobaczyłem. Gdy już miałem odchodzić, wydało mi się, że znowu
coś widzę. Stałem chwilę patrząc w inna stronę i niespodziewanie, szybko,
odwróciłem głowę. Dał się złapać: przy pniu drzewa stał spory i zgrabny
podgrzybek brunatny. Gdy nachylałem się ku niemu, zrobił kwaśną minę
przegranego.
Na
szczycie pochyłości rósł samotny grzyb z kapeluszem błyszczącym po niedawnym
deszczu. Kucnąłem i nożykiem przeciąłem mu nogę, a wtedy wypsnął mi się z ręki,
śliski, i zaczął uciekać tocząc się w dół. Może i udałoby mu się zbiec, ale
utknął wśród wysokiego mchu i tam go dopadłem.
W
ostatnie dni pracę zaczynam wcześnie chcąc mieć dłuższe wolne popołudnia. Kilka
ostatnich wypełniłem rzetelną i mozolną pracą nad swoimi wybranymi tekstami,
mając nadzieję na zainteresowanie nimi wydawcy. Parę dni temu, słysząc od
znajomych o pojawieniu się grzybów, uznałem, że króciutki wypad jest możliwy.
Pracę kończę o godzinie 17, do podmiejskiego znanego mi lasu jest kilka minut
jazdy, parking blisko pierwszych drzew, więc… na grzyby!
Nie
przebierałem się, wpadłem tylko na moment do kampingu po jedzenie i torbę, w
rezultacie już dwadzieścia minut po skończeniu pracy wszedłem między pierwsze
drzewa. Miałem nie więcej jak półtorej godziny czasu do zmroku o którym
wiadomo, że między drzewami lasu pojawia się najszybciej.
Znajoma
zapytała się mnie, co takiego jest w grzybach, że czuje się zazdrość i chęć
pójścia do lasu, gdy słyszy się o udanych grzybobraniach. Faktycznie, czuje się
zazdrość, a jeszcze dodam od siebie, że gdy zobaczę w lesie grzybiarza, to co
prawda mile go przywitam i zagadam, ale w głębi ducha mam skłonność traktowania
go jak konkurenta, a jego grzyby jako łup mnie odebrany, więc istotnie, coś
tajemniczego mają w sobie grzyby znajdowane w lesie.
Cóż
to takiego?
Dla
mnie pierwszy, najsilniej odczuwany i najoczywistszy urok grzybów tkwi w ich
pierwszym zobaczeniu. Bywa, że stoję nad znalezionym grzybem smakując tę
chwilę, nim nachylę się po niego, ale przecież nie tylko moment zauważenia tworzy
aurę grzybobrania. Oczywiście urok lasu i jego zapachów, u mnie także odruchowe
kojarzenie grzybów z wigilijnymi potrawami – i dalej to wszystko, co czuje się
na myśl o zimowych świętach – także tradycja sięgania w kuchni po grzyby
zebrane w lesie, a nie kupione. Jest tutaj wyraźny związek ze zwyczajami, na
szczęście nadal istniejącymi w wielu domach, zaopatrywania spiżarni w przetwory
własnej roboty, i to niekoniecznie dla oszczędności, a raczej dla domowej
atmosfery. Po prostu dla tworzenia Domu i wspólnoty jego mieszkańców. Gdy
próbuję sięgnąć myślą głębiej dla znalezienia wszystkich związków i przyczyn,
pojawiają mi się niewyraźne już myśli o dawnym życiu w zgodzie z naturą, o
zagospodarowaniu i wykorzystaniu wszystkich jej darów dla przeżycia chłodnych i
głodnych miesięcy. Sposób i podejście odległe od sklepowych półek i chwalące
się bardzo starym rodowodem. Gdy patrzę na półki regału zapełnione domowymi
przetworami, na wianuszek główek czosnku lub suszących się grzybów, odnoszę
wrażenie przenikania się czasów, obecności we mnie śladów zwyczajów ludzi
żyjących wieki temu. Tamta zazdrość jest echem dawnej zazdrości o pełniejszą
spiżarnię.
Związek
z dawnymi czasami, z ludźmi żyjącymi z tego, co sami zebrali i przetworzyli,
przed erą całodobowych sklepów i lodówek w każdym mieszkaniu, dzisiaj poczułem
wyraźniej dzięki zabranej ze sobą kolacji.
Otóż
na jednym z festynów zobaczyłem litewskie stoisko z żywnością. Wędliny
wyglądały bardzo smakowicie i bardzo tradycyjnie, mocno wędzone i suche, ale
moją uwagę przyciągnęły ciemne pasemka czegoś, co okazało się suszoną wołowiną;
kupiłem parę skrawków do spróbowania. Dało się to zjeść, o ile ucinało się
nożem plasterki w poprzek włókien. Gdy po pracy wpadłem jak po ogień do
kampingu, nagle pojawił się pomysł na kolację w lesie, kolację dawnego
wędrowca. Włożyłem w kieszeń dwa kawałki tej twardej i słonej wołowiny, równie
twardy kawałek ciemnego chleba i pojechałem. Szedłem wypatrując grzybów i
jadłem, a właściwie żułem kolację czując wyraźnie, że ten posiłek pasuje do
grzybobrania, że między tymi dwiema czynnościami jest związek, pokrewieństwo w
rodowodzie.
Ciekawe,
jaką drogę przeszły moje myśli łącząc grzyby z posiłkiem, jaki mógł kiedyś
spożywać grzybiarz, i szerzej – z dawnymi czasami ludzkiej zależności od przyrody,
czasami, w których ludzie musieli się natrudzić by przeżyć. Wydaje mi się, że
cała moja wiedza o dawnych czasach, wspomnienia lektur książek, których akcja
dzieje się w odległej przeszłości, moje wyobrażenia tych czasów i współczucie
dla ludzi żyjących w ciężkich warunkach, że to wszystko uległo we mnie
transformacji, w efekcie której jedząc w lesie swój prymitywny posiłek
odczuwałem duchowy związek z anonimowym człowiekiem, którego śladami być może
szedłem. A może przekaz nie jest kulturowy? Może wiele pokoleń ludzi
zbierających plony natury dla przeżycia, więc z konieczności, przekazały mi w
genach swój dar pomocy dla mnie, ich dalekiego potomka – skłonność do
wykorzystywania grzybów i nie tylko?
Nie
wiem.
Nazajutrz
nic nie zapowiadało wyjazdu na grzyby. W czasie obiadu powiedziano mi o awarii
młyna, pięknej i wielkiej widokowej karuzeli. Szafa sterownicza wypełniona jest
mnóstwem podzespołów pracujących pod dyktando komputerowego sterownika, a ten
uparcie twierdził, że ma przegrzany jeden z silników kręcących kołem. Silnik
był zimny, ale jak przekonać do tego uparciucha? Zrezygnowany, mozolnie
rozgryzałem system zależności i połączeń. Była 16.30, gdy znalazłem uszkodzony
podzespół. Dobrze, nawet bardzo, wszak znalazłem przyczynę, ale jak uruchomić karuzelę,
skoro tego elementu nie miałem i nie był do kupienia w pierwszym lepszym
sklepie? Jak oszukać sterownik, by łaskawie zgodził się dać zezwolenie na
kręcenie kołem? Pomogła mi bardzo logiczna budowa systemu i wzorowe opisanie
wiązek przewodów. Odczułem ulgę i radość, gdy kolega krzyknął ze sterówki, że
system nie sygnalizuje przegrzania. Po chwili koło ruszyło. Spojrzałem na
zegarek, była godzina 17.05.
Grzyby!
Jeszcze zdążę!
Poderwałem
się do biegu, w efekcie dwadzieścia minut później wchodziłem między pierwsze
drzewa lasu, po kolejną porcję małych podgrzybków. Zwróciłem uwagę na nagłą
zmianę, która niemal zawsze ma dla mnie urok: w ciągu krótkiego czasu od szafy
sterowniczej karuzeli, od kabelków i przekaźników, do lasu i grzybów – dwa
światy w dwadzieścia minut.
Później
upewniłem się przy pomocy googli, że oprócz podgrzybków brunatnych i sitarzy,
zebrałem nieco podgrzybków złotawych czy też złocistych; wcześniej zbierałem je
nie znając ich nazwy.
W
kolejny dzień nie mogłem pojechać do lasu, pracę skończyłem dopiero po
dwudziestej, jednak dzisiaj, w sobotę, byłem między drzewami już o 15.30. Od
rana padał deszcz, ale nawet na chwilę nie pojawiła się myśl o rezygnacji,
wszak dzień trzeba wykorzystać. Nie zmokłem mając na sobie gumowce i płaszcz, a
grzybów zebrałem sporo, mimo silnej konkurencji innych grzybiarzy.
Suszą
się. Czuję zapach wigilii.
Dopisek
z następnego dnia, z niedzieli.
Mając
możliwość, oczywiście pojechałem do lasu. Było to najdłuższe, bo niemal
pięciogodzinne, i prawdopodobnie ostatnie moje grzybobranie. Z kilkuset
zebranych małych podgrzybków wybrałem najładniejsze i przyrządziłem je w
zalewie octowej. Będą na świąteczny stół.
Tak
mi się przypomniało, chyba przez kontrast.:
W
UK nie można chodzić po polach tak, jak u nas, bo te są ogrodzone, nierzadko
lasy też. Tylko tu i ówdzie wyznaczone są publiczne ścieżki dla pieszych,
stosownie oznaczone i opisane, wiodące także przez prywatne pola i lasy.
Któregoś razu szedłem taką ścieżką w lesie, co kilkadziesiąt metrów mijając
tabliczkę zakazującą zbierania grzybów. Właściciel lasu nie chce konkurentów w
grzybobraniu? Ależ nie! Typowy Anglik nie odróżnia kani od podgrzybka, ani
kurki od muchomora, ponieważ grzyby zbiera na sklepowych półkach, a tam są one
opisane.
Po
co więc tamte tabliczki?
Zauważyłem,
nota bene, że od powrotu z Anglii używam nazwy tego kraju w wersji angielskiej.
Jeszcze pamiętam te ich „jukey”. My zwykliśmy mianem „Anglia” określać całe
Zjednoczone Królestwo, dla Wyspiarzy różnica jest istotna.
Na
zakończenie coś całkowicie odmiennego.
Szukając
czegoś w komputerze… Właśnie! Pamięć jest wirtualna, fizycznie mając postać
malutkiej kasetki, ale w jej niewielkiej objętości mieści się ogromna
przestrzeń, która dokładnie tak jak przestrzeń rzeczywista może być rozległa i
trudna do ogarnięcia z powodu bałaganu i mnogości zakamarków. Trzeba ją
porządkować dokładnie tak, jak przestrzeń fizyczną, rzeczywistą. Czyż nie jest
to dziwne?
Więc
przy okazji poszukiwań znalazłem plik niemal zapomniany. Nosi datę z 2002 roku
i zatytułowany jest „wiersze”.
Oto
jeden z nich, erotyk. Może i niewiele warty, ale jest pamiątką czasu. Mojego
czasu.
Uszy
mi mówią, że chcą cię słyszeć,
Oczy,
że chcą cię widzieć.
Usta
wyszeptują swoją tęsknotę,
Samotne
dłonie szukają twoich dłoni.
Dlaczego?
Ustami
przy twoich ustach,
Zatracić
chciałbym się przy tobie.
Czas
przeszły i obecny gubiąc,
Roztopić
się w niepamięci i w tobie.
Dlaczego?
Obejmując
cię głodnymi ramionami,
Chciałbym
zrosnąć się z tobą.
Bez
jednej myśli, z jednym pragnieniem:
Być
jeszcze bliżej.
Dlaczego?
Wdychać
twój oddech prędki,
Gorącą
całować twą kobiecość,
Podziwiać
łuk bioder i kształt piersi
Chciałbym
jednocześnie, a nie mogę.
Dlaczego?
Sto
ust całujących cię wszędzie,
Sto
par oczu chciałbym mieć,
Aby
widzieć cię całą jednocześnie.
Nie
mam ich tyle.
Dlaczego?
wtorek, 2 maja 2017
O miłości, która nie spadła z nieba
210417
Odkąd
napisałem parę zdań o miłości, nie przestaję myśleć o źródłach naszych
zdolności duchowego przeżywania; może gdy podejmę jeszcze jedną próbę
nakreślenia swoich przemyśleń i wiedzy, uporządkuję je w ten sposób i w końcu
oderwę się od tematu.
Dopisek.
Z powodu licznych zajęć służbowych i pilnego wyjazdu w rodzinnych sprawach,
tekst leżał przez niemal dwa tygodnie. Gdy dzisiaj wróciłem do niego, poczułem,
że od tematu uwolnił mnie czas i już nie muszę posługiwać się tekstem, ale że u
mnie napisane słowa nabierają cech osobowych, zaraz zamieszczę je na blogu,
mimo iż doskonale wiem, że tekst raczej wypaczy mój obraz u czytelników, niż go
wyprostuje. Trudno, zostanę wierny zasadzie głównej: na swoim blogu zamieszczam
to, co mnie interesuje.
Wydawało
mi się, że istnieją dwa zasadnicze stanowiska w kwestii naszej duchowości: mamy
ją od Boga, albo została wykształcona w toku ewolucji; ostatnio zaczynam
wyraźniej dostrzegać poglądy pośrednie: przy braku negacji faktu ewolucji,
obecne jest oczekiwanie wyjęcia wyższych, psychicznych zdolności naszego umysłu
spod praw ziemskiego życia i jego ewolucji.
Dla
porządku zaznaczę, że takie pojęcia jak duch, dusza, psyche, używam wymiennie,
mając na myśli naszą świadomość i całe życie wewnętrzne człowieka; nasze „ja”.
Podobnie używam słów umysł i mózg, jako że dla mnie nie ma w tych określeniach
innych różnic, jak te ze słownika: w przypadku mózgu ma się na myśli bardziej
twór materialny; mówiąc o umyśle, myśli się raczej o funkcjach mózgu, zwłaszcza
tych psychicznych. Tkwi w tym pojmowaniu zasadnicze założenie zgodne z wiedzą
naukową: nasz mózg jest twórcą i siedliskiem naszego „ja”. Zaznaczam to,
ponieważ spotkałem się ze stanowiskiem, dość licznie reprezentowanym wśród
wierzących, że umysł jest niematerialną emanacją duszy, a mózg służy jedynie do
zawiadywania naszym ciałem i jego zmysłami. Nie zamierzam ustosunkowywać się do
takiego stanowiska, jako że wynika ono z wiary, nie wiedzy, a tym samym nie
podlega wpływom argumentów.
Myślę, że wśród ludzi, którzy przyjęli do wiadomości fakt
ewolucji, nie ma sprzeciwów, gdy mowa jest o obsłudze przez nasz mózg
fizycznych potrzeb ciała i przetwarzanie informacji ze zmysłów. Wiadomo, że
ciało wymaga zarządzania, że im większe ciało, tym większy mózg jest potrzebny,
łatwo też o potwierdzające obserwacje. Gdzieś już posłużyłem się przykładem
zmysłu równowagi, wykorzystam go i tutaj zaznaczając, iż inaczej odbiera się
typowe objawy pracy naszego ciała, jeśli zwracamy na nie uwagę pod kątem
funkcjonowania naszego mózgu.
Gdy stanę na jednej nodze, w zasadzie mogę swobodnie
rozmawiać lub myśleć, i nie muszę równowagi pilnować. Jednak jeśli wsłucham się
w swoje ciało, a jeszcze lepiej, gdy jednocześnie będę patrzeć na nogę i stopę,
zobaczę i poczuję działanie mięśni: jedne napinają się, inne zwalniają, a
zmiany bywają dość szybkie i liczne. Wiadomo, że nie dzieje się to
automatycznie, że pracą mięśni utrzymujących naszą równowagę steruje mózg.
Mógłbym pisać o przejściu tych czynności ze świadomości w fazie nauki
chodzenia, do podświadomości w późniejszym okresie, ale chyba za bardzo
odbiegłbym od tematu, tutaj wystarczy zaznaczyć, że nasz mózg sam potrafi to
robić na skutek wyćwiczenia. Całkiem podobnie jest przy chodzeniu, a niewiele
inaczej przy każdych czynnościach wykonywanych często i przez długi czas, jak
na przykład przy kierowaniu samochodem. Który z kierowców nie złapał się na
myśli, że przecież powinien włączyć kierunkowskaz i zapomniał o tym, a gdy
sięgnął po dźwignię, okazała się być już włączona.
Ilość
przetwarzanej informacji ze zmysłów jest ogromna. Wszak w każdej chwili wiemy,
jaką pozycję ma nasze ciało, odbieramy z całej jego powierzchni wrażenia dotyku
i temperatury, słyszymy, widzimy, a przecież piszę tutaj tylko o tych
działaniach mózgu, które są nam znane, to znaczy, które są nam świadome;
działań pod progiem świadomości jest dużo więcej. Gdy przyjrzeć się każdej z
tych funkcji, niech będzie to widzenie, zauważyć można coś dziwnego, coś
diametralnie odmiennego od tego, co widzimy. Nasze oczy działają podobnie do
matryc aparatów fotograficznych: zmieniające się pod wpływem światła stany
naszych komórek światłoczułych są czytane, informacja jest wstępnie
przetwarzana, i wiązką kabli – włókien nerwowych, przesyłana jest do mózgu,
gdzie podlega dalszej obróbce, a to wszystko dzieje się wiele razy na sekundę.
Uwaga w nawiasie: u wielu istot, także u ludzi, powierzchnie światłoczułe
komórek skierowane są do tyłu oczu, a nie normalnie, ku światłu – twardy orzech
do zgryzienia dla kreacjonistów.
W
aparacie fotograficznym obraz jest zapisywany w postaci ogromnego ciągu zer i
jedynek, czyli w postaci cyfrowej, z wykorzystaniem tylko dwóch cyfr
(przeciętnej wielkości zdjęcie to ciąg kilkudziesięciu milionów zer i jedynek);
u nas jest to bardziej skomplikowane, chociaż zapis cyfrowy nie jest nam obcy,
tyle że przy użyciu nie dwóch, a czterech znaków. To, co ważne dla mojej myśli
przewodniej, to dość proste stwierdzenie: obraz, jaki widzimy, istnieje tylko
na poziomie naszej świadomości, natomiast nasz umysł operuje na ciągu umownych
znaków i tak też przechowuje w swojej pamięci obrazy naszego życia. To
przetwarzanie, dość wierne, a przy tym diametralnie zmieniające informację
wejściową, jest powszechne u nas: każde wrażenie zmysłowe wysyłane jest jako
ciąg impulsów o zmiennych parametrach, by w mózgu zostać przetworzonym do stanu
zrozumiałego dla niego samego i dla nas.
Dokładnie
tak samo mają wszystkie zwierzęta, chociaż zachodzą oczywiste różnice
ilościowe: jedne widzą lepiej, drugie gorzej od człowieka, albo wzroku nie mają
lub patrzą pod szerszym kątem i kilkoma parami oczu. To, co tutaj ważne, to
przyjęcie do wiadomości, iż mechanizmy wykształcania zmysłów i ich
funkcjonowania były (i są nadal) podobne, a w najszerszym ujęciu takie same u
wszystkich żywych istot na Ziemi.
Poza
zmysłami, w oczywisty sposób wspomagającymi zdolności przeżycia, natura
wykształciła u zwierząt cały szereg funkcji mających na celu posiadania
potomstwa i opiekę nad nim. Zaznaczam, iż pisząc o celu natury, nie opisuję
istniejącego stanu, korzystam jedynie z języka stworzonego przez ludzi, a my
wszędzie doszukujemy się sprawcy i celu. Same mechanizmy ewolucji są
bezosobowe, bezrozumne, automatyczne, nie mające żadnego celu, ku któremu
zmierzają.
Najsilniejszym
bodźcem tego rodzaju jest popęd seksualny, bez którego nie było toków,
rykowisk, walk, nieskończonej ilości zalotów, rytuałów, przeobrażeń w
zachowaniu i wyglądzie. Natura posłużyła się tutaj przysłowiową marchewką:
przyjemnością, chociaż zdaje mi się, że odczuwają ją jedynie te zwierzęta,
których mózgi dostatecznie są rozwinięte, by „zmieścić” w sobie wrażenie tak
oderwane od codziennych zabiegów, jak rozkosz. Ta uwaga też jest ważna. Te
wszystkie mechanizmy wykształciły się po prostu dlatego, że okazały się
przydatne, co jest ogólną cechą zmian ewolucyjnych. Zwierzę nie ma świadomości
potrzeby zachowania gatunku, przekazania życia; wszystkie działania w tym
kierunku podejmuje pod wpływem silnie odczuwanej instynktownej potrzeby.
Podobnie jest z opieką nad potomkami, chociaż u różnych zwierząt wykształciły
się bardzo odmienne zwyczaje – od starannej opieki przez pierwsze lata, do
zostawiania swojego potomstwa samemu sobie. Natura potrafi budzić w młodej
matce potrzebę opieki i obrony swoich dzieci, uruchamia mechanizmy laktacji
(jeśli jest ssakiem), często uniemożliwia zajście w ciążę w czasie karmienia,
itd.
Trudno
opisywać wszystkie mechanizmy, w wielu przypadkach nie tylko o wielkość tego
tekstu chodzi, ale i o brak specjalistycznej wiedzy, więc poprzestanę na tych
paru przykładach zaznaczając, iż wszystkie te zachowania zwierząt i zmiany w
ich organizmach są fenotypowe, czyli będące skutkiem działania genów. Tylko
przy pomocy genów matka nie opiekująca się potomstwem mogła przekazać dzieciom
zespoły odpowiednich zachowań, tylko przy pomocy genów można nakłonić zwierzęta
posiadające najprostsze systemy nerwowe do zachowań rozrodczych. Piszę tak, bo
czasami myślę, że u zwierząt mających najbardziej rozwinięte mózgi, może
występują też zaczątki świadomych działań, jednak zawsze na podłożu uczynionym
przez geny.
Każde
materialne wcielenie genu trwa co prawda krótko, wiele razy w ciągu naszego
życia jest zamieniane na nowe kopie, jednak geny są niemal wieczne w sensie
informacji, jakie niosą. Ta przechodzi z pokolenia na pokolenie, a przekaz jest
prawie idealnie wierny. Potrzebne są tysiąclecia, żeby zauważyć mikroskopijne
zmiany; może z wyjątkiem bakterii, u których wszystko przebiega szybciej.
Kopiowaniu i przekazywaniu następnemu pokoleniu podlega cały genom zwierzęcia
(ludzie też są zwierzętami w sensie biologicznym, obcym jakimkolwiek wartościowaniom),
bez względu na to, jak często cechy, w których zaistnieniu brał udział
określony gen, są używane czy przydatne; kopiowaniu podlegają także te geny,
które w ogóle nie są używane u danej osoby, na przykład dotyczące męskich cech
w genach córki, które mogą się objawić dopiero u jej syna, ale też geny
nieużywane od pradawnych czasów. Większość naszych genów jest takim milczącym
świadkiem zamierzchłych czasów. Tak jest, ponieważ mechanizmy kopiowania są
automatyczne, pozbawione inteligencji, a sama technologia zapewnia niemal
wieczne ich trwanie.
Dlatego
nadal nosimy w sobie ślady dawno minionych czasów, mamy odruchy i skłonności
niepotrzebne w zmienionym przez nas świecie, a nawet szkodliwe.
Jesteśmy
cząstką życia Ziemi i wszystkie prawidła dotyczące genetyki zwierząt dotyczą
także nas, ponieważ wszystkie istoty żywe na Ziemi są kuzynami i mają bardzo
podobną budowę na poziomie komórek i genów; dość wspomnieć, że są geny, które
(z minimalnymi różnicami) dzielimy z całą ziemską fauną – aż do bakterii, a
wszystkie one i u wszystkich istot zapisane są dokładnie takim samym językiem.
Nie ma w nas nic, co wyróżnia nas w zasadniczy sposób, co czyni niepodległym
prawom życia Ziemi.
Ponieważ
nie czujemy pracy naszego mózgu w żaden sposób, możemy tylko wyobrażać sobie,
jak liczne operacje są wykonywanego przez niego, gdy w ułamku sekundy uznajemy,
iż musimy się cofnąć dwa kroki, by złapać piłkę lecącą ku nam.
Właśnie
ten styk jakże technicznych działań naszego mózgu – i świadomości, to przejście
od „komputerowych” obliczeń do uświadamiania siebie, do mówienia „ja”, jest
najbardziej fascynujący i najdziwniejszy. Czasami można odnieść wrażenie, iż
dwiema jesteśmy osobami: nasze ciało i my. Nie dziwić się wielu religiom, które
ten podział uświęcają doktrynami. Co ja na to? Znowu zwrócę się ku zwierzętom
najinteligentniejszym: przyglądając się im, dochodzę do wniosku, iż one także
mają świadomość, a tym samym poczucie swojego „ja”. Bronić tego stwierdzenia
można na wiele sposobów, ale wydaje mi się, że nie ma takiej potrzeby, ponieważ
ubywa ludzi, którzy odbierają zwierzętom wszystko, co chociaż trochę przypomina
cechy uznawane za typowo ludzkie.
Pomyślałem
teraz o tych burkach łańcuchowych, rzucających się na wszystkich: że trudno
przypisać im niechby niewielką część cech ludzkich. Owszem, ale gdyby człowieka
odpowiednio wytresować i trzymać go na łańcuchu, też warczałby na wszystkich.
Tak, człowieka można tresować jak psa. Boli ten fakt? Boli, ale faktem
pozostaje. W czarnej Afryce dzieci są szkolone do zabijania, czyni się z nich
biologiczne maszyny działające jak automaty. Gdzie w nich poczucie piękna i
miłość, gdzie empatia? Nie ma. Po prostu nie ma. Z gorzką ironią można by
powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia z przewagą ducha nad materią, bo
przecież i w tych dzieciach są te wszystkie geny, które skłaniają człowieka ku
drugiej osobie.
Wracając
do meritum, zwrócę uwagę na płynność zmian wszystkich cech u zwierząt. By
zostać przy mózgu: są gatunki zwierząt nieco mniej inteligentnych od psa, ale
są i inne, mające inteligencji odrobinę więcej. Nie ma tutaj żadnych ostrych
granic, a tylko płynność. Na jednym końcu tego szeregu są jakieś najprostsze
żyjątka pozbawione inteligencji, a w swoim życiu popychane odruchami na stałe
wpisanymi w ich geny, na drugim istoty najbardziej inteligentne – ludzie. Co
prawda na tym końcu szeregu różnica jest spora: nasz mózg jest dużo większy od
szympansiego, jednakże przy takiej samej budowie i działaniu pozostaje różnicą
ilościową. To dzięki różnicy w wielkości mózgu (a za nią i możliwości) ludzie
stworzyli erotykę i technikę, małpy nie, jednak mają one mózg dostatecznie
duży, by stworzyć świadomość. Ta najdziwniejsza, najbardziej tajemnicza cecha
mózgu nie jest cechą wyłącznie ludzką, chociaż trudno uchwycić różnice
(bardziej je czujemy) w poziomie świadomości i jeszcze trudniej wyznaczyć
granicę jej zaniku u zwierząt z mniejszym mózgiem.
Zwykliśmy
akceptować genetyczne uwarunkowanie różnic w wyglądzie fizycznym, taki ich
wpływ na nas nie budzi protestów. Podobnie jest z uwarunkowaniami zdrowotnymi:
wszak wszyscy wiedzą, że jeśli ojciec i matka przebyli chorobę nowotworową, ich
dzieci z dużo większym prawdopodobieństwem też zachorują. Trudność w przyjęciu
wpływu genów pojawia się, gdy mowa o naszych cechach psychicznych, ponieważ
całą sferę życia wewnętrznego przywykliśmy mieć za wyłącznie ludzką dziedzinę i
w pełni zależną od naszej woli. Niezupełnie tak jest, a żeby dostrzec pewne
zależności, trzeba najpierw pozbyć się złudzeń co do wyjątkowości człowieka i
jego odmienności do zwierząt.
Przykładów
wpływu genów na naszą psychikę można podawać mnóstwo, wspomnę tylko o paru,
niekoniecznie najważniejszych, a po prostu tych, które mi się nasunęły. Ot,
powiedzmy PMS. Cóż w jego czasie może się dziać z kobietą? Podaję za wikipedią:
uczucie ciężkości, zmieniony apetyt i odczuwanie gorąca, ale też smutek, a
nawet depresja, także rozdrażnienie i huśtawki nastrojów. Objawów jest więcej,
ale poprzestanę na nich zwracając uwagę na ich dwoistość: dotyczą zarówno
funkcjonowania ciała, jak i umysłu. Fakt bycia w depresyjnym stanie nie ma
tutaj innej przyczyny, jak zmiany poziomów określonych hormonów, a więc jest
natury chemicznej.
Znane
są różnice charakterów, czasami bardzo znaczne, między rodzeństwem wychowywanym
w takich samych warunkach i w ten sam sposób. Gdzie powody tych różnic? Tylko w
mniejszej części można je wyjaśnić różnicami pozagenetycznymi, na przykład
innym wpływem organizmu matki w czasie rozwoju płodu, niż przy wcześniejszej
ciąży. Główne skrzypce grają tutaj geny. Rodzeństwo ma średnio 50% wspólnych
genów, i już ta różnica wystarczy, ale to różnica uśredniona, w praktyce może
być i bywa mniejsza lub większa (wyjaśnienia dla zainteresowanych). Oczywiście
w późniejszym okresie zaczynają odgrywać ważną rolę wpływy środowiska, ale
wszystkie możliwe czynniki wpływające na osobowość człowieka działają na
fundamencie uczynionym przez geny.
Tak
też jest z miłością erotyczną. Jej podstawą jest popęd seksualny, który
odpowiada za
naszą
skłonność ku osobom drugiej płci. Cała sfera erotyki, bez której nie ma
miłości, jest zmienionym przez nas pożądaniem drugiej osoby, a więc popędem
seksualnym. To fundament naszych miłości, zaznaczę raz jeszcze: erotycznych
miłości, i jak to z fundamentami jest, są niezbędną częścią budowli, aczkolwiek
niewidoczną. Czy byłaby możliwa miłość bez naszego stałego (w przeciwieństwie
do wielu zwierząt) apetytu na seks – nie wiem, ale raczej nie. Może byłyby
zawierane umowy na zapłodnienie i wspólne odchowanie potomka, a miłość miałaby
cechy przyjaźni? Kto wie? Na pewno byłoby zupełnie inaczej.
Natura
idzie jeszcze dalej, wzbudzając w nas fascynację drugą osobą, ów stan
gorączkowego kochania z pierwszych lat związku, co też znajduje proste i
przekonywujące wyjaśnienie w historii rozwoju naszego gatunku. Trudno mi
ustalić zakresy i pierwszeństwa w działaniu natury i nas samych, jednakże
wiadomo, że przy sprzyjających okolicznościach taka miłość potrafi pojawić się
ni stąd, ni zowąd. Czasami sami jesteśmy zdziwieni jej pojawieniem się, a gdy
minie, bywamy zaskoczeni osobą, której dotyczyła; myślę tutaj o swoistej
ślepocie miłosnej, zjawisku dobrze znanym. Powszechnie też znany jest fakt
niezależności zakochania się od naszej woli. Miłość pojawia się sama, nie
przychodzi wtedy, gdy tego chcemy, a i wygnać ją od siebie jest trudno.
To
dalece nie wszystkie cechy zakochania wskazujące na działania niezupełnie
zależne od naszych wyborów i woli, działania autonomiczne, co znajduje odbicie
także w naszym języku.
U
Gołubiewa przeczytałem bardzo ładne nazwanie zakochania: zaplątanie się w kosy
dziewczyny. Cóż, zaplątujemy się wbrew sobie, a już na pewno nie celowo.
Nasz
jest ciąg dalszy: co zrobimy z tym uczuciem. Słyszałem o ludziach, którym tak
bardzo spodobał się stan zakochania, że gdy mija, szukają innej osoby, w której
mogliby się zakochać, by ponownie przeżyć, niczym narkotyczne wizje, ten
ekscytujący stan. Można by powiedzieć, że uzależnili się od fenyloetyloaminy
jak narkoman od amfetaminy.
Te
wszystkie fakty, które wyżej opisałem, źle przyjąłem swego czasu. Poczułem się
tak, jakby ograbiono mnie z własności najcenniejszej, najbardziej mojej,
zależnej tylko od mojego ducha uznającego miłość za arcyludzką. W jakiejś
mierze te nasze uwarunkowania pozbawiają nas wolnej woli, jeśli jednak
przekształcamy owe genetyczne i chemiczne prapoczątki w dobrą i trwałą miłość,
we wspólne życie u boku drugiej osoby, pokazujemy, jak dalece możemy zmienić
popęd dany nam w genach.
Uprzedzając
możliwe stwierdzenia powiem, iż nie szukałem tej wiedzy, sama przyszła do mnie
w czasie zgłębiania tajników ewolucji, a nie przyjąłem jej łatwo. Wolałbym,
żeby żadne geny i pod ich dyktando produkowane hormony nie miały wpływu na moje
miłości, trudno jednak wojować z faktami, prędzej czy później trzeba je
przyjąć, w czym pomocna okazuje się być jedna z naszych cech: ciekawość.
Udało
mi się wypracować patrzenie na duchowe cechy człowieka z perspektywy odległych
tysiącleci, gdy nasi przodkowie zaczynali stawiać pierwsze kroki w pozycji
wyprostowanej, i późniejszych czasów, gdy ruszyliśmy na podbój świata. Widać
wtedy fascynujący fakt: nasz mózg, do dzisiaj niewolny od uwarunkowań tamtych
czasów, a rozwinięty dla przeżycia w świecie zupełnie odmiennym od
dzisiejszego, okazał się być zdolny do czynności diametralnie odmiennych od
pierwotnych: zajrzenia w głąb Wszechświata, stworzenia muzyki, i do
przekształcenia nakazu rozmnażania się w miłość.
Gdy
próbuję spojrzeć na nas i nasze poczynania ze stanowiska religijnego (na tyle,
na ile potrafię przyjąć ten obcy mi światopogląd), obraz ulega u mnie dość
radykalnej przemianie, ponieważ następuje uwypuklenie naszych wad, nie
osiągnięć. Wszak cząstka boskości, jaką mielibyśmy nosić w sobie, nasz duch,
nasza psyche, odpowiedzialna jest za bezbrzeżne morze cierpień, jakie sami na
siebie sprowadziliśmy przez wszystkie wieki naszej historii, za całe nasze
barbarzyństwo (oceniane według obecnych standardów moralnych).
Gdy
przyjmie się boskość jako czynnik sprawczy naszych umiejętności i zdolności,
nie wydają się one ani wybitne, ani godne podziwu, ale gdy przyjmie się
stanowisko naukowe, obraz ulega metamorfozie, mogąc być powodem do dumy: oto
jedna z istot żywych tej Ziemi rozwija się na tyle, że mówi o sobie „ja”, a w
następnej chwili, zmieniając zwierzęce prawa rozmnażania się, mówi „kocham”.
sobota, 15 kwietnia 2017
O miłości
150417
W
pędzie dnia powszedniego bywa, iż usłyszę znaną melodię muzyki z filmu lub
piosenki. Na ogół ledwie odnotuję fakt usłyszenia melodii i zaraz o niej
zapominam, ale też zdarza się, i to wcale nierzadko, że ta melodia, czasami
ledwie kilka taktów, uczepi się mnie i nucę ją, albo słyszę w sobie i bez
nucenia. Bywa też, że ten stan ma swoje następstwo, to z kolei ciąg
dalszy, zmieniony, ale przecież korzeniami sięgającymi do tego wszystkiego, co
obudziła we mnie pierwsza przyczyna – kilka taktów dźwięków.
Dwa
dni temu usłyszałem melodię graną jednym palcem na fortepianie; prostą, znaną i
jakże urokliwą melodię z filmu Love story. Później melodia wróciła do mnie raz,
drugi i kolejny, a wieczorem chciałem obejrzeć film. Poddałem się tej swojej
chęci, i już to jedno zdziwiło mnie, ponieważ rzadko oglądam filmy; w ich
oglądaniu przeszkadza mi poczucie tracenia czasu, zbyt wolnego dziania się,
mojego nic nie robienia, co z kolei jest rezultatem odruchowego, nie
wyrozumowanego przekonania, iż patrzenie na film mniej jest wartościowe od
czytania.
Szaleństwo
przeprowadzki za mną, przede mną kilka leniwych dni skróconej pracy (czyli 70
godzin tygodniowo, a nie 90) i wolnych wieczorów, więc wczoraj wyszukałem
odpowiednią stronę internetu i obejrzałem Love story – po raz pierwszy od ponad
ćwierćwiecza.
Później, już
pisząc ten tekst, przyszło mi do głowy, iż w mojej chęci obejrzenia filmu swój
udział mogły mieć słowa o miłości przeczytane na zaprzyjaźnionym blogu.
Oczywiście popłakałem się w trakcie oglądania, a właściwie nie
ja, tylko ta baba, która siedzi we mnie.
Tutaj
pierwsza dygresja. Dwóch jest we mnie Krzysztofów: pierwszy ten płaczący,
czujący, skłonny do zachwytów, a nawet egzaltacji, drugi patrzący analizującym
okiem filozofa lub naukowca. Właśnie ten drugi zapytał, dlaczego właściwie
wzruszają nas do łez zmyślone historie nieistniejących ludzi. Odpowiedź wydaje
się być prosta: nie nad nimi się użalamy, a nad sobą, nieświadomie wyobrażając
siebie na miejscu tamtych. Po zastanowieniu dodam drugi powód, rzadszy, ale
istniejący: my tamtym zazdrościmy uczucia. Opłakujemy swoje minione miłości.
Pasowałoby
tutaj przepisać chociaż część hymnu o miłości Pawła z Tarsu, ale przecież
wszyscy znają te piękne słowa opisujące i chwalące najwznioślejsze uczucie,
jakie może odczuwać człowiek. Nic nie wnosi tak wiele do naszego życia, nie
czyni je tak kolorowym i wartościowym, jak miłość. Nic nie jest bardziej
wytęsknione, oczekiwane, głębiej przeżywane. Nie ma w naszym życiu nic
wartościowszego nad kochanie drugiej osoby, a jeśli ktoś ma inną skalę
wartościowania, to coś z nim nie jest tak, jak być powinno. Owszem, nie samą
miłością żyjemy, ale ona jest podstawą, fundamentem, na którym możemy postawić
gmach naszego udanego życia. Bez niej prędzej czy później na ścianach pojawią
się dokuczliwe rysy, albo gmach się zawali zostawiając nas z poczuciem pustki
naszych dni i ich bezsensu, zwłaszcza, jeśli nie potrafimy tęsknić za miłością.
Tak, tęsknota może być w takich sytuacjach substytutem uczucia. Dlaczego? Bo
jej odczuwanie jest wyrazem potrzeby kochania, postrzegana bywa jako nasza
umiejętność kochania, a więc podnosi nas we własnej ocenie.
Mój
obraz miłości, jej praźródła i rola, jaką odgrywa w ludzkim życiu, ulegał
zmianie nie tylko na skutek doświadczeń i lat, ale i wiedzy stricte naukowej.
Pamiętam swój bunt odczuwany po dowiedzeniu się o fenyloetyloaminie, którą
swego czasu okrzykniętą hormonem miłości, jako że w mózgu zakochanego jest go
więcej i odpowiada za wiele objawów zakochania. Gdzieś tutaj jest tekst o tym
hormonie, a raczej o moim sprzeciwie.
Stary
to tekst, ma kilkanaście lat, teraz bardziej stonowałbym słowa i nie
protestował tak ostro, pogodziwszy się ze status qou, w czym pomogła mi
odrobina posiadanej wiedzy o filogenetycznych uwarunkowaniach ludzkiego
rozwoju.
Erotyka
w całej swojej różnorodności form i w bogactwie wyrazów jest seksem
przemienionym przez ludzką kulturę, a wyjaśnienie istnienia w nas potrzeby
seksu (i związanej z nim przyjemności) jest najprostsze: nakłonienie nas do
prokreacji.
Miłość
między dwojgiem ludzi (ale niekoniecznie dwojgiem, jako że nie można odbierać
prawa do niej związkom homoseksualnym) jest najwyższą formą erotyki; jest
przejawem naszego ducha, tego, co w nas najlepsze. Kochając, najbardziej
oddalamy się od przymusu genów, ale nie uwalniamy się całkowicie, ponieważ
miłości erotycznej nie da się odłączyć od pożądania, a dalej od seksu i jego
potencjalnych skutków. Wiek kochanków uniemożliwiający prokreację, ani niechęć
innych par do posiadania dzieci, nie ma tutaj znaczenia, nic nie zmieniając,
jako że przyczyny tkwią w nas głębiej i są poza sferą rozumową; właśnie dlatego
użycie środków antykoncepcyjnych mało, albo wcale, nie zmniejsza apetytu na
seks, a właściwie powinno.
Chciałbym
widzieć w miłości uczucie wyłącznie moje, zależne od mojego ducha, a nie od
produkowanego pod dyktando genów hormonu zalewającego mój mózg, jednak obecnie
nie da się obronić takiego idealistycznego przekonania.
Czy
to mi przeszkadza? Nie, ponieważ z tą wiedzą jest tak samo, jak z powszechną
wiedzą o nieuniknionym końcu życia: ona jest jakby z boku, uświadamiana tylko
czasami i w gruncie rzeczy nie
zmieniająca pragnień.
O
tych wszystkich uwarunkowaniach i praprzyczynach się wie, miłość jest odczuwana
i przeżywana.
Wszystkim,
którzy zajrzą tutaj i dotrą do końca tekstu, życzę miłości, a im są starsi, tym
mocniej jej życzę. Niech wasze mózgi pływają w fenyloetyloaminie, bo co prawda
jej wytwarzanie uruchomią jakieś geny, to jednak ciepełko odczuwane w piersi na
widok ukochanej osoby będzie tylko wasze.
Tak
jak tęsknota za miłością.
Dopisek.
Na
podobny temat pisałem już tutaj przy okazji rozmowy w Octavio Pazem.
Człowiek
to chemia, fakt. Łykniesz tabletkę przypisaną przez lekarza, i przestają Cię
boleć mięśnie, bo dostarczyłeś im magnezu. Łykniesz inną, i świat eksploduje
kolorami, bo podkręciłeś mózg meskaliną czy innym paskudztwem, ale, co gorsza,
my sami, to znaczy nasz organizm, też wytwarza tego typu substancje aktywne
psychicznie. Gdzie problem? Ano, łatwo powiedzieć, że przeżycia po zażyciu
sztucznego psychodeliku są fałszywe, nieprawdziwe, i tak też będzie. Co jednak
powiedzieć, gdy my sami wytwarzamy tego rodzaju substancje, i to nie tylko
fenyloetyloaminę, która budzi takie wzburzenie, ale na przykład podobną do niej
adrenalinę i na pewno inne?…
Trudno
zaprzeczyć, iż w swojej pracy mózg używa mnogich substancji chemicznych, i
wcale nie są to mazidła do smarowania jego zębatek. Sam fakt istnienia
substancji psychoaktywnych jest bardzo znamienny: to tyle, co stwierdzenie, iż
na stany naszego ducha ma wpływ chemia.
O
prądach w nim buszujących też wiadomo, coś tam się słyszało o miliardach
neuronów i nieskończonej ilości połączeń między nimi, więc chemia i fizyka
naszego mózgu nie powinna wzbudzać emocji.
Przy
odrobinie starań można dojść do ciekawego i wiele zmieniającego wniosku: nasze
wspomnienia, przeżycia, upodobania, uczucia, wszystko, co o nas stanowi, nie
jest zapisywane w mózgu tak, jak my to czujemy. Ten zapis to mnogość substancji
chemicznych i zmiany układów połączeń naszych neuronów, a zarówno jedno, jak i
drugie, nijak nie jest podobne do naszej tęsknoty za nią, ani do naszego
upodobania górskich wędrówek.
Kiedyś,
gdy miałem późną jesienią psychicznego dołka, lekarz chciał mi przypisać lek
poprawiający nastrój, chodziło o uzupełnienie substancji brakujących
organizmowi. Nie zgodziłem się z tego samego powodu, dla którego czułem bunt na
wieść o fenyloetyloaminie i dla którego Ania nie zgadza się na chemię naszych
uczuć: bo i ja i ona chcielibyśmy, aby wszystko, każde nasze uczucie i
drgnienie serca, każdy nasz nastrój, każda radość i smutek też, były tylko
nasze. Nasze, to znaczy zależne wyłącznie od naszego świadomego ja, od naszej
duszy.
Stoimy
więc po tej samej stronie, moi czytelnicy, tyle że ja już nie buntuję się
przeciwko wpływowi genów na nas, ani na chemię naszych uczuć. Pogodziłem się
nie tylko z powodu wiedzy, ale i swoich przemyśleń.
W
końcu te geny, które skłaniają nas ku osobom drugiej płci, też są nasze; w
końcu wiadomo jest wszystkim, że nigdy nie mieliśmy i nie mamy pełnej władzy
naszej woli nad swoim ciałem, w tym i mózgiem. Pomogła mi moja religijna
obojętność, ponieważ dzięki niej łatwo mi przyszło ujrzeć człowieka nie jako
kogoś z zewnątrz, kogoś z nieśmiertelną duszą i celami istniejącymi poza Ziemią
i poza ziemskim życiem, a jako istotę wykształconą w toku ewolucji, tym samym
podległą takim samym prawom i mechanizmom, jakim podlegają wszystkie żywe stworzenia
Ziemi. Patrząc z takiej perspektywy, inaczej widzi się nasze wady i zalety,
także nasze osiągnięcia. Bardziej dostrzega się nasze wyzwalanie spod wpływu
genów, niż istniejącą jeszcze podległość. W tym historycznym i ewolucyjnym
ujęciu także i sprawy zakochania się widzi się inaczej. O tyle inaczej, o ile
nasze zachowania związane z seksualnością różnią się od zachowań naszych
najbliższych kuzynów. To kwestia strony porównywania: nie do boskości,
obojętnie jak ją definiować i gdzie jej szukać, a do naszej przeszłości.
Tego
rodzaju myśli pomagały mi, pomagają nadal, w przyjęciu do wiadomości, iż nie
władam całością swoich przeżyć psychicznych, a w moim zakochaniu się niemałą
rolę odgrywają geny.
Subskrybuj:
Posty (Atom)